"Zróbmy to" - powiedział Roro - "Pojedźmy tą samą trasą w to samo miejsce, co dziesięć lat temu. Znów zabierzemy mojego syna, ale tym razem będzie miał dziewiętnaście lat a nie dziewięć i będzie mógł to wszystko zobaczyć na nowo i może tym razem zapamięta".
Nie zrobiliśmy tego. Na początek pojechaliśmy inną drogą, żeby uniknąć wściekłej, szalonej bitwy zwanej też "przejazdem przez granicę węgiersko-serbską". Machnęliśmy się rzutem z Krakowa do Osijeku, który okazał się być tej nocy młodzieżową (acz może dla nas wszystko poniżej czterdziestki jest już "młodzieżowe"?) imprezownią, która wzbudziła w nas eksplozję zachwytu. Tam też siedliśmy na podwórku z Serbem, który dyskutował z nami o losie politycznym swojej ojczyzny, póki jakiś zirytowany współmieszkaniec nie pogonił nas wszystkich z podwórka do łóżek w okolicach czwartej nad ranem. Z Osijeku przeskoczyliśmy do Mostaru, gdzie uroda kobiet zapierała nam dech w piersiach, a ja wychodząc na poranne zakupy zabujałem się w sąsiadce o czarnych kręconych włosach od jednego rzuconego przez nią "ciao" i gdzie wędrowaliśmy przez galerię graffiti, ze szczególnym wskazaniem na te namalowane na murze naszego sąsiada - więzienia. Tam, oczywiście, sami wiecie: jedna z najpiękniejszych znanych mi rzek prująca wartko przez miasto, tłumy turystów, uliczne rakije, mosty mniejsze i większe i na koniec pub z lokalnym rzemieślniczym piwem droższym od wszystkich piw w okolicy i ta nieduża barmanka, oczywiście czarnowłosa, oczywiście żywe srebro, oczywiście znająca albo poznająca wszystkich przy stolikach knajpy, w której nocą słoweński zespół z chudą jak śmierć rudowłosą wokalistką ogłuszał ulicę bałkańskim rockiem, do którego wszystko nam się kołysało w głowach.
I zaraz potem rajd do Orikum przez albańskie drogi, które potrafią być piękne i prędkie, ale potrafią też stawać się warkoczem splecionym z dziur i progów zwalniających prowadzących, już po zmroku (wszędzie docieraliśmy po zmroku, bo nasze optymistycznie dyktowane przez google marszruty nie uwzględniały rzeczywistości) do zabarykadowanego mostu. W minionym listopadzie (czy w ogóle istniał?) pokonałem taki zabarykadowany most w Skopje, ale wtedy byłem sam i pieszo. Tym razem zawróciliśmy, klnąc cicho i smutno, znów na warkocz dziur i progów, pokonani prze czas i niecierpliwość, świadomi, że do kolejnego noclegu dotrzemy w nocy.
A zaraz po przebudzeniu jechaliśmy do Grecji, by odebrać z lotniska rorową małżonkę. Nie odebraliśmy, bo nie wzięliśmy pod uwagę zmiany czasu i gdy my płynęliśmy promem na wyspę odwiedzoną niegdyś przez Odyseusza, ona już wysiadała z samolotu. I znów wędrowaliśmy przez ciepłą noc, pachnącą korzennie, rozwrzeszczaną cykadami. Uwierzyłem we wszystkie opowieści Odyseusza jadąc nocnym autobusem wypełnionym po brzegi ciemnookimi pięknościami. Potem lekkie zagubienie, taksówkarz pytający czy na pewno chcemy wysiąść w miejscu, w którym nie ma nic prócz cmentarza. I kolejne przebudzenie, kolejny bieg przez upał, kolejny przebłysk kobiety pięknej jak sny żeglarzy, opartej o framugę ledwie co otwartej tawerny, prom, samochód, albańskie drogi, zdziwienie na widok knajpy: "polskie jedzenie" i ponownie Orikum, tym razem na trwającą półtorej tygodnia chwilę oddechu, podczas której kołysało nami morze, od rana do wieczora. Chyba, że akurat, w imię "zróbmy to samo, co dekadę wcześniej" wybierałem się na krótki spacer przez te same wzgórza ku tej samej piaszczystej drodze, by ujrzeć pośrodku niczego na tle gór wyglądających jak forpoczta lodowca ten sam starożytnie kamienny kościółek. Tak, wtedy nie kołysałem się morzem, ale uginałem pod ciężarem słońca zdumiony, że ta droga tak trwa i trwa. Nie tak to pamiętałem. Zwątpiłem w istnienie kościółka, aż zobaczyłem go wreszcie, znacznie później, niż się spodziewałem. Starszy Albańczyk wytłumaczył mi po włosku jak tam dotrzeć omijając morze wysokich traw splecionych z podle przyczajonymi krzakami ostrężyn, ale chyba nie zrozumiałem go dość dobrze, bo gdy zobaczył mnie wspinającego się na najeżone kamieniami wzgórze zaczął krzyczeć z oddali, że nie tędy droga. Machał rękami, że powinienem zawrócić, a gdy to robiłem, krzyczał: "vai, vai, vai!". Przegrałem z tą drogą, nie odnalazłem jej, wbrew bowiem tablicy informacyjnej nie wiodła ani pod wzgórzem (szedłem tamtędy dziesięć lat temu, ścieżkami żółwi i owiec, gdy jeszcze aż tak teren nie zarósł) ani samym wzgórzem, ale naokoło wzgórza. Tę prawdziwą, nową (dla mnie) drogę dostrzegłem dopiero w domu, gdy obejrzałem co nakręciłem dronem. Za to jeden odłamek historii mi się powtórzył - kiedy szedłem w kierunku morza dołączył do mnie, jak dziesięć lat temu, pasterski pies pilnujący tym razem nie owiec, ale nieco zagubionego cielaka, który odłączył się od stada. Zamiast jednego jeźdźca na osiołku spotkałem trzech, konnych, siedzących w najbardziej kolorowych siodłach, jakie w życiu widziałem. Oczywiście, nie zrobiłem im zdjęć.
Inaczej niż kiedyś, udało nam się dotrzeć do archeologicznych stanowisk odsłaniających miasto starsze od rzymskiego imperium, choć także przez owo imperium rozbudowywane. Otoczone zasiekami mieści się teraz na terenie bazy Albańskiej Marynarki Wojennej, co jest jakąś kontynuacją tradycji, zważywszy, że bili się o nie Cezar z Pompejuszem.
Oczywiście, w Albanii zakochiwaliśmy się w Albankach, zupełnie innych w naszych oczach, niż Albanki sprzed dekady. Ale nie tylko w nich, bo Orikum pełne było Włoszek, przybywały do niego też Francuzki, Czeszki, Niemki, trafiły się jakieś Angielki. Możliwe, że towarzyszyli im jacyś mężczyźni, ale tego nie jestem pewien. Z pewnością było międzynarodowo, co dowodzi, że nie mogło nam się udać "zrobienie tego samego", bo wówczas, za pierwszym razem, tej całej wielobarwnej międzynarodówki w miasteczku nie było. Może nie byliśmy jedynymi cudzoziemcami, ale prawie. Przybyło knajp, kawiarni, sklepów i sklepików. Prawie wszyscy mówili po angielsku (prawie nikt nie mówił po angielsku dziesięć lat temu). Ceny z "niewiarygodnie tanio" wywindowały do "wciąż niedrogo".
Jeszcze nie wyschliśmy od morza, jeszcze nie spłukaliśmy z siebie soli, a już jechaliśmy do Czarnogóry, by wsadzić żonę Rora do samolotu, a potem pognaliśmy do Belgradu, by przybyć doń przed zmrokiem (udało się!) i prędko wyjść na miasto (nie udało się). Nie mogłem jednak nie iść na miasto, choć zbliżał się już następny dzień. Nieszczęsny Roro powlókł się za mną przez nocne miasto obrosłe gąszczem graffiti. Był zmęczony, a ja jak zwykle w tym mieście odzyskałem natychmiast siły. Naokoło nas zamykały się, ku naszemu zdumieniu, knajpy - przecież to sobotni Belgrad w samym środku lata - ale znaleźliśmy jedną otwartą niedaleko naszego ogromnego mieszkania. "Tylko gotówka" - oznajmił znudzony barman - "I zaraz zamykamy". Mieliśmy gotówkę (ha!) i szybko piliśmy zimne piwo po całym dniu jechania w upale. Ruszyliśmy dalej. O jedną przecznicę od Domu Zgromadzenia Ludowego, pod którym od blisko roku koczują studenci, Roro przeżył kryzys i oznajmił, że musimy zawrócić. Powiedziałem, że ok, zawracamy, zaprowadzę go do domu (tylko jeden komplet kluczy), a potem wrócę tutaj, bo mnie nosi, bo nie wysiedzę z Belgradem, niechby i nocnym, za oknem. Westchnął ciężko, ruszył za mną. Dotarliśmy do studenckich namiotów na ulicy i policyjnego obozu w parku, do przegrodzonych ulic, do wzmożonych patroli policyjnych i przez nie do kolejnej czynnej knajpy, gdzie na wejściu oszczekał mnie pies, jeszcze wtedy nie wiedziałem, że po rosyjsku. Przy długim barze po lewej ciemnowłosa właścicielka psa gawędziła barmanem w różowo kwiaciastej koszuli. Po prawej rozpływała się na barze lokalna Marylin Monroe a dym z papierosa przeciekał jej między palcami. Zamówiliśmy po lanym piwie, pies łasił się do nas. Gdy zamieniliśmy kilka zdań z tubylcami, okazało się, że to wszystko Rosjanie. Knajpa znów zmierzchała zamknięciem, barman na pożegnanie poczęstował nas nalewką malinowo-miętową, wyruszyliśmy w głąb miasta w poszukiwaniu czynnego lokalu. Nie znaleźliśmy. Zdumiało nas to, wręcz zatrwożyło. Postanowiliśmy sami otworzyć w Belgradzie, najwyraźniej nie tym samym, po którym potrafiłem się włóczyć niegdyś do świtu, knajpę czynną po krakowsku, może nie do poranka, ale z pewnością sobotnio czynną dłużej niż belgradzkie (nie otworzymy). Byłem gotów szukać dalej, ale tym razem zlitowałem się nad Rorem. Zaciągnąłem go tylko w jedną, ostatnią uliczkę, gdzie przed laty mieścił się całodobowy sklep. Nadal się mieści. Wydaliśmy trochę gotówki, obiecaliśmy wrócić nazajutrz. Nie wróciliśmy. Z żalem obejrzałem się w głąb ulicy, przy której Mirek Kutrzeba w "Wojnach przestrzeni" walczył z upiorami janczarów. Wiedziałem, że idąc nią w dół doszedłbym aż do Dunaju, a tam na pewno coś byłoby otwarte. Ale wiedziałem też, że Roro naprawdę nie ma już sił i że poświecił się dla mnie wędrując aż tak daleko.
W domu odkryłem, że komin w toalecie niesie dźwięki piosenek, których słuchają pracujący nocą piekarze w burkowni na parterze. Trochę tam postałem.
Rankiem weszliśmy w targ naprzeciwko naszego noclegu, nacieszyliśmy się jego harmidrem, kupiliśmy burki na drogę, kupiliśmy wina na pamiątkę i pomknęliśmy ku Oradei przebudowanej ze slumsów, jakie pamiętałem sprzed lat trzydziestu, w miasto światła olśniewające odnowionymi budowlami, bulwarami i iskrzeniem uśmiechów ciemnookich kobiet o zmysłowo powolnych gestach. Znów włóczyliśmy się ciepłym wieczorem, ale tu już nie było ani morza, ani cykad ani powietrza pachnącego oliwkami i ziołami. Były za to ceny krakowskie i kosz na śmieci pod zlewem, więc mogłem się poczuć jak w domu, choć niespecjalnie tego pragnąłem.
I tyle. Jeszcze tylko droga przez Węgry, których właściwie nie zauważyliśmy, niespodziewana wizyta w Lewoczy, by słuchając słowackiego przewodnika-showmana poznać historię Mistrza Pawła, co to być może u Wita Stwosza pobierał nauki i już Kraków. Ani przez moment nie tęskniłem.
Nic nam prawie nie wyszło ze "zróbmy to samo". Każde z miejsc było już inne, żadne z nich o nas nie pamiętało, a my pamiętaliśmy je inaczej, więc tak naprawdę nie pamiętaliśmy. Zresztą, zaraz ten wyjazd tez zatrze mi się w pamięci. Pozostaną strzępy - wrażenia zapachów, ciemnych spojrzeń pięknych kobiet, szumu fal, upału, jakiegoś zmęczenia, jakiegoś pobudzenia. Być może za dziesięć lat któryś z nas powie: "zróbmy to samo". I nawet jeśli zrobimy, to nie zrobimy. Jak tym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz