Oczywiście, nie mogło stać się inaczej, pomyślałem na początku lektury tej powieści o sobie.
Siedząc w pociągu (zawsze cieszy mnie czytanie w pociągu - równoczesność dwóch podróży przez dwa różne światy), świadom, że przede mną około sześć godzin na torach, zacząłem czytać "Lazarusa" Switłany Taratoriny, którą wcześniej znałem wyłącznie z opowiadania "Język Babilonu", a którą dopiero co poznałem osobiście na Sedeńkonie. I ledwie zacząłem czytać, a od razu przerwałem. A to przez to, że pomyślałem wtedy tak: "No proszę, "Pokój Światów" w Kijowie".
Teraz myślę o "Lazarusie" poprzez inne fantastyczne opowieści o miastach, ale wtedy pomyślałem właśnie o sobie. Taki ze mnie egocentryk.
Ale sami popatrzcie. W "Lazarusie"na świat spadła magia (a może zawsze w nim była?). Za chwilę zacznie się pierwsza wojna światowa, ale przed nią do magicznego Kijowa przybywa z centrali zasłużony oficer policji, by w Kijowie odkryć kim naprawdę jest i - być może - pogodzić się z tym, albo też na zawsze przeciw temu zbuntować. W Dnieprze i okolicach mieszkają wodnicy, po ulicach chodzą wilkołaki, w knajpach można spotkać rusałki. Wciąż krążą wspomnienia wielkiej wojny między ludźmi a Infernalnymi - jak nazywają tu wszystkie istoty nadnaturalne.
Dla tych, którzy "Pokoju Światów" nie czytali, wyjaśniam: oto do magicznego Krakowa przyjeżdża bohater niesiony krwawą misją ukarania zbrodniarzy. Akcja toczy się dwie dekady po zakończeniu wojny między ludźmi a istotami ponadnaturalnymi. Wojny, w którą przekształciła się w 1916 roku pierwsza wojna światowa. Po Krakowie chodzą obok siebie ludzie i wilkołaki, zmory; w Wiśle mieszkają wodniki. Poziom technologiczny jest podobny w obu powieściach - choć akcję "Pokoju..." umieściłem w latach siedemdziesiątych XX wieku - bo magia wracająca na Ziemię w 1916 bardzo spowolniła rozwój tradycyjnej nauki i techniki.
Bohaterowie obu powieści przybywają do swoich miast pociągiem - jakżeby inaczej w tamtych czasach. Obaj będą musieli zmierzyć się z tym, kim się stali, choć mojemu uda się to dopiero w drugim tomie. Co ważne, mój Mirosław Kutrzeba nie jest policjantem, napędza go poczucie sprawiedliwości innego rodzaju: zemsta. Ale przecież opublikowane zostały już trzy prequelowe opowiadania o śledztwach jakie prowadzą dwadzieścia lat wcześniej w Krakowie trzej policjanci z wydziału ds. nadnaturalnych: młody podkomisarz Brumik, weteran wojenny sierżant Korycki i ożywieniec z XVIII wieku, kat Strzelbicki.
Rozumiecie już skąd ta samolubna myśl z pociągu?
Teraz myślę o "Lazarusie" poprzez "Aglę" Radka Raka i "Dworzec Perdido" Mieville'a.
To wszystko byłyby bardzo niesprawiedliwe myśli, gdybym równocześnie nie myślał o "Lazarusie" przede wszystkim poprzez "Lazarusa".
Radek Rak napisał o magicznym Krakowie, nad którym ciąży cień wszechwładnego cara. Mieville napisał o mieście, którego chyba nie znosi, pełnym niezwykłych nieludzkich istot i opresji. Kijów Taratoriny jest miastem przez autorkę kochanym, to widać, ale też niebezpiecznym i chyba równie dotkniętym opresjami jak Nowe Crobuzon Mieville'a oraz Kraków Raka. Czy może być inaczej, skoro Kijów sprzed pierwszej wojny światowej był miastem należącym do carskiej Rosji? Powieściowy także nie jest wolny, choć jest miastem zamożnym, ważnym dla całego państwa ze względu na specyficzne bogactwo naturalne, ale jednak stanowi część imperium, które traktuje je jak podporządkowaną sobie prowincję. Nie wiem jak w Ukrainie czytano by tę powieść, gdyby ukazała się, powiedzmy, dziesięć lat temu. Polski czytelnik czułby pewnie na karku ciężki oddech Moskwy, bo nam zwykle rosja kojarzy się ciężko i najeżdżczo. Zapewne podobnie, jak czytelnikowi ukraińskiemu dziś. I choć Taratorina nie zagrywa tej karty otwarcie, woli grać subtelniej, to przecież ów nacisk imperium czuć. Już choćby na początku, gdy to bohater jest szychą z centrali, czy później, gdy musi zmagać się z dusznymi uwarunkowaniami tak imperialnej biurokracji, jak i nieoficjalnych powiązań. Wszędzie w magicznym Kijowie czuć czujne spojrzenia tajnej służby przed którą wszyscy drżą. Kiedy podczas wyjątkowego kryzysu pojawiają się plotki o możliwym nadejściu armii, nie mówi się o niej jak o zbawieniu, lecz jak o kolejnym niebezpieczeństwie. Bo armia imperium nie przybywa by ratować obywateli, lecz by zażegnać zagrożenie dla państwa. Jeśli oznacza to eksterminację tysięcy - niech tak będzie.
Taratorina oparła opowieść o fundamenty kryminalne. Nakreśliła ładnie i wyraziście postaci oraz postawy, zarysowała nam linie podziałów i szanse na potencjalne sojusze oraz pokazała jak potrafią być one niestałe i zwodnicze. Poprowadziła czytelnika przez miasto zdrad, spisków, groźnych legend i kryminalnych tudzież politycznych afer jak na mroczny kryminał przystało. A gdy dochodzimy do miejsc, w których uznaje za stosowne zaskoczyć czytelnika zwrotem akcji, potrafi zrobić to tak, że ów czytelnik rozdziewa czasem usta ze zdumienia. I na mnie w pociągu dziwnie patrzyli współpasażerowie, gdy zbierałem się po pierwszym takim zwrocie. Możemy więc przeczytać "Lazarusa" jak magiczny kryminał i powinniśmy być usatysfakcjonowani.
Ale jest w tej powieści znacznie więcej. Jest fascynacja Kijowem, oczywiście. Ale jest też opowieść o zagubieniu (bardzo lubię zagubionych bohaterów) - tak ludzi, jak i czasów. Jest wiele pytań o tożsamości, o nasze rozumienie świata, o spotkania z innościami. Jest opowieść o zderzeniu z grozą czegoś przerastającego nas, z czym musimy się mierzyć. Jest w niej ów ciężki cień okrutnego imperium, który w tej części świata musi kojarzyć się z rosją, jak stało się to i u Taratoriny i Raka i trochę u mnie. Jest wreszcie wątek mniejszości narodowych, etnicznych i religijnych - trudno uciec przed takim skojarzeniem już na początku lektury powieści. Potem gdy przeczytacie książkę do końca, z dodatkowymi materiałami (jakość wydania książki to osobna historia - to znakomite wydanie, w twardej oprawie, ze składaną mapą Kijowa i zdjęciami z epoki), które zamieściła autorka zobaczycie jak wiele jest w niej elementów z prawdziwej historii Kijowa: z wydarzeń i postaci (część rozpoznacie być może sami, zresztą czasem autorka nie zmieniała nawet nazwisk). I wtedy okaże się, że te pierwsze skojarzenia były prawidłowe.
To zresztą fascynujące, jak co najmniej dwoje fantastycznych pisarzy - Radek Rak i Switłana Taratorina - pochyliło się nad podobnym zagadnieniem (mniejszości narodowe, etniczne i religijne) w swoich powieściach, wydanych zresztą w niewielkich odstępach czasu ("Agla" ukazała się w 2022 roku). Nic w tym dziwnego, że poruszają takie tematy. Radek ma swoje doświadczenie Łemkowskie, Switłana dorastała w kulturze, w której Ukraińcy byli mniejszością narodową w rosji. Ale zobaczcie, co zrobiło tych dwoje - opisali dwa duże miasta tej samej części świata, ubrali je w magię i napisali o mniejszościach tutejszych, swoistych. To wydawałoby się oczywiste, ale żyjemy dziś w globalnie popkulturowym świecie, w którym przeżywamy najczęściej opowieści osadzone w uwarunkowaniach kulturowych Zachodu, dlatego popkulturowo bliskie stały nam się trudy mniejszości rasowych z amerykańskiej czy brytyjskiej historii, zmagania z dziedzictwem kolonializmu, niewolnictwa i podbijania dalekich kontynentów z ich rdzennymi mieszkańcami. I Taratorina i Rak przypominają nam, że mamy własne miasta, własne, równie trudne i niebezpieczne historie. I Ukraińcy i my (my podczas rozbiorów) byliśmy mniejszościami w cudzych imperiach, ale też żyliśmy w społeczeństwach pełnych innych mniejszości (np. Żydzi, Ormianie, Łemkowie, Tatarzy), w koktajlu religijno-kulturowym. Radek pokazywał w "Agli" zdumienie innym, Taratorina więcej chyba uwagi poświęca konfliktom. Ale przecież nie skupia się wyłącznie na nich, bo poprzez kabały, w jakie pakuje się (jest pakowany?) główny bohater "Lazarusa", zmuszony jest on do konfrontacji z innością tak u istot, które spotyka, jak i w sobie. Bo zawsze łatwo znaleźć kogoś, dla kogo to my jesteśmy "innym". Oboje użyli fantastyki, jak kiedyś użył jej Sapkowski, a nieco później Mieville, by tę inność jeszcze uwypuklić, by nam, czytelnikom uwięzionym przecież nierzadko we własnych uprzedzeniach, ułatwić drogę do przeżycia opowieści fantastycznej, a przez to do zrozumienia. Oboje wreszcie (znów, jak i Mieville i trochę ja) umieścili swoje opowieści w miastach, bo miasta są dziś dla większości z nas środowiskiem bardziej naturalnym od lasów czy gór.
Cieszy mnie ta swoistość u Raka i Taratoriny także i dlatego, że żyjemy nadal w czasach triumfującej w rodzimej literaturze słowiańszczyzny. Bardzo często jest to jednak słowiańskość rozgrywana dla samej słowiańskości, natomiast tych dwoje autorów wzięło nasze swojskości, by zrobić kilka literackich kroków dalej. "Swojskość" to zresztą osobny nieco temat, o którym dobrze byłoby kiedyś porozmawiać, choćby dlatego, że dotyka m.in. wielkiego sporu o Sapkowskiego. Ale o tym innym razem. Ważne, by pamiętać, że żyjemy w krainach wielkiego bogactwa kulturowego, które bierze swój początek w dawnych wierzeniach, obrzędach i folklorze, ale nie kończy się na Perunie, Swarożycu i wielkich nieprzebytych puszczach.
Oczywiście, żyjemy we współczesnych kontekstach, inaczej więc dziś czyta się o Kijowie, niż czytałoby się przed dekadą. Dziś skojarzenia podsuwają nam obraz spadających na to miasto rosyjskich bomb. Mam nadzieję, że wkrótce nadejdą dla Ukrainy i dla nas inne, lepsze konteksty.