14.04.2014

222. Pogadaliśmy z Cetnarem

Miałem jakiś pomysł na wpis o podłości świata i upadku wartości, ale zanim do niego zasiadłem, przyszedł email od Michała Cetnarowskiego, treści mniej więcej takiej: "Ty mi tu masakrujesz serial o muszkieterach w prywatnych recenzjach, a Zwierz (Popkulturalny) ich ceni. Tu masz link, obadaj."
Tekst znałem wcześniej. Jak dla mnie jest kolejnym przyczynkiem do ubolewania nad upadkiem jedynie słusznego męskiego statusu i pokazuje, że w popkulturze coraz silniejszy jest nowy paradygmat, w którym serial nie musi mieć sensu byle miał przystojnych aktorów w rolach głównych, a odniesie sukces. I tak mniej więcej Michałowi odpisałem, na co on odpisał mnie, więc znowu ja jemu i... I okazało się, że wymądrzaliśmy się tak i zapewne kompromitowaliśmy się trochę w tym wymądrzaniu przez mniej więcej tydzień. A gdy tydzień ów minął, doszliśmy do wniosku, że można ową mailową wymianę upublicznić. Co niniejszym czynię. Dużo tego, swoja drogą. Typowa nerdowska gadka o sprawach, które nie interesują nikogo normalnego, ale ile się tego nazbierało.



Michał Cetnarowski:
Taka uwaga po oglądnięciu trzeciego odcinka trzeciego Sherlocka... Kurde, miałeś rację :-) Nie tylko najlepsza część z sezonu, ale w ogóle – mogłaby konkurować i z wcześniejszymi perełkami. Owszem, są z dwie dłużyzny i ckliwizny, ale summa summarum – miód. Magnusson gwałcący wszystkich naokoło – to w ogóle motyw do szerszego wykorzystania. I tylko szkoda, że tak późno wprowadzony.

Ja: 
Magnusson – mistrzostwo. Rzeczywiście, aż żal takiego przeciwnika ma jeden strzał. Z drugiej strony – przynajmniej nie zużył się od tego. Bo Sherlock trochę się jednak zużył i nawet Moriarty też – choć obaj są wspaniali. Jednak od chwili, gdy stali się ikonami popkultury coś im odebrano. Czekałbym w czwartym sezonie na powrót Sherlocka, który – jak w pierwszym odcinku serialu – niepokoi. Teraz jest fenomenem, ale tłumy fanów tworzące tysiące obrazków, gifów i fanficów najróżniejszych rodzajów zrobiły z Sherlocka i Moriartego trochę pluszowe misie. Myślę, że „zapluszowienie szaleńców” to termin, który na jakiś czas ze mną zostanie. Bo fani (a zwłaszcza fanki) zaczęły traktować serialowych szaleńców jak zabawki, maskotki do przytulania – „Oń jeśt naś i my go koffamy, bajdzo, tyci tyci Sierlociek”. To nieco przerażające, że obecnie nawet Moriarty i Hannibal Lecter nie są w stanie uchronić się przed takim pluszowym zawłaszczeniem. 


MC: Zwłaszcza że to upupianie to, zdaje się, cecha statutowa tego, co współcześnie rozumie się pod mianem „popkultura”: muszą cię pokochać, walić wiralami na instagramie i kopiować memy jak maszyna w drukarni, żeby znalazła się forsa na drugi sezon. Stąd te wszystkie fankluby Dextera, obok Hanniba i Moriarty'ego. (Jego powrót to zresztą IMO fake – jak scenarzyści zaczynają powtarzać własne gagi to znak, że coś się kończy w danym tytule). Zastanawiam się, czy to cecha w ogóle popkultury – przecież Vader i sithowie też są najbardziej lubiani z GW – ale chyba nie do końca; tzn. Bohuna pamiętano, ale też nienawidzono, podobnie jak Richelieu (w XIX w . i odcinkach gazetowych), podobnie jak oryginalnego Moriarty'ego. Chyba...

PM: Moriarty, Vader, Bohun – to postaci, których możemy się bać. Mają budzić dreszcz niepokoju. I wcale nie jest tak, że popkulturowi twórcy nie potrafią takich postaci tworzyć. Moriarty z Sherlocka jest straszny, kiedy obserwujemy jak realizuje swój plan. Jest straszny, bo jest umysłowo dziki, nieopanowany. Moriarty z Sherlocka to żywioł. Hannibal Anthonego Hopkinsa też był takim żywiołem, trochę. Ich siła leżała m.in. w tym, że stając naprzeciw nich (podobnie jak naprzeciw Keysera Soze czy zabójcy z „Seven”) stajemy naprzeciw Nieznanego. Moriarty z ostatniego filmu (nie serialu) o Holmesie już taki nie jest. Widzimy w nim złość, furię, która jest ponadnormalna, ale mimo to jest pojmowalny. Ci, których wymieniłem wcześniej przekraczają nas, zwyczajne robaczki, podobnie, jak przekracza nas Sherlock Holmes. 


Więc chyba nie w samej popkulturze rzecz.
Rzecz, jak mi się wydaje, w tym, że dziś popkultura przestała być tylko narzędziem twórców. Internet sprawił, że wszyscy jesteśmy twórcami, bądź aspirujemy do bycia nimi. Żart, igraszka motywem serialu, a nawet dyskusja na forum/fejsie/gdziekolwiek, gdzie zostaje po niej dostępny zapis, staje się quasi tworzeniem, bo w procesie kształtowania Bohatera (i Antybohatera) uczestniczą te dyskusje, zrodzone z nich memy itp. itd. I nagle Sherlock, Moriarty i Hannibal stają się współdziełem milionów już-nie-tylko-odbiorców (Junto – taka robocza nazwa, dla uproszczenia). A oni naprawdę zyskują wpływ na postacie tworzone przez twórców. Jeśli masz jaja, znajdziesz siły, by to ignorować. Jeśli nie, może spróbujesz wejść z Junto w grę, co wprawdzie sprawi, że stracisz trochę bohatera (i jego Wroga), ale może pozwoli ci wyjść z twarzą, a może nawet stworzyć coś nowego. A jeśli nie uda się ani jedno ani drugie?
Kłopot z Junto polega na tym, że imię jego Legion. A PopLegion zawsze będzie uśredniał wszystko do różowych pluszaków, bo Junto uwielbia się bawić. Zabawa zbliża nas do Bohaterów (i Wrogów), ale i ich zbliża do nas. Oswaja ich.

MC: W sumie zamknąłeś temat – choć nie do końca od strony, z której próbowałem go ugryźć ;-)
Jako suplement zatem: mój pogląd na szwarcharektera w tekstach kultury (literatura, film, komiks itp.) jest obecnie taki, że to feudalna (a wcześniej plemienna) prefiguracja „świata”, z którym musi borykać się bohater (heros – postrzegany jako cień, przedłużenie „zwykłego człowieka”). Ponieważ dziś ciągle powtarzamy te opowieści, zwłaszcza w popkulturze, bohaterowie wciąż walczą tam z „potworem” (mordercą, politykiem, evil bosem korporacji, ojcem chrzestnym mafii, psychopatą–zabójcą z policji itp.) – mającym uosabiać wszelkie przeciwności życia (dlatego te potwory często tak komiksowo przerysowane, jednoznaczne). Że ich się nie lubiło, to jest jakby zrozumiałe; pytanie, czemu dziś Moriarci  tego świata są cenieni na równi z Szerlokami?


 
Nie tłumaczy tego IMO rozwój fabularny sztuki opowiadania – jeśli gdzieś się pojawia fabuła odpowiednio skomplikowana, pogłębiona psychologicznie, jak np. w Deadwood, to automatycznie szwarccharakter przestaje tam być „czystym symbolem”, a staje się po prostu człowiekiem: złym, skurwiałym, bezwzględnym, ale ZROZUMIAŁYM na poziomie fabuły (mającym swoje motywy, słabości, narowy, dobre odruchy serca). Nie w tym zatem rzecz, że im seriale bardziej pokomplikowane, tym ciekawsi w nich przeciwnicy (to jakby oczywiste). W czym więc? Oto jest pytanie ;-) (Odpowiedź, że to efekt wychylenia zbiorowości w stronę pluralizmu moralnego, postmodernizmu itp. – jest kusząca, ale nie wiem, czy nie za łatwa/„oczywista”).

PM: Myślę, że czarne charaktery i bohaterowie zbliżają się do siebie. Nie przypadkiem dziś najpopularniejszym herosem jest „trikster” (zwłaszcza, że popkultura dorobiła do tego pojęcia własne definicje i trochę o nich tu rozmawiamy) – taki koleś ani dobry, ani zły. Owszem, to jest trikster udomowiony, inny niż w micie. Prawdziwy Loki (nie ten z Thora, nie wspominając już o Lokim Ćwieka, choć Ćwiek próbował go pogłębić mitycznie, ale poszło mu w stronę mesjasza) to nie jest ktoś, kogo łatwo moglibyśmy polubić. A kobiety (internautki) filmowego Lokiego kochają i to bardziej niż Thora. To chyba spadek po Hanie Solo – popkultura sprawiła, że łajdak jest naszym bohaterem, bo trochę go oswoiła – łajdak, ale nasz, wrażliwy itp. Ale konsekwencją tego, co może obserwujemy dopiero dziś, jest fakt, że źli i dobrzy zbliżyli się do siebie. I to nie na sposób spaghetti westernów, gdzie wiedzieliśmy, że bohaterowie bywają amoralni. Dziś już tego nie zauważamy, zwyciężył nawet nie relatywizm (ten jest dobry, który jest nasz), ale „atrakcjonizm” – ten jest dobry, kto ładny/zabawny. Loki jest fajniejszy od Thora, bo jest wyszczekany, niejednoznaczny (nie lubimy jednoznaczności).

Kiedyś, aktorzy lubili powtarzać, że cieszy ich fakt, że mogą zagrać czarny charakter, bo to trudniejsze, a zatem ciekawsze. Dziś ludzie kochają czarne charaktery. Mimo to aktorom zdarza się powtarzać, że „lubią grać takie postaci, bo to ciekawsze”. Słówko: „trudniejsze” chyba zniknęło i słusznie, bo dziś to już łatwiejsze. Łatwo jest zagrać drania. Spróbuj zagrać postać szlachetną, dobrą tak, by popwidzowie Cię pokochali. To dużo trudniejsze. 


Masz szansę? Masz, jeśli nie będziesz na pierwszym planie i jesteś świetnym aktorem – to stało się przy okazji Watsona w Sherlocku. Ale to jest Watson pełen mroku, Watson, który ten mrok musi przezwyciężać na każdym kroku (a zatem bardzo inny od awanturniczego Watsona z filmu kinowego). Mimo wszystko to jeden z bohaterów szlachetnych, którego popwidzowie dostrzegli i polubili. Czy jednak podobna postać poradziłaby sobie bez Holmesa? Wydaje mi się, że nie. Trzeba by go wtedy pewnie trochę uholmsowić.
Holmes w ogóle stał się bohaterem na nasze czasy (ile adaptacji w ostatnich latach – House, Sherlock, Elementary + kinówki). Wyobcowany, samotny, wręcz socjopata – bohater w sam raz dla nas. Obok niego stoją zaś psychopaci.

Tak naprawdę jednak wygrywa – ze wszystkim: moralnością, etyką, ideami – estetyka. Nasza kultura znów jest kulturą piękna, wysmakowania i atrakcyjności. I ochoczo rzucamy się kochać potwory, jeśli tylko są piękne. Tyle, że to oczywiście, ułuda, potwory nie są piękne, a seryjni mordercy rzadko bywają intelektualistami. Pytanie, w jakim stopniu popkultura kształtuje nasze postrzeganie świata.
Wielkim zdziwieniem wszystkich tych upluszowiających zło fanów może okazać się odkrycie, że ci, którzy przyjdą burzyć nasze szklane pałace okażą się brzydcy.

MC: Dużo w tym racji – estetyka wygrywa bój o ekrany, karty książek, postery nad łóżkiem. Tylko że zawsze tak było – czemu więc dziś „złych” uważamy za ładniejszych? Dochodzę tu, choć innym szlakiem, do podobnego wniosku jak Twój: ponieważ zatraciliśmy aksjomaty, które nas konstytuowały jako cywilizację (w skrócie: grecko–rzymsko–judeochrześcijańską na podglebiu germańskich barbares i lex salica). Późny antyk, rokoko, późny modernizm – to „te same” momenty dziejowe, kiedy zewnętrzne przesłania zastępują treść. Pytaniem pobocznym jest, czy będąc zanurzonym tak głęboko w świecie starym – jest się w ogóle stanie dostrzec, jaki nowy porządek się z niego wyłoni...? (Przecież nie musi być tak, że „po nas tylko Arabowie” – to też strach upupiony już przez popkulturę).


 Zastanawiam się też, jak to było z tymi herosami – i jednak wychodzi mi, że oni byli „nieludzcy” (poza społeczeństwem; wielokrotnie o tym zresztą mówiłeś), tak jak potwory, ale jednak jednoznacznie „dobrzy” (nawet jeśli ze słabościami, jak Herkules). Han Solo i jego wnuki dzisiejsze – to byłoby zatem novum; chyba że widzisz jego protoplastów w historiach wcześniejszych? Bo ja wiem – może o uromantycznionych piratach? Ale to jest Stevenson, a więc XIX/XX w.; a czy było coś takiego wcześniej („oswojeni tricsterzy”)? Daj znać, jak coś Ci przyjdzie do głowy.

A sam Sherlock – przygotowuję właśnie o nim tekst dla Znaku („Sherlock Holmes, czyli pokusa racjonalizmu”); jak uda mi się go napisać (odpukać), to Ci podeślę, żebyś mógł się z tym pięknie nie zgodzić. (Hipoteza wyjściowa: renesans Holmesa to objaw tęsknoty za porządkiem świata – w epoce, która jest coraz bardziej nie-racjonalna).

 PM: Nie jest tak łatwo z tymi herosami. Oni są bardzo ciekawymi postaciami, bo często stoją na pograniczu dwóch światów, co zwykle sprowadza się do tego, że w każdym są obcy i z prawami każdego są na bakier. Herakles, ale i Kruk z mitologii ludów Syberii są, tak naprawdę, podobni do Hana Solo. Żyją wedle własnych zasad i potrzeb, są równie skłonni do czynów dobrych i złych. To po jakimś czasie zaczęliśmy z herosów robić postacie prawie jednoznacznie dobre. Tymczasem Herakles przecież zabił wielu ludzi. Dwanaście Prac to kara za zbrodnię. Kruk z mitów syberyjskich ciągle pakuje się w kłopoty, bo jego podstawowym celem jest chęć ostatecznego obżarstwa, przez co łże i kradnie. Ale czasem pomaga ludziom. Zatem to nie jest novum, takie postacie istniały zawsze – w każdej kulturze i każdej mitologii. Pewnym wyjątkiem są chyba monoteizmy. Piszę „chyba”, bo nie przyglądałem się sprawie pod tym kątem. Owszem Dawid czy Salomon mają swoje słabości, ale są ludźmi, a nie półbogami. Półbogowie w mitach (w rozumieniu etnologicznym, czyli jako powiązanie opisu i przeżywania świata z jego ciągłym budowaniem, nie jako „fałsz”) monoteistycznych są wykluczeni, bo Bóg jest jeden i jest doskonały.


 Być może chodzi o to, że dziś popkultura zastępuje nam mitologię? Być może taka popkultura to odpowiedź na tęsknotę za półboskimi herosami, których monoteizmy nie potrafią zapewnić? Han Solo i Holmes wchodzą tam, gdzie panujące religie nie miały czego zaoferować? To chyba zgadzałoby się z tym, o czym Ty napisałeś – bo za takimi herosami nie stoi żaden nadrzędny system etyczny, oni wpisują się w takie etosy, jakie my im dyktujemy. Holmes mógł być dystyngowanie wyobcowany czterdzieści lat temu, dziś musi być szalony (i jest taki we wszystkich czterech ekranizacjach). Jeszcze Hana Solo Lucas starał się wpisać w obowiązujące paradygmaty etyczne, co zresztą spotkało się z gniewną odpowiedzią fanów („Han shot first!”), Holmes już je łamie. Z drugiej strony tęsknota za normami chyba istnieje, czego przykładem jest ostatni Kapitan America. To bardzo ciekawa postać, bo to facet wyciągnięty z lat 40 ubiegłego wieku i zdumiony naszym światem. Dobrze, że kino nie próbuje tego rozgrywać wyłącznie komediowo.
Nie wiem jednak, czy trochę się nie zagalopowałem. Bo przecież Spiderman jest szlachetny, Batman takoż. Także Thor i Kapitan America. Do tego Ironman (choć w komiksach to już nie tak jednoznaczna postać, w każdym razie dla mnie). Joker fascynował ludzi i dwadzieścia lat temu. Rozmawiamy więc raczej o pewnym nurcie, ale jeszcze nie o rzeczywistości.

MC: Herosa od trickstera dzieli IMO coś innego niż to, że jednych dziś wybielamy, a przy drugich cieszymy się, jak dadzą komuś w mordę bez konsekwencji; bo to chyba nie do końca jest tak, że „herosi też zabijali wielu ludzi”, i dlatego można ich zrównywać z „boskimi łobuzami”. Kluczem byłoby tutaj pojęcie „obcego” i tego, jak definiowała je społeczność, którą bohater reprezentował (która go wydała/zrodziła). Salomon przecież rzeza Filistynów aż furczy, takoż Achilles (tylko nie z Filistynami, ale modus operandi podobne), tak samo Beoulf itp. Problem pojawia się dopiero, kiedy bohater sprzeniewierza się „swoim” (w zależności od epoki, definiowanym jako „mężczyźni tego samego rodu”, „mężczyźni tego samego plemienia”, „mężczyźni tego samego narodu/królestwa”, „mężczyźni i kobiety tego samego narodu”, „mężczyźni, kobiety i dzieci”, itp.) – dlatego Heraklesa docierają dopiero, jak podniesie rękę na rodzinę, a wcześniej boją się go – ale akceptują, „bo taki już los herosa, że musi się wyszumieć”.


 Heros – to byłby zatem „swój”; szwarcharakter – „obcy” z definicji; trickster – ani ten, ani ten (umiejący się przekonująco podszywać – i dlatego budzący przerażenie). Pytanie, jak (i czy w ogóle) to pasuje do wzorców dzisiejszej popkultury...? Bo że ona powtarza struktury mitologiczne (a odbiorcy – zachowania wyznawców) – to clue tego tekściku do CzF najnowszego.

Tylko że teraz pozostaje pytanie: czy Dexter i Hannibal to tricksterzy, czy jednak – raczej szwarcharaktery, na których z jakiegoś powodu (pytanie o ten powód – zasadne) przeniosła się sympatia widzów („uczestników w rytuale”)...?

PM: Masz rację, że nie może być znaku równości pomiędzy triksterem a herosem. Podałem przykład Heraklesa głównie dlatego, że  w popkulturze doszło do zafałszowania, albo może raczej przedefiniowania tej postaci – Herakles to w popkulturze koleś wyłącznie pozytywny. Podobny proces dotknął chyba większość herosów, przez co otrzymaliśmy obraz daleki od antycznego – herosi to kolesie, którzy ratują ludzi przed potworami, kropka. W ten sposób super fajny Thor od Marvela w niczym prawie nie przypomina tego egocentrycznego świra z mitologii, by podać konkretny przykład. Herosi uczestniczyli w porządkowaniu świata w czasach mitycznych, kiedy jeszcze walka kosmosu z chaosem trwała w najlepsze tuż przy naszej stodole, a my nie mieliśmy chyba odpowiednio mocnych rytuałów, by poradzić sobie z tym sami. 

Ale samo herosi, przez to pozostawanie w relacjach z chaosem też stawali się niebezpieczni. Trochę to w popkulturze widać, ale nie w fantastyce, a w cięższych kryminałach. Mój ulubieniec, Harry Hole z powieści Jo Nesbo, to właśnie przykład herosa, który przez kontakt z potworami coraz bardziej się do nich upodabnia i zaczyna być, tak jak one, odrzucany przez społeczeństwo, bo jest w nim obcy. Tu zachodzi coś fascynującego, jeśli porówna się Hole’a z Sherlockiem, bo w przypadku tego drugiego zachodzi odwrotna relacja. Serialowy Sherlock startuje z pozycji obcego, a z odcinka na odcinek robi się coraz bardziej oswojony. Przy czym nie ma pewności, czy świat oswaja jego, czy na odwrót. Być może chodzi o to, że dzisiejsza popkultura jest w znacznej części popkulturą nerdów, czyli też trochę wariatów? Joker, Sherlock, Dexter i Moriarty są trochę „nasi”, jeśli tylko ukazać ich w odpowiedni sposób. 


Dexter i Hannibal to nie tricksterzy, przynajmniej jeszcze nie. Trikster jednak w jakiś sposób pomaga podciągnąć się ludzkości – kradnie ogień, pokazuje słabość bogów, podpowiada jakieś rozwiązania ułatwiające życie itp. Dexterowi i Hannibalowi bliżej do herosów, gdy przypomnimy sobie, że moralność herosów nie jest naszą moralnością. Dexter zabija przestępców, a Hannibal pomaga ich tropić, co więcej obaj mierzą się z potworami, niezwykłymi mordercami, do pokonania których potrzeba kogoś o nadzwyczajnych umiejętnościach. Tyle, że nie jestem przekonany, czy twórcy popkultury wyciągnęli ich prosto z mitów. Jeśli to wychodzi z mitu, to z ich siły, która leży poza świadomą refleksją twórców kultury i wynika z ich relacji z odbiorcami. Być może bez względu na rozwój technologii (i to mi się podoba, bo to moja stara teza) jesteśmy ludźmi pierwotnymi, ludźmi, którzy w kółko przerabiają te same mity bez względu na to, jak byśmy się chcieli od nich uwolnić. A one wychodzą dziś w popkulturze, bo popkultura jest naszą mitologią. Ona powtarza te struktury właśnie dlatego, że jest mitologią – to popkultura opisuje nasz świat językiem, który sama tworzy. Czysty mit. A internet ofiarował mu przestrzeń rytualną.

MC: To jest kwestia odpowiedzi na pytanie, czy heros to jest nietzcheański nadczłowiek sensu stricto – to znaczy (upraszczając) czy jest cały i ciągle poza dobrem i złem, a jedynym czynnikiem, który go tworzy, jest owa ponadprzeciętność i to, że nie cały czas nas (społeczeństwo) okłada; czy jednak – to jest „nasz”, swój chłop, który od czasu do czasu, w niektórych sprawach (częściej niż rzadziej, ale nie to go definiuje w oczach wspólnoty), przejawia nadludzkość? Patrz – Thor mitologiczny nie jest tak jednoznaczny jak ten filmowy – ale przecież dla Skandynawów jego zachowanie wpisywało się właśnie doskonale w ich system wartości: wojownik ma kłamać, oszukiwać, ciąć wrogów i dominować nad przyjaciółmi, zawsze i wszędzie WYGRYWAĆ. To nie znaczy, że to był „swój chłop” – zatraciliśmy dziś język do mówienia o sacrum, kategorie fascinans i tremendum określały kontakty z tym, co boskie, nikt o bogu nie pomyślałby w kategorii kumpla od kielicha – ale jednak: był (w dużej mierze) zrozumiały, i definiowany jako „dobry”. IMO – trickster na tym najoczywistszym poziomie zrozumiały nie był, i dlatego nie wiedziano, do czego go przypiąć. Byłżeby to znak, ślad, starych, przedneolitycznych (lub jeszcze wcześniejszych?) bogów w nowym agrarnym panteonie...?

Mówisz: >Tyle, że nie jestem przekonany, czy wyciągnęliśmy ich (twórcy popkultury) wyciągnęli ich prosto z mitów. Nie wydaje mi się, by temu procesowi towarzyszyła taka autorefleksja,

Ha! ale właśnie o to chodzi: nikt tego nie robi świadomie, a jednak się dzieje – a zatem (teza) jest w nas coś, co sprzyja takim a nie innym rozwiązaniom, z jakiegoś powodu takich bohaterów chcemy oglądać najbardziej, istnieje jakiś szkielet mitologiczny/metafizyczny/religijny, na którym nadpisuje się popkultura (przynajmniej po części).

PM: Masz rację z Thorem, ale nie zapominajmy, że Thor nie był herosem. Thor to bóg (bogowie nie bywają herosami, nie mogą, bo nadludzkość jest wpisana w ich definicję). Ja ich zestawiłem, żeby pokazać różnicę między Thorem skandynawskim a Thorem marvelowskim i jakoś wpadliśmy w tą uliczkę heros–heros. Thor (skandynawski) może być jaki chce, ale nie jest taki jak wikingowie ponieważ jest wzorem. To nie jest „swój chłop”, bo nie może nim być. To wikingowie są tacy, jak Thor, a w każdym razie starają się być. Nie wydaje mi się, by antyczni herosi mogli być „swoimi chłopami”. Kiedy wchodzisz do domu, w którym siedzi heros, czujesz, że za chwilę wszystko może trafić szlag – to żywy magnes na kłopoty. Przyjaciele herosów giną, ich żony giną. Bycie herosem (Harrym Hole?) jest ciężkim życiem. Heros nosi w sobie chwilowo tylko uśpioną furię
Masz rację, że trikster jest niezrozumiały. Trudno pojąć o co chodzi tej niezwykłej istocie. łatwo zrozumieć wkurwionego herosa, jego racje są bliskie naszym, trikster jest nieprzewidywalny.

MC: No tak, heros to nie bóg, racja (Thor to kulturowo heros – ale tylko w komiksie/filmie; mitologiczny kontekst „oryginału” jest zupełnie inny). W sumie rzeczywiście się nam trochę o tym rozpisało… Dowód, że można bumelować nie tylko na facebooku ;-)

PM: Nie wydaje mi się, by niezrozumienie i zrozumienie stanowiły jedyne kryteria, ale tak ad hoc dobrze mi one pasują. I wtedy nieźle umiejscawiałyby Hannibala itp. Co do „najlepszych ze społeczeństwa” – to też może być ciekawy wątek. Żyjemy w świecie wzmożonej potrzeby podkreślania własnej obecności. Pokora obecna w rozmaitych religiach uległa wyparciu, zresztą mam wrażenie, że we współczesnej popkulturze pokora nie jest cnotą, przeciwnie nawet, a w milionach lajków potrzebujemy coraz wyrazistszych wyróżnień. Kiedy wczoraj dumałem nad zakończeniem wpisu na bloga, przyszło mi do głowy, żeby zakończyć tak (mniej więcej): „wydaje nam się, że upluszawiając potwory oswajamy je. Istnieje jednak niepokojąca możliwość, że to one oswajają w popkulturze nas”.








1 komentarz: