20.07.2015

250. złożoności. nie tylko fantastyka.

Już nie pamiętam od kiedy fani SF dołączyli do filozofów nauki z coraz większym przekonaniem mówiących o tym, że jeden z problemów z współczesną nauką polega na tym, że nikt jej nie rozumie. 

Z punktu widzenia fanów i pisarzy SF jest to problem wyraźniej - jak sądzę - istotny niż z punktu widzenia naukowców, którzy ostatecznie mogą uciec do laboratorium, zamknąć się w nim i oddać swojej pasji, o ile wcześniej udało im się zdobyć odpowiednie dofinansowanie. Jeśli już je mają, lud pracujący miast i wsi i jego powszechne nieogarnięcie może na jakiś czas zejść na plan dalszy. W każdym razie dopóki nie trzeba będzie występować o kolejny grant.

Filozofowie nauk, z którymi, przyznaję, kontakt straciłem już jakiś czas temu, zajmują się naukami na poziomie meta i kłopot ze zbytnią (ze społecznego punktu widzenia) złożonością współczesnych nauk dostrzegli już jakiś czas temu. I dla nich (pamiętajcie - poziom meta) problem ten jest na tyle istotny, że ich gryzie. Cóż jednak filozofowie - to typ masochistów i ów fakt "gryzienia przez problem" to dla nich idealny sposób na istnienie.

Pisarze SF nie mają tak łatwo. Oni muszą nie tylko opakować teorie naukowe i ich literackie konsekwencje w produkt sprzedawalny (nawet w niszy), a zatem choćby i częściowo przyswajalny przez mieszkańców owej niszy. Oni sami muszą coś z tych nadzłożonych nauk skumać.

Część nie kuma. Ci piszą co innego. Jedni radzą sobie z tym nieźle, innych dławi wstyd. Wszyscy (z wyjątkiem może Dukaja) marzą, jak to fajnie było w czasach Artura C. Clarka, kiedy wystarczyło obejmować o co biega w prędkościach kosmicznych i poczytać czasem coś o kwazarach, żeby zostać mistrzem SF. Niestety, czasy tamtego romantyzmu już minęły i nieszczęsnym pisarzom aspirującym do miana "autorów SF" wypada czekać na jakiś inny, nowy romantyzm. Spokojnie, nadejdzie.

Może zresztą już nadchodzi, choć nie jestem pewien, czy widać to już w SF. Trochę chyba tak. Ale o tym za chwilę (czyli na samym końcu).

Kłopot z nieogarnianiem złożoności nie dotyczy tylko nauki (a za nią fantastyki). Teraz zrobi się trochę przykro, bo wyznam, coś, z czego i tak wszyscy zdajemy sobie sprawę - dokładnie tak samo jak nauka, dla przeciętnego zjadacza chemii udającej chleb nieogarnialna jest obecnie polityka. Wyraziście zobaczyliśmy to na przykładzie ostatnich naszych wyborów, podczas których uzbrojeni w tabelki ukazujące jak jest dobrze zwolennicy skorego do wpadek prezydenta przegrali z kolesiami, którzy nie używali excela tylko worda (a niektórzy pewnie open office albo libre office, nie wspominając już o lewicowcach, którzy zapewne siedzieli na macach).

Bądźmy szczerzy - tak jak nikt nie kuma o co chodzi we wszystkich współczesnych fizykach, tak samo nikt nie kuma o co chodzi we współczesnych poplątanych systemach politycznych. To nie przypadek, że nowi polscy lewicowcy próbują zaistnieć odcinając się od złożoności polityki. To nie przypadek, że sukces odnieśli (w ostatnich wyborach) kolesie rzucający proste hasła. Nie chodzi o populizm, tylko o to, że lud pracujący miast i wsi chce choćby w przybliżeniu rozumieć o co biega politykowi zabiegającemu o jego głosy. A nie rozumie o co chodzi z PKB, które jest podobno takie świetne, tylko ludu na nic nie stać. Społeczno - polityczni celebryci zaprzyjaźnieni z Gazetą Wyborczą dokładają ostatnio wiele wysiłku by wyśmiać hasło "Polska w ruinie", bo nie kumają, że ich nawijki o tym, że jest dobrze są osadzone na filarach złożonych systemów, których nikt nie rozumie - oni zresztą też. Podczas gdy "Polskę w ruinie" zobaczyć może każdy, komu choć raz dziennie jest trochę źle, bo np. przewrócone drzewo unieruchomiło całą linię kolejową, albo tramwaj nie dojechał, albo w urzędzie zażądano o jednej pieczątki za dużo.

Z polityką, z prawem i pewnie z prawie wszystkim, co nas otacza i tworzy środowisko, w którym żyjemy, jest jak z współczesną fizyką. Stopień złożoności świata przerósł nas. Nie ogarniamy go i narasta w wielu z nas przekonanie, że nikt go nie ogarnia, niektórzy jednak potrafią na tym nieogarnięciu zagrać na tyle cwanie, by na nim zarobić.

Kiedy ostatnio poczuliście się naprawdę poruszeni jakimś nieprywatnym wydarzeniem? Kiedy ostatnio jakiś naukowiec albo polityk sprawił, że zabrakło wam tchu w piersiach? Ostatnio "wszyscy" żyli zdjęciami Plutona. Ale to właśnie przykład prostego naukowego romantyzmu - nasz mechaniczny wysłannik doleciał do dalekiego ciała niebieskiego, które zresztą przez jakiś czas było bohaterem naukowych serwisów towarzyskich ze względu na spór czym właściwie jest. Odległa planeta to coś, co potrafimy zrozumieć. Inaczej z resztą świata będziemy ekscytować się koszulą w nagie panie pewnego nieszczęsnego naukowca. I nie jest to wina powszechnego zidiocenia społeczeństw, ale tego, że wiele ważnych dla nas, jako całości, aspektów rzeczywistości weszło na poziom nie do ogarnięcia.

Przy czym nauka to, niestety, pikuś w porównaniu z polityką i jej okolicami. Kiedy wołaliśmy, że chcemy demokracji, sprawa była stosunkowo prosta. Kiedy wznosiliśmy okrzyki przeciw przeginającej arystokracji, albo domagając się zniesienia niewolnictwa (bądź wręcz przeciwnie), też wiedzieliśmy o co chodzi i nam i naszym reprezentantom. 

Teraz, żebyśmy nie wiem jak się wysilali, już tego nie wiemy. I nasi reprezentanci (których zazwyczaj się wstydzimy) też tego nie wiedzą. Nikt nie wie. Ale jak ma wiedzieć o co mu chodzi, kiedy kwestią nie do ustalenia jest pytanie kto jest lewicą a kto prawicą? Powoli niektórzy zaczynają sobie uświadamiać, że tak naprawdę to ostatnie nie ma znaczenia. Powiedziałbym, że to dobrze. Bo to oznacza, że znajdują się u progu jednego z progów ogarnięcia. Ale to wcale niedobrze, bo początek takiej autorefleksji może doprowadzić do tego, że osiwieją ze zgrozy.

A kto wie, czy nie zwariują od tego i nie wywołają jakiejś rewolucji?

W Usach pewnego zamieszania narobił ruch oburzonych, którzy prawie zaczęli sobie uświadamiać jak bardzo nie ogarniają tego, co się dzieje i wyszli na ulice. Na ulicach tych postali trochę, trochę pośpiewali, pokrzyczeli, po czym przestali ogarniać swój protest i rozeszli się do domów. W Polsce oburzeni zmienili się w wkurzonych i narobili trochę szumu medialnego. Efekty działań i oburzonych i wkurzonych są takie se. W Usach kilku polityków załapało, że powrót do prostych haseł może poskutkować sukcesem, więc do nich wrócili (inna sprawa, że mam wrażenie, iż w Usach owe proste hasła trzymały się w miarę najlepiej w porównaniu do innych tetryczejących demokracji zachodnich). U nas grupa młodych lewicowców znudzona faktem, że ciągle wstydzą się swoich reprezentantów też próbuje tej metody.

Tak naprawdę jednak ani oburzeni ani wkurzeni, ani nawet tak wściekli, że gotowi strzelać do przypadkowych przechodniów oszołomieni debile z Norwegii albo cieplejszych krajów, nadal nie kumają kwestii nadzłożoności. Znajdują tylko pewne wytrychy we wszechobecnym mechanizmie i te wytrychy pozwalają im jakoś funkcjonować.

Może nam się wydawać, że z grubsza czujemy (nie: "rozumiemy") o co chodzi w polityce. Ale czy ktokolwiek z nas ogarnia złożoność prawa? Nie na poziomie thillerów sądowych, upraszczających prawo jak Space Opery z lat 70 (ubiegłego wieku) fizykę. Ilu z nas zdaje sobie sprawę, że za Konstytucją stoją niekończące się tomiszcza przepisów a za nimi jeszcze bardziej nieskończone tomiszcza ich interpretacji, pod ciężarem których ugina się już internet?

Prędzej wszyscy razem wzięci, łącznię z panną Mariolą z pokoju 227b, poświęcającą życie na doprowadzaniu do perfekcji celebrowania swego istnienia poprzez rytuały robienia porannej kawy i opiekowania się własnymi paznokciami, ogarniemy fizykę kwantową niż współczesne prawo. 

A to ono decyduje o tym, jak żyjemy. I nie mówię tu o dramatycznych sprawach zabójstw, tylko o maleńkich atomach tych wszystkich drobnych przepisiątek, które budują nasz wszechświat jednej wielkiej niemożności opartej na nadzłożoności wszystkiego.

Pomiędzy ludem pracującym miast i wsi a polityką, władzą - po prostu systemem ogarnięcia rzeczywistości, znajduje się warstwa realizacji prawa. Nazywa się: "biurokracja" i wbrew naiwnym przypuszczeniom maluczkich nie rozrasta się od zatrudniania w biurach krewnych i znajomych prezesa bądź premiera, ale od narastającej złożoności przepisów i ich faktycznej niewykonalności. I żebyśmy nie wiem jak się oburzali czy wkurzali zwalniając kolejnych prezydentów i premierów, nic te wszystkie zrywy nie zmienią. Podobnie, jak nie zmieni nic wysadzenie w powietrze banków i urzędów przez rozdwojonego osobowościowo anarchistę. Im bardziej złożone są systemy, w których żyjemy, tym mniej z nich rozumiemy i tym bardziej rośnie ilość pań i panów "Mariolek", którzy też nic z tego nie rozumieją, ale posiedli umiejętność takiego odnalezienia się (a może ukrycia się) w systemie, że starcza im czasu na pielęgnowanie paznokci i kasy na wakacje w tanim ciepłym kraju.

Oni nie rozumieją, wy nie rozumiecie a system rośnie. Nie wygracie z nim zwalniając polityków, ani nawet - choć to daje jakieś pozorne szanse - budując partie na mocnych, czasem dobrych, czasem nie, hasłach. Bo jeśli wygracie, to zanurzycie się po same nosy w systemie. A wtedy panie i panowie Mariolki was pożrą.

Nikt nie ogarnia współczesnej nadzłożoności. I niestety, obawiam się, to ona jest największym problemem. "Niestety", bo wyporność społeczeństw ma swoje granice. A to oznacza, że nadejdzie taki moment (jako bezdzietny egoista martwię się głównie tym, że za mojego życia), w którym nieogarniający rzeczywistości, ale dysponujący poczuciem głębokiej krzywdy tłum, przyjdzie i wyrówna. Tak, jak to się dzieje w tak popularnych obecnie wśród młodzieży dystopiach o bohaterach, którzy nie ogarniają rzeczywistości, ale potrafią ją rozwalić. Bohaterów różnych "Igrzysk" i "Niezgodnych" łączy z takimi np. Avengersami to samo przekonanie - że odpowiednia ilość i szybkość pięści jest zdolna pokonać wrogi a podstępny system. Kiedyś brodaty filozof musiał napisać księgę by wzmocnić rewolucyjne pomruki. Dziś cała popkultura to jedno pulsujące z mocą hasło: "rozwalmy to!".

2 komentarze:

  1. Napiszę ze znaną elokwencją :
    Tak.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nadzłożoność? A może po prostu przerost formy nad treścią? Wielkie nic opakowane w kolejne warstwy papierków. Nie, inaczej - wielkie nic zagrzebane w papierach. Warstwy jakoś dałoby się rozpracować. A tak - szukanie sensu w tym gigantycznym śmietniku to jak szukanie igły w stogu siana. Z drugiej strony - kogoś jeszcze obchodzi sens? Łatwiej wrzucić kolejny papier do śmietnika, niż pogrzebać w kuble i sprawdzić co leży na dnie. Łatwiej, przyjemniej i mniej ryzykownie. W końcu może wyjść tak głupio, że na dnie nie ma nic.

    OdpowiedzUsuń