25.11.2022

288. Słońce.


 

Chcę zawsze pamiętać dotyk słońca na mojej twarzy. Wiecie, to ciepło, które was głaszcze, a wy chętnie zwracacie się ku niemu. I oczywiście, piszę o tym w chłodnym, dziś w miły sposób zaśnieżonym Krakowie, który wczoraj jeszcze chłostał nas wszystkich śniegiem z deszczem. I może dlatego właśnie wspomnienie pieszczot słońca na moich policzkach przybiegł do mnie tak ochoczo.

Ale może też chodzić o zatrzymanie tych chwil. Bo to zawsze były chwile, nie należę do osób szukających opalenizny, oddających się słońcu na plażach i leżakach. Przeciwnie, buntowałem się przeciw uwięzieniu w opalaniu już od maleńkości, a kochająca oparzenia zwane opalenizną ciocia musiała mnie oszukiwać mówiąc, że trzyma mnie zakutego w słoneczne łańcuchy ledwie od pięciu minut, choć minął kwadrans. Nauczyłem się od tego liczyć sekundy i minuty w pamięci.

Najgorsze było wystawianie twarzy do słońca, bo wtedy nie dało się czytać. Plecy zgadzałem się opalać bez oporów.

Ale to inna opowieść, nie o torturach słonecznych w dzieciństwie, o utraconych szansach na minuty biegania i wspinania się na drzewa, bądź wędrówki po lasach i polach (z których oczywiście gonili nas poirytowani gospodarze).

To opowieść o chwilach, nie minutach. O tym gdy słońce przyłapywało mnie: w górach, na jeziorach, w marszu przez łąkę bądź kamienną albo i asfaltową drogę. O momencie przelotnego romansu z światłem i ciepłem przy knajpianym stoliku albo przy świątyni, do której jeszcze się nie weszło.

Zawsze przymykam wtedy oczy. To może być ważne, bo świat znika, wzrok upaja się ciepłą czerwienią. Ale wiecie, świat znika, czymkolwiek w tym momencie jest. Zostaje tylko słońce i ja w nim.

To rzadko zdarza się w mieście domowym. Może tu jest zbyt powszednio, zbyt deszczowo, zbyt cieniście? A może po prostu zbyt się tu spieszę, by zatrzymać się dla powiewu słońca. 

Jakby nie było, to zwykle przytrafia mi się w drodze. Ostatnio na tej łodzi, która potem miała się zakołysać pod chmurami. A dzień wcześniej na nadbrzeżu. A dwa lata wcześniej na brzegu Warty z postapokaliptycznym postindustrialem nieopodal obumierającego miasteczka, zasilanego przede wszystkim oddziałami amerykańskich żołnierzy. A jeszcze dwa lata wcześniej chyba na bułgarskim klifie. A wcześniej... Tak, to mogło być znowu to samo jezioro.

Najczęściej moje słoneczne chwile łączą się z wodą.

Większość z nas, jak sądzę gania po świecie za słońcem. Nie różnię się pod tym względem od większości. Przymykam czasem oczy, zadzieram głowę ku światłu, nie myślę, tylko upajam się chwilą, w której nic więcej nie ma, bo i nie musi.

Może właśnie w tym rzecz i na tym także powinny polegać takie wyjazdy. Żeby pamiętać je przez taki drobiazg, jak dotyk słońca na twarzy.

24.11.2022

287. Jezioro.

 

Płynęliśmy jeziorem, starszym niż wszystkie miasta świata, bo liczącym sobie trzy miliony lat. Śliczniało na płyciźnie przy brzegu, głębło granatowo na środku. Ponoć około trzy kilometry od brzegu głębina mogła osiągać nawet 286 metrów. Dziesiątej części tego starczyłoby, aby zatopić naszą łódź, niosącą teraz jakieś dziewięć, może dziesięć osób. Część z nich siedziała za osłoną z sztywnej folii, my nie. My ulokowaliśmy się na dziobie, skąd łatwiej było robić zdjęcia, skąd wszystko widzieliśmy pierwsi.

W drodze powrotnej zapłacimy za to, bo pogoda odrobinę się pogorszy, fale nabiorą siły i woda zaleje pokład i nas. Sprawi to, że związek pary młodych Czechów siedzących naprzeciwko zadrży. Bo gdy ja, śmiejąc się, będę wyszarpywał z plecaka pomiętą pelerynę, Czech czmychnie za osłonę. Sam. Mina jego dziewczyny stanie się bardzo wymowna, nim do niego dołączy. Nie odezwą się do siebie do końca rejsu.

Ale to potem. 


Na razie płynęliśmy ciesząc widok masywnymi, pordzewiałymi od jesieni górami, ciesząc się wspomnieniami sprzed zbyt wielu, zbyt szybko upłyniętych lat, gdy łódka zwinęła do Zatoki Kości, a my - nie mogło być inaczej - przypomnieliśmy sobie nieukontentowanie Tomka.

Potem Neum. Klasztor, do którego nie wpuszczono by pewnie świętego Neuma, ucznia świętego Metodego. Tak uznałem widząc malunek nad bramą, przedstawiający patrona klasztoru tulącego do siebie wielkie psisko. Z boku bramy, prócz wielu innych ikonek zakazów, znajdowała się i ta informująca o zakazie wprowadzania psów.

To pewnie by nie burzyć spokoju dwóch pawi przechadzających się po dziedzińcu. Swoją drogą, przed nimi również ostrzegały tabliczki: uważaj, pawie mogą być groźne. Na nasze szczęście, o tej akurat porze dnia, były przede wszystkim leniwe.

A był to dobry dzień, w miarę słoneczny, ciepły, listopadowy. Uciekliśmy w ten ciepły listopad Ochrydu z zimnego i mokrego listopada Krakowa. Uciekliśmy z premedytacją, chyba nawet desperacją. W każdym razie mnie gnała nieuświadomiona wówczas desperacja, by wyrwać się z codzienności, uciec na Bałkany, właśnie do Ochrydu, na który przecież zżymaliśmy się przed laty, że nam się znudził, że stał się zbyt pełny turystów, że zaczął przypominać Zakopane i zza tłumu ludzi nie widać już nawet tych wszystkich starożytnych świątyń.

Ale któregoś październikowego dnia przeczytałem słowo: "jezioro" i nie było już dla mnie ratunku. Wyobraźnią zawładnęły natychmiast wspomnienia gór otaczających nieskalaną (w wyobrażeniach) powierzchnię błękitu odbijającego niebo tak szeroko, niewielkiej cerkwi na wzgórzu, smaku wina, zmęczenia spacerami po wyślizganych kocich łbach ulic pnących się ciągle w górę.

I oto płynęliśmy łodzią, na której siedzieli z nami Czesi, ale też jakaś Francuzka i jeszcze dziewczyna o imieniu Doris, do której, na początku podróży, organizator zawołał: "Hej, Dżapan!" wywołując ją z osłoniętej folią, zadaszonej części łodzi, na nasz dziób. Uśmiechnęła się, posłuchała, choć to "Dżapan" mogło ją wzburzyć, bo nie była Japonką, co wydawało mi się oczywiste. Nie okazałem się jednak tak wprawnym obserwatorem, jak bym chciał, bo nie była też Chinką, jak sądziłem.

Wtedy jednak jeszcze nie wiedzieliśmy jak ma na imię i że pochodzi z Hong Kongu, który wbrew kształtowi jej oczu i wyrokom polityki nie jest dziedzictwem kulturowym Chin lecz Europy i jeszcze tego nie wiedzieliśmy, że gdy w Tiranie zwiedzała muzeum ukazujące komunistyczną przeszłość Albanii, pomyślała: "oto przeszłość tego kraju i przyszłość mojego".

To później.

Na razie płynęliśmy przez jezioro starsze niż wszystkie miasta świata, nie wiedząc jakie wrażenie zrobi na nas klasztor, że zapalimy świece w intencji, którą każdy zachowa dla siebie (ja chyba nawet bez intencji), że pójdziemy z Doris na obiad w restauracji pod klasztorem (tam opowiemy jej o poprzednim obiedzie w restauracji Etno a ona zapyta nas, czy mamy zdjęcia tych kulinarnych cudenek, po czym, gdy potwierdzimy, odpowie ze śmiechem, że kiedyś tylko Azjaci robili zdjęcia jedzeniu a świat śmiał się z tego ich zwyczaju), a później zaprowadzimy ją do herbaciarni prowadzonej przez faceta, który zapytany przeze mnie kim jest, odpowie z dumą, że Turkiem, choć urodzonym w Ochrydzie ("Ale mój ojciec był Turkiem i mój dziadek i jego ojciec. Przybyliśmy tu z Ottomańskim Imperium"), który jeszcze po dwóch dniach kolejnych spotka nas o poranku zgarbionych pod ciężarami plecaków i toreb (uwieziemy więcej, niż przywieźliśmy) i zamacha do nas jak do znajomych. Nie wiedzieliśmy o deszczu czekającym na nas w Tiranie, o tym jak ślizgać się będą po jej ulicach i schodach moje buty, o tym, jak kompletnie nie będziemy radzić sobie z wydawaniem tam pieniędzy (których stale będzie albo za dużo albo za mało), ani o pysznym obiedzie w barze, do którego wejdziemy zrezygnowani przeszukiwaniem innych barów i restauracji. Na razie płynęliśmy jeziorem, nad które przyjechaliśmy po raz trzeci, bo kiedyś, wśród październikowej krakowskiej słoty, przeczytałem gdzieś to właśnie słowo, a ono nas zaczarowało.

Jezioro.



3.01.2020

286. ta druga

I znowu mnie naszło. Jak za każdym razem.

Powinienem kończyć książkę. Nie, powinienem skończyć książkę. Ale kończę ją trochę po czasie, niechętnie, myśląc już o tej drugiej. Tej, którą chciałbym zacząć w miejsce kończenia. Bo wszystko we mnie rwie się do niej. Pisanie to odwrotność zakochania, w każdym razie w moim przypadku. Bo nie kocha się przecież z myślą o tym, jak to będzie, gdy wreszcie zakończy się to wszystko i będzie można zacząć jeszcze raz, lepiej, pełniej, bardziej. Chociaż znałem kiedyś faceta, który chyba tak właśnie myślał, za każdym razem przy każdej kobiecie, być może nawet podczas seksu, brał już być może te następne kobiety (bo w jego przypadku "brać" to bardzo odpowiednie słowo, jak sądzę). Więc może on miał z kobietami jak ja z książkami.

Ale ja nie. Dla mnie to będzie odwrotność, bez ani jednej myśli o nieuchronności przemijania i kruchości spełnień. Myślę o niej, przekonany, że tym razem będzie to TA książka, ta, w którą będę się zanurzał całym sobą, w której wszystko co zaplanowane i przemyślane z pewnością mnie zaskoczy. 

Choć wiem, że będzie inaczej. Że gdy będziemy się już zbliżać do nieuchronnego końca, we mnie nabrzmieje już oczekiwanie tej następnej. To jakbyś zawsze, już przy pierwszym pocałunku, a nawet w tej chwili oczekiwania nań, tuż przed, kiedy wszystko staje się jasne, nawet wtedy myślał o kresie. Inaczej: wiedział o kresie. Ale ponieważ nadzieja zwykle wygrywa z doświadczeniem, starasz się wierzyć, że tym razem będzie inaczej. I kończąc powieść, będziesz skupiony wyłącznie na niej, bez serca rwącego się do następnej, bez jej zalotnych uśmiechów.

Inna sprawa, że chyba lepiej myśleć o następnej niż o poprzedniej. Na koniec roku wziąłem do ręki "Wojny przestrzeni" by rzucić okiem, ledwie posmakować śmierci Zmory. I uświadomiłem sobie, że czegokolwiek bym nie mówił, ta powieść pisana była właśnie dla tej chwili. Nie. Pisana była dla tej następnej chwili, gdy zaćwierkotał komunikator by uszczęśliwić mnie czytelniczym wyrzutem: "JAK MOGŁEŚ JĄ ZABIĆ?". O, właśnie dla tej chwili.

Więc czasem coś się udaje.

5.09.2019

285. Distortion Cezarego Zbierzchowskiego.



"Distortion" Cezarego Zbierzchowskiego czytałem dość długo, chyba przez dwa tygodnie, bo w odcinkach. Nie dlatego, że przeżywałem tę powieść zbyt głęboko - nie byłem i nie jestem żołnierzem, moje ewentualne doświadczenie wojny jest całkowicie cywilne i - z mojego punktu widzenia na szczęście - zewnętrzne. Niemal wszystko, co wiem o wojnie wynika z lektury książek i ledwie paru, parunastu rozmów z żołnierzami. Owo zbliżenie się do wojny nastąpiło w moim życiu raz, gdy pojechaliśmy do Vukovaru gdy miasto to było jeszcze wyludnione po jednej wojnie, a paręset kilometrów dalej trwała właśnie następna. Ulice i domy zniszczonego miasta nie były jeszcze całkowicie rozminowane. Jednak najmocniej uderzyła nas wizyta na cmentarzu o rozstrzelanych grobach. Pomyślałem wtedy, że podobnie mogła wyglądać Warszawa. 

Złożyliśmy znicze na grobach ofiar wojny, a trzy dni później, w zupełnie innym mieście, oglądaliśmy z uchodźcami z Vukovaru telewizyjny reportaż o tym, że w miejscu, po którym dopiero co chodziliśmy znaleziono nowe zbiorowe mogiły. Podejrzewam, że nigdy nie zapomnę widoku mężczyzny, który w przyciemnionej hotelowej świetlicy poderwał się z krzesła by podbiec do telewizora i niemal przyciskając twarz do ekranu starał się wypatrzeć  bliskich wśród wyciąganych z grobu ofiar. 

Podczas tej podróży nad naszymi głowami latały ku Serbii bombowce NATO, chorwaccy policjanci wznosili toasty bądź klaskali za każdym razem gdy telewizja pokazywała wybuch bomby. Rozmawialiśmy z młodymi chłopakami, którzy trafili do obozu jenieckiego, słuchaliśmy nakazów, by nie schodzić z dróg, bo ciągle gdzieś jeszcze wybuchały miny. Tyle mojego kontaktu z wojną.

Zatem opis codziennego życia w bazie w wrogim kraju nie poruszył mnie aż tak, jak poruszać mógłby kogoś, kto podobnych okropności doświadczył. Nie przerywałem lektury dotknięty osobistym doświadczeniem. Czytałem tę powieść w odcinkach, ponieważ zabierałem ją ze sobą do tramwajów wożących mnie po Krakowie.

Zbierzchowski przed przystąpieniem do pisania powieści oczytał się we wspomnieniach żołnierzy i to widać. Pisał z ich punktu widzenia, cywile są u niego (zazwyczaj) tłem. Tłem czasem niebezpiecznym, bo czają się między nimi zamachowcy, albo przerażeni wojną zdesperowani ludzie. Są tubylcami, a zatem obcymi, których trudno pojąć, choć czasem żołnierze mogą dostrzec, z zaskoczeniem, że owi obcy bywają zaskakująco ludzcy. 

Czytając „Distortion” wszedłem więc w życie żołnierza wysłanego na niegościnne tak pod względem klimatu jak i kultury ziemie i razem z nim utknąłem w szaleństwie wojny. Wojny, w której niewiele było heroizmu, która zaczynała mi i bohaterom powszednieć, stawać się czymś na tyle zwyczajnym, że gdy urywali się na urlopy do domów, tam właśnie czuli się nieswojo. Nie, że nie ma w powieści śmierci a czasem i bohaterstwa, ale nie o nich traktuje opowieść. Ona jest raczej o tym, jak potwór, jakim jest wojna, wchodzi powoli w nasze ciało i staje się naszą krwią, podbitymi przez koszmar komórkami, jak pożera nasze serca i umysły. O tym jak przywykamy do nienormalności i koszmaru. I choć szukamy w nich odrobiny światła, która pozwoli nam zachować resztkę zdrowych zmysłów (miłość do kobiety, trochę czułości, dobroć okazana dziecku lub zwierzęciu, przyjaźń) to jednak ciemność cały czas nas pożera.

Ponieważ „Distortion”, przy całym swoim realizmie współczesnej wojny, to fantastyka, Zbierzchowski mógł pójść o tych parę kroków dalej niż reporter. I tu właśnie zaczęły się chwile, w których przerywałem lekturę nie dlatego, że tramwaj zatrzymywał się właśnie na moim przystanku. Przerywałem, bo musiałem nabrać oddechu, jak po długim zanurzeniu w podmorskie ciemności, przetrawić to, co przeczytałem. Cezary dysponuje umiejętnością, którą bardzo szanuje u pisarzy i której wielu szalenie zazdroszczę. Nie zatrzymuje się w pół kroku. Odważa się pójść w kierunkach, w które ja choćby boję się spoglądać. Czasem czytelnicy pytają mnie, jak podchodzę do zabijania swoich bohaterów. Opowiadam im wtedy o postaci, którą stworzyłem jako łotra, a której zabicie przyszło mi z ogromnym trudem, bo ją polubiłem. Otóż zabicie postaci to drobiazg, czyn miłosierny w porównaniu z tym, co swoim bohaterom potrafią zrobić niektórzy pisarze. 

Ale nie chodzi o to, by udręczyć bohatera dla efektu. Chodzi o stworzenie opowieści, w której to udręczenie staje się ważnym, niezbywalnym elementem.

I Cezary Zbierzchowski to potrafi. Potrafi skomponować opowieść właściwie i potrafi być bezwzględnym sukinsynem, który nie zawaha się poprowadzić jej tak, jak należy. Tak, byśmy odkładali na moment jego znakomitą powieść, by zaczerpnąć nieco oddechu, by spojrzeć za okno i upewnić się, że światło wciąż ma do nas dostęp. Że gdzieś na ulicy śmieją się dzieci.

Jeśli ktoś, jak ja, ma szczęście być kumplem psa, może liczyć na to, że będzie się on kręcił w pobliżu i ochoczo da się pogłaskać.

Potem: nabranie powietrza w płuca i nurkujemy w mrok.

Uprzytomniłem sobie, że to, co napisałem może zabrzmieć nie tyle niepokojąco, co zniechęcająco. A przecież to powieść, którą czyta się znakomicie, w tym tego słowa znaczeniu, że autor porwał mnie w stworzony przez siebie świat, w relacje między postaciami. Zżyłem się z nimi, dzieliłem ich sympatie i wrogości, choć starałem się korzystać z przywileju obserwatora i spoglądać szerzej, odgadywać tajemnice świata i przyszłości. Byłem ciekaw tego, co stanie się z nimi dalej; drżałem o nich jak drżą porwani fabułą czytelnicy, i życzyłem konania w męczarniach draniom. A gdy powieść otwierała przede mną ową okrutną drogę, gdy kazała zmierzyć się bohaterom z niezmierzalnym, gdy zmuszała mnie do wędrówki z bohaterami w ciemność, też nie zmuszałem się do dalszej lektury – przeciwnie porywała mnie ona jeszcze bardziej. Przerywałem, by nabrać oddechu światła, przerywałem ze strachu przed tym, co miało nastąpić. A potem wskakiwałem w powieść na główkę i zasuwałem dalej.

Dobrze, że istnieje fantastyka, dobrze, że istnieją tacy pisarze jak Cezary Zbierzchowski, dobrze, że istnieją Kasia i Rafał Kosikowie, którzy takie powieści wydają (a mogliby się bać).

Obrazek pochodzi ze strony wydawcy

2.08.2019

284. trzy tygodnie gdzieś dalej



Przeglądam zdjęcia z dopiero co minionych wakacji. Kombinuję nad jakąś ich fabułą, logiką; nad chwytem, którym mógłbym się posłużyć, by je opisać. I nic. Już podczas jazdy od miasta do miasta, od plaży do plaży, od knajpy do knajpy czułem, że historia tego wyjazdu wymyka mi się, że brak mi punktu zaczepienia, na którym mógłbym oprzeć jakieś wewnętrzne: "och".

Jedyne, co przyszło mi do głowy wtedy i co nie chce z niej wywietrzeć do dziś, to banał o uczepieniu się chwili. Gdy gnałem trasą transfogarską, zabłysło mi w głowie właśnie to: że jestem tutaj tylko tu i teraz i żadne wspomnienia nie pozwolą mi wrócić naprawdę do żadnej z tych sekund, bo wspominając, oglądając zdjęcia i filmy nie doświadczam tego, co daje mi moment doznawania. Może tylko, gdy o tym opowiadam, znów uczestniczę w tym co minęło, nie jestem widzem lecz przekształcaczem - przebudowuję wspomnienie w opowieść, co czasem zarzucała mi Swieta, gdy w Weronie opowiadałem o jakimś swoim doświadczeniu, a ona wołała, że Majka wszystko zmyśla, że wcale tak nie było i być nie mogło, że on jest pisarz i wszystko ubarwia. I miała trochę racji, bo szukam fabuły, albo ona sama mi się szuka. Ale przecież opowiadam o rzeczach, które zdarzyły się naprawdę, nawet jeśli inaczej ktoś inny je zapamiętał. To nasza słabość i nasza siła - niepamięć i pomieszanie wspomnień; to, że już godzinę po jakimś wydarzeniu pamiętamy je nie takim jakim było i nawet nie takim, jakim je widzieliśmy ale jakim przetworzył je dla nas nasz stary kumpel oszust - mózg.



Zatem wszystko jest przekształceniem, opowieścią i nie ma przed tym ucieczki. Nawet gdy zgubiłem się gdzieś z Radkiem na bułgarskim skalistym wybrzeżu i sam łaziłem po kamieniach na plaży, na którą on nie mógł zejść (takie buty, wygodne do wchodzenia do wody i wsysania piachu na drodze przez usychające łąki, ale nie do schodzenia stromą kamienistą ścieżką), nawet wtedy, zanurzony całym sobą w znikające chwile, już miałem dla nich historię, w której dwóch facetów dotarło na kraj dostępnego dla nich w tym momencie świata i nagle usłyszeli szczekanie i czyjś okrzyk. Szczekanie przemieniło się w pęd dwóch wcale niemałych psów, gnających znikąd do mnie i Rora, gdy akurat staliśmy na skraju urwiska, na którym ktoś ustawił stolik na drucianych nogach i pasujące do niego krzesło - oba doskonale czułyby się w jakiejś taniej cukierni pełnej puchatych pączków i kremówek zapijanych kwaśniutką lemoniadą. Psy zatrzymały się na nasz widok, ale tylko na chwilę. Odcięły nam drogę ucieczki (chyba, że chcielibyśmy skakać z klifu, hej, parę dobrych metrów na kamienistą plażę), więc przemówiliśmy do nich łagodnie a przyjacielsko i już po chwili łasiły się do nas wesoło a po dwóch miałem łapy jednego z nich na ramionach. Lizał mnie po twarzy. Wtedy wyłonili się właściciele, zawołali na nie, do nas powiedzieli coś, co pewnie miało być przeprosinami, więc zapewniliśmy, że wszystko jest w najlepszym porządku, co zrozumieli tak jak my ich: po uśmiechach i intonacji.



A potem zszedłem na plażę, rozumiejąc, że tamto wszystko zniknęło, zostały cienie, że już nawet nie czuję gorącego psiego języka na policzku, choć zachwycam się miejscem, a pies - ten właśnie pies - wciąż biegnie przede mną i wskakuje do morza nim ja zdążyłem postawić w nim stopę. Wszystko stawało się historią, bo chwile znikały bezpowrotnie i stawało się opowieścią, którą spisuję teraz, nie po to, by ktokolwiek to przeczytał, ale bym ja to przeżył jeszcze raz, choć oczywiście inaczej. Ale uwierzcie mi: pisząc to, znowu tam byłem.



Ale wszystkiego przecież nie opowiem. Pozostaną więc znaki na mapie: od knajpy do knajpy. To były wspaniałe miejsca, zwłaszcza gdy odkrywaliśmy je po raz pierwszy. Te w Tokaju poprzez głodne poszukiwanie miejsca, w którym można by zjeść śniadanie, potem te w Warwarze: pierwszą budzącą zachwyt w stylu włoskiej tawerny, gdzie najlepsza na świecie tamtejsza herbata ziołowa i różowe wino. I druga, na wzgórzu, otwarta, biała, prawdziwy archipelag werand z młodymi kelnerami i kelnerkami, którzy pozjeżdżali się tu z odległych rejonów Bułgarii (a może wszyscy byli z Sofii? przecież zapytaliśmy o to tylko jednego z nich) i jako jedyni chyba w okolicy mówili dobrze po angielsku. Nad nami latały bociany - prawdziwe mrowie bocianów widzieliśmy tego lipca - a my piliśmy kolejną herbatę przyrządzoną z tego, co akurat wyrosło w ogródku, ale też wyborne piwo, którego nie można było kupić nigdzie indziej w Warwarze. A potem prosty, właściwie przaśny lokal dla tubylców na samym południowym końcu Unii Europejskiej, z widokiem na Turcję, bliską, bo ledwie po drugiej stronie zatoki i daleką, bo żeby na ten drugi koniec zatoki dojechać, trzeba by pokonać ponad dwieście kilometrów szosy. Siedzieliśmy tam do zmroku, nawet po zamknięciu, bo szef i jego kumple nie mieli nic przeciwko temu, a nam się wydawało, że odkryliśmy jeszcze jedno najlepsze miejsce na świecie i byliśmy pewni, że za nic nie chcemy go opuszczać. No i jeszcze, później, sklep muzyczny pełniący też rolę knajpy w Belgradzie i zaułek fudtraków w Budapeszcie. Więc można i tak. Od knajpy do knajpy.



Ale można i od plaży do plaży, od widoku do widoku, od zabytku do zabytku. Albo od noclegu do noclegu, na początek od przybycia poszarpanymi drogami nocą do Tokaju, potem brnięcia przez śmiertelnie zmęczone boczne ulice Oradei (takie jak zapamiętałem z ostatniej wizyty, jakieś dwadzieścia lat temu) by odkryć jej pięknie odnowione centrum; potem chwila zawahania przed hotelikiem w Sigiszoarze, zabawne rozmowy z obsługą w Braszowie i jeszcze zabawniejsze zhipisienie hoteliku w Warwarze. Ale wcześniej przedziwne nocne przybycie do hotelu w Ruse, gdzie nie mogłem nie pomyśleć o "Ocean Morze" Baricco, gdy zmęczonej ale wciąż atrakcyjnej gospodyni przybiegł na pomoc jej syn, może siedmioletni i to on nam wszystko tłumaczył, bo to on znał angielski. Siedzieliśmy potem w sali kawiarnianej a koty biegały głośno po dachach. Potem gniazdo łagodnych os tuż za oknem pokoju z pięknym widokiem i ciągłe przeprowadzki. Jeden Belgrad, drugi Belgrad, Budapeszt.



A można i o drogach. O tej przepięknej, wymarzonej przeze mnie od lat, odkąd ją zobaczyłem z wysokości kolejki linowej, nie tyle pnącej się na te dwa tysiące metrów z kawałkiem, ale sunącej ku nim dziesiątkami zakrętów. I o tej od zamku do zamku, od ufortyfikowanego kościoła do ufortyfikowanego kościoła (a wszystkie inne i wszystkie cudne). I o tych bocznych - do plaż, do miasta położonego na skale, do cerkwi w skałach wydrążonych. O przygranicznej drodze tak wąskiej, że samochody z naprzeciwka musiały ustępować sobie nawzajem. Strzegli jej znudzeni pogranicznicy, którym z rzadka chciało się wychodzić z cienia, by rzutem oka skontrolować zatrzymujący się przy nich pojazd (z reportażu o tych okolicach wiem, że kiedyś mieli więcej energii). A jeszcze dalej, przy tej samej drodze, ile razy byśmy nią nie przejeżdżali, zawsze w tym samym miejscu stał jakiś mężczyzna (za każdym razem inny) i gapił się w rów. Co było w tym rowie, nie wiem do dziś. Były autostrady po których się pędziło i autostrady na których stało się w korkach. I wszędzie pełno bocianów, najczęściej w miasteczkach i wsiach: czasem pięknie kolorowych, czasem ponuro burych. Dzieci robiły w nich sobie selfie przy pamiątkowych monumentach albo próbowały wspinać się po murach (lecz przeganiały je starsze panie).



Cały ten szlak, jak wszystkie poprzednie, mam zapisany tabelkami rozegranych partii remika. Z datami i miejscami. To też jakiś rodzaj opowieści, być może.

Tyle wątków, a ja nadal nie mam pojęcia jak je pospinać. Jedno, co stale siedzi mi w głowie, to, że tego wszystkiego już nie ma, bo chwile istnieją tylko w tych sekundach, gdy je przeżywam i w tych minutach, gdy o nich piszę. A ja właśnie przestaję pisać.

25.03.2019

283. w cieniu kościołów



Kiedy przychodzi wiosna, niektórzy ludzie zaczynają nurkować po stronach oferujących rezerwacje noclegów po mniejszej lub większej okazyjnej taniości. Nazywają to planowaniem wakacji. Potrafią zatracać się w nich bardziej niż w lekturze, albo w rzeczywistych urlopach.

Ci, którzy im przy tym kibicują zapadają czasem od tego na wspomnienie wakacji minionych.

Na przykład ja tak czasem miewam. Ale ponieważ to wszystko działo się dawno, prawie rok temu, to nie ja bylem na wakacjach, ale jakiś iny facet. Atomy naszych ciał powybuchały przez tych kilka miesięcy, wszechświat rozrzucił je i wymieszał. Przecież codziennie budzę się na nowo, jako jakiś inny ja. Zatem to nie jest już opowieść o mnie.



Wszyscy trzej patrzyli na tę samą dziewczynę. No, może Rudy i Pieszczoch tylko zerkali, bo by patrzyć otwarcie musieliby jednak obracać głowy, tylko Dziara miał dziewczynę na wprost. Ale i on unikał wgapiania się w nią, choć przecież wyglądała jak stworzona przez jakiegoś magika zdolnego tchnąć życie w posąg przedstawiający kobietę idealnie piękną.

Zresztą, nawet Dziara też zerkał na boki. W lewo, gdzie pełna uroku brunetka o lekko kręconych włosach uroczo uwodziła jakiegoś typa, którego łatwo było znienawidzić tyko za to, że siedział z nią przy jednym stoliku. Mogła być mniej więcej w wieku chłopaków, albo ciut młodsza od nich, obrączka lśniła zarówno na jej palcu jak i na palcu jej towarzysza. 

Na prawo Dziara zerkał zaś, bo tam siedziała elegancka blondynka, młoda i tak samo zagubiona w spisanej wyłącznie po włosku karcie, jak oni trzej. Rozmawiała po angielsku z facetem starszym od niej, smukła i pogodna. Należała do tych kobiet, które nazwiecie "eleganckimi" nawet gdy wynurzą się z bagna odziane jedynie w wodorosty i podgniłą skórę byka albo mamuta. Niektórzy ludzie tak mają. A niektórzy są jak Dziara, na którym wszystko staje się wymięte i dziwnie niedopasowane w ułamek sekundy po założeniu.

Innego wieczora siedzieli przy najgwarniejszym placu w mieście, dziwiąc się wyświetlanemu pod ścianą średniowiecznej kamienicy filmowi po polsku. Biały ekran kołysał się na wietrze od morza na podobieństwo dostojnego sztandaru bądź zmęczonego żagla. Na nim zgrabna blondynka przeżywała romans z ludźmi-krabami. Siedzący naprzeciwko Dziary Pieszczoch gapił się na kobiety za plecami kolegów. Nie wiem na co gapił się Rudy, ale Dziara nie potrafił oderwać wzroku od brunetki o miękkich choć niezbyt subtelnych rysach twarzy, szerokich biodrach i mocnych udach. Tym razem nie zapanował nad sobą i chyba zagapił się na nią na tyle wytrwale, by to dostrzegła i odpowiedziała serią własnych spojrzeń. Jej granatowa sukienka odsłaniała i obiecywała nie mniej niż oczy. A one wydawały się obiecywać wiele.

Albo szli tą kamienną ulicą, a zgrabna nieduża kobieta w białej bluzce i ciemnej prostej spódnicy do połowy ud kierowała się ku tym samym schodom prowadzącym ku kolejnej kamiennej alei w cieniu katedry skrywającej zwłoki świętego oraz polskiej królowej. Albo nie potrafili oderwać wzroku od tej brunetki w długiej letniej sukni, biało różowej, jakby szykowanej na ślub. Słomkowy kapelusz zacieniał twarz. Na lewo od niej ulica (oczywiście kamienna) opadała łagodnie ku schodom wiodącym w głąb labiryntu, na prawo studnia starsza niż pamięć szemrzała strumykami.

Albo Rudy zawołał nagle: "Patrz jakie piękne!". I rzeczywiście, nad schodami prowadzącymi do kościoła z dwunastego chyba wieku, w cieniu jego bramy, pochylały się dwie dziewczyny w kusych białych koszulkach kontrastujących ślicznie z mosiądzem ich ciał. Albo trudno było nie spojrzeć na tę brunetkę w koronkowej czarnej sukience nad kolana siedzącą na schodach innego, barokowego, kościoła w towarzystwie odpowiednio białego psa. Inny pies towarzyszył innej brunetce, gdy ostatniego wieczora przysiedli w knajpce by doczekać w niej otwarcia ich ulubionej pizzerii podczas tego wyjazdu. "Ależ ona jest zachwycająca!" - wzruszał się Pieszczoch, a Rudy przytakiwał mu. Dziara milczał, nie dostrzegł tej urody tak poruszającej jego przyjaciół. Może dlatego, że jemu nie wywietrzała jeszcze z głowy granatowa sukienka.

I tak właśnie wędrowali sobie przez Włochy.


4.03.2019

282. "Błoto słodsze niż miód" Małgorzaty Rejmer.




Myślę czasem: „tu byłem”. Na przykład oglądając niezbyt przecież imponujący turecki serial urban fantasy na Netflixie, kręcony niemal wyłącznie na turystycznych szlakach Istambułu, cieszę się, że bohaterowie biegają, którędy ja łaziłem. Albo gdy Cezar w „Wojnie domowej” wspomina Orikum (czternaście razy!) też się cieszę: „Byłem tam! W tej łagodnej zatoce, gdzie lądowali legioniści Cezara by wyganiać z małego portu legionistów Pompejusza, byłem tam!”. A gdy Małgorzata Rejmer opisuje jak Albańczycy starali się uciec na przerdzewiałym statku z Vlory, też mogę pomyśleć: „byłem tam” i nawet przypomnieć sobie jakiś wielki przerdzewiały statek, który nadal tam stoi (a w każdym razie stał dwa lata temu), czekając już nie na ostatni rejs, ale na to, że wreszcie sam się rozsypie.

Ale prawda jest taka, że choć owszem, bywałem we Vlorze (zwykle przejazdem, z Orikum albo do Orikum), to jednak nie byłem tam, w tej Albanii, o której opowiada Rejmer.
To ważne. To bodaj jedna z najczęściej powracających do mnie myśli podczas lektury „Błota słodszego niż miód. Głosy komunistycznej Albanii” Małgorzaty Rejmer: że łaziłem podobnymi ścieżkami, rozkładałem ręczniki na kamienistych plażach, albo zbierałem jasny pył w sandały pchając się pod wzgórza, by doczłapać między kozami, psami i żółwiami ku oddalonej od drogi cerkiewce. Możecie to pamiętać, bo pisałem o tym tutaj. I może część z Was też tam była, albo planuje być, bo Albania, słoneczna i ciągle tania, staje się modniejsza z każdym sezonem. Więc: „byłem tam, byliśmy tam, będziecie”.

Ale nie.

Nie w tej Albanii, którą opowieściami dziesiątków bohaterów opisała Rejmer. Nie w Albanii bata, terroru, jakiego pewnie nawet nie staraliśmy się sobie wyobrazić. Bo wiecie, słowa: „to był najbardziej przerażający, najgorszy komunizm w Europie” wcale nie brzmią tak mocno, jak powinny brzmieć. Możemy sobie wyobrazić miliony celowo zagładzanych przez Stalina ludzi na Ukrainie i ten obraz do nas przemawia. Bo mróz, bo Stalin, bo blisko, tuż za naszą granicą, niegdyś w naszych granicach, może nawet jacyś nasi krewni bądź powinowaci (jeśli jeszcze o nich pamiętamy) konali tam z głodu? Ale gdzie ta Albania, raczej anegdotyczna niż historyczna, kto tam z nas pamięta, że kiedyś tam Cezar z Pompejuszem wojował? Nawet nie byliśmy w jednym bratnim obozie, bo Enver Hoxha obraził się na nasz komunizm, gdy trochę w nim można było odetchnąć po śmierci Stalina i referacie Chruszczowa. Więc mówiliśmy: „najcięższy komunizm” i niezbyt wiele z tego rozumieliśmy. Jakbyśmy spluwali przez lewe ramię na widok czarnego kota. Dla nas prędzej komunizmem będzie Stalin czy Fidel, a nawet Che niż jakiś Hoxha z tą całą Albanią, która leży nad pięknymi zatokami w cieniu malowniczych gór.



I dlatego warto przeczytać tę książkę. Nie dlatego, że otrzymała Paszport Polityki, o czym dowiedziałem się jakieś pięć minut temu, gdy sprawdziłem sobie autorkę (pewnie czytałem o tym, gdy ogłaszano wyniki, ze względu na Albanię, może nawet zapisałem sobie w pamięci, by sięgnąć, ale pamięć szybko wietrzeje od wichrów nadmiaru danych; oto macie prawdę o nagrodach literackich). Nie dlatego, że jest napisana świetnie. Ale dlatego, że pokazuje nam świat, o którym zapominamy łatwiej niż o nagrodach literackich, bo chętniej. Podczas lektury przypomniała mi się inna książka, także wydana przez Czarne, choć w innej serii: „Prowadząc umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych” autorstwa Liao Yiwu. W obu przypadkach spotykamy ludzi, których nie oszczędziła historia. Bo „wrogowie ludu” pojawiają się we wszystkich tych opowieściach. Ludzie, którzy mieli pecha zdobyć wyższe wykształcenie i nie przewidzieli, że w komunistycznym raju okaże się to przekleństwem. Ludzie, którzy westchnęli sobie przy kimś, że los mógłby być lepszy i zostali skazani na lata w obozach pracy za krytykę najlepszego z systemów. Ludzie, którzy nie mogli zaufać najbliższym, którzy bali się założyć buty w kolorze innym niż buro ziemisty. Którzy musieli wychwalać swoich katów i morderców z obawy, że jeśli tego nie zrobią straszny los może spotkać ich bliskich. Ludzie, od których odwracali się najbliżsi, ze strachu przed systemem uszczęśliwiania ludzkości.
Ludzie, którzy to wszystko przetrwali. 

„Byłem tam”, myślę, bo przecież lat mam więcej niż czterdzieści, więc pamiętam jak towary najbardziej podstawowe były dla nas towarami najbardziej ekskluzywnymi. Bo też jadłem chleb posypany jedynie cukrem, może dodatkowo zalany lekko herbatą, gdy już nieco zsechł. Przedwczoraj mój ojciec zapytał w którym sklepie kupuję mięso i wędlinę. „Tak, ja też tam będę kupował” – powiedział. I nagle westchnął: „Pamiętam, jak twoja babcia zrywała się o czwartej rano, by zdążyć zająć dobre miejsce w kolejce do masarni. Bo dzięki temu mogła mieć szanse na to, żeby kupić jakieś ścinki, jeśli akurat jakieś rzucili. Co ona by poczuła, gdyby weszła dziś do tego sklepu i zobaczyła tam te wszystkie mięsa i wędliny?”. Dlatego myślę, że byłem tam, że rozumiem, bo pamiętam.

Ale nie.

Nie było mnie w tym komunizmie panicznego strachu i potwornego odizolowania. Ten mój też był zakłamany, też był maszyną pragnącą przerobić wszystkich ludzi na ścierwa, przemienić w upodlonych donosicieli-niewolników, ale jednak nie jestem aż tak stary, by pamiętać stalinizm. A kiedy jeżdżę do Albanii, by tracić na wadze spędzając całe dnie w ciepłym morzu, gdy łapię ten jasny pył w drodze do chwili zachwytu nad ukrytą cerkwią, gdy wspinam się na jakieś wzgórza, zajadam niechemiczne pomidory, albo po prostu siedzę i gapię się przed siebie w jakiejś cudownej ciszy, gdy mijam facetów sączących kawę – czasem odnoszę wrażenie, że przez cały dzień nie robią nic innego – gdy zamieniam koślawych parę zdań ze sprzedawczyniami i czasem sprzedawcami, nie ma mnie tam, w tej strasznej Albanii. Mijam ludzi, którzy ją pamiętają, czasem wymieniamy uśmiechy, choć tych uśmiechów na ulicy bywa w Albanii mnie więcej tyle samo co w Polsce, to nie Włochy, gdzie uśmiechają się wszyscy. Mijam ludzi, którzy ją pamiętają i do dziś nie zdawałem sobie z tej pamięci sprawy. Choćby dlatego warto było – dla mnie – przeczytać książkę Rejmer. Po to, aby zrozumieć pamięć ukrytą w nas wszystkich, nawet tę odrzucaną. Pamięć, która wytryska czasem nagłym wspomnieniem ojca pytającego o masarnię, albo opowieścią wnuka pierwszego cukiernika z Gjirokastry, który zwoził lód z gór, a któremu komuniści odebrali wszystko. Po to, aby łatwiej było mnie (i wam, jeśli tam pojedziecie) zrozumieć (spróbować zrozumieć) czemu ci Albańczycy tak krzyczą gdy jadą weselnymi konwojami. Czemu wszędzie widać czerwone flagi z czarnym dwugłowym orłem, czemu łatwo było mi ich rozpoznać we Włoszech, bo pozdrawiali się na ulicy składając dłonie na kształt tego orła. Powinienem był to rozumieć wcześniej, bo pamiętam wszechobecne biało czerwone szachownice w Chorwacji niedługo po tym, jak wreszcie mogli Chorwaci okazywać, że są Chorwatami. Albańczycy tak samo wręcz muszą eksplodować swoją albańskością, czy są w Albanii, czy w Macedonii czy we Włoszech. I nie, nie jestem tym oczarowany, znam obawy Serbów i Macedończyków. Ale rozumiem.

Ale nie chodzi o to, że Rejmer i jej bohaterowie nawet po Włoszech wędrują tymi samymi ścieżkami, którymi i ja wędrowałem. „Błoto słodsze niż miód” nie jest książką napisaną specjalnie dla mnie, bałkańskiego turysty, który zna część opisywanych w niej miejsc i może sobie wyobrażać, że mijał ludzi o podobnych albo i takich samych wspomnieniach.

To jest książka dla nas wszystkich (tak, jak „Prowadząc umarłych” Liao Yiwu i pewnie jak wiele innych, których jeszcze nie przeczytałem). Świetnie, bardzo literacko (na początku zastanawiałem się, czy nie nazbyt literacko, potem to wrażenie zniknęło) napisane reportaże o świecie, który wcale nie przeminął, choć komunizm został w Albanii obalony, pomniki Hoxhy zniknęły (ale można kupić np. kubki z jego podobizną) i ludzie mogliby żyć szczęśliwiej. Ale pamięć jest strasznym błogosławieństwem i to, co przeżyliśmy pozostaje w nas na zawsze. A my nie powinniśmy zapominać jakie piekło potrafimy sobie nawzajem budować. A przykład, gdy przymierzamy się do wakacji na malowniczych plażach pod malowniczymi górami w tak ciepłym kraju nad ujmująco ciepłym morzem.



Ale nie tylko tam. Jest w tej książce i taka opowieść, którą powinniśmy przeczytać, by zrozumieć nas dzisiaj. O statku przepełnionym od ładunku spragnionych wolności ludzi, płynącym ku szczęśliwym Włochom. O tym jak Włosi zamykają tych ludzi na stadionie w Bari, trzymają tam pod strażą wojska, przelęknieni tym masowym – jak się mogło wtedy wydawać – napływem emigrantów. Jak sobie z nimi nie radzą, więc głodzą ich i upadlają. A potem odsyłają do domu w przepełnionych autobusach. Lęk przed tłumem emigrantów nie jest udziałem tylko ociemniałych polityków z prawej strony sceny politycznej, albo zbyt prostych ludzi trzymanych z dala od rzeczywistości lewicowych kawiarenek w stolicy. To lęk powszechny, wcale nie skupiony w zaściankowej Polsce, ale znany każdemu. Bo kiedy płynie, jedzie, idzie w waszym kierunku tłum obcych, to na początku się ich boicie. A Albańczycy wcale nie byli aż tak obcy kulturowo Włochom i wcale nie było ich tak wielu – jeśli porównać ich emigrację z tym, co dzieje się obecnie.

Obawa jest pierwsza. Wszędzie. Sądzę, że i o tym warto pamiętać w czasach prędkich i wygodnych ocen.

(zdjęcie z Orikum moje, zdaje się, że z roku 2015, okładki książek ze strony wydawcy).