15.02.2016

259. tam i z powrotem

Kraków - Gniezno. Wygodne siedzenia w pociągu i ponad sześć godzin w ich towarzystwie. Dużo pytania siebie samego: "po jaką cholerę?". Potem taxi za pięć zeta, wąsacz w recepcji, niby szorstki, ale raczej w porządku; zabawny pokoik z Jezusem wciśniętym za ramę obrazu przedstawiającego alejkę dokądś. Szybkie zakupy pozwoliły zabić głód batonami i pepsi. Wszystko to pewnie tuczące i niezdrowe. Trochę internetu i sen - nie za szybko, trzeba było przyzwyczaić się do innego łóżka.

Za to nocą zniknął katar.


Rankiem zbyt szybkie opuszczenie noclegu i spacer przez miasto, w którym pozamykane było prawie wszystko. Zwiedzanie muzeum, do którego należało zadomofonić, by niewysoka, szczupła brunetka wybiegła skądś, wydeklamowała informacje o wieszaku i piwnicy, zainkasowała za bilet i zniknęła. I nagle zostaje się sam na sam ze zbiorami: całą armią drewnianych madonn o twarzach dzieci, zmęczonych kobiet świadomych oceanów nieszczęścia przed nimi, bądź nawet, w jednym wypadku, szesnastowiecznej dworskiej piękności. Do tego dwaj drewniani święci Mikołaje, kilku Franciszków, bardzo wielu Jezusów, przeważnie jako niemowlaki w ramionach Marii, ale także jako konający mesjasze w ramionach krzyża.

W piwnicy wywołujące niepokój obcowanie z portretami nagrobnymi; kielichy, monstrancje i relikwiarze, przy których wrażenie niepokoju i wyobcowania powraca, gdy przeczyta się o poukrywanych w nich kościach z porąbanego ciała. 

Ucieczka do katedry, w której przewodnicy opowiadają cuda niestworzone o historii, zabytkach i dziełach sztuki. Kątem ucha wyłowiona informacja o rzeźbie wykonanej przez Wita Stwosza owocuje zadarciem głowy w górę, by zobaczyć głównie cień przyglądający się maluczkim z ciemności. I nawet nie wiadomo, czy podsłuchało się dobrze.

Potem rozczarowanie, gdy po spacerze po okolicach rynku uskutecznionym głównie po to, by dospacerować do wpół do dwunastej, pani w okularach rozkłada ręce i informuje, że pierogarnia niestety czeka z otwarciem na elektryka. Szlag, bardzo się liczyło na te przedpołudniowe pierogi, miały mile nasycić pusty żołądek. Pani twierdzi, że cud nastąpi lada chwila, ale przecież potem trzeba będzie te pierogi jeszcze ugotować, jeśli nie ulepić.

Z żalem opuszcza się pierogarnię. Wiele więcej o tej porze otwartych jadłodajni nie ma, ale kusi coś, co się nazywa: "za drzwiami". No dobrze, nie kusi tak naprawdę, ale pozamykane naokoło drzwi innych lokali nie pozostawiają wyboru. 

W środku miliardy amorów i serc kołyszą się pod sufitem. Pomiędzy nimi cztery panie stawiające czoła lawinie rezerwacji na wieczór. Herbata dobra, bo gorąca, zupa cebulowa dobra, bo pyszna, pizza, której nie sposób podołać tyle na niej wszystkiego. Równe, drobne, lśniące biało ząbki prześlicznej blondynki, podsłuchana rozmowa ze stałym chyba klientem o dorosłych dzieciach brunetki, którą posądziło się o wiek lat co najwyżej dwudziestu paru i już znowu ulice.

Poszukiwania konwentu zakończone odkryciem, że odbywa się od w siedzibie wolnomularzy, a może różokrzyżowców. Jacyś ludzie w czerwonych koszulkach wydają radosny okrzyk, a odpowiedź na pytanie z pociągu odnajduje się wreszcie: po to, by spotykać się z fajnymi ludźmi, którzy robią coś, co sprawia im kilka rodzajów frajd i cieszą się konwentami. Trzy punkty programu, dużo uśmiechów, odkrycie, że czwartego punktu programu by się nie zniosło, bo głos zaczyna łapać zadyszkę. Samotny fan "Kosmosu 1999", pełen energii i uradowany, że spotkał kogoś, kto pamięta ten serial. "Czytałem pana biografię" - oznajmia ściskając rękę, a od jego serdeczności i entuzjazmu doznaje się dziwnego wrażenia, jakby należało się już do świata potrzaskanych kości pozamykanych w relikwiarzach, bo przecież o takich właśnie istotach pisuje się biografie. Żywi nie mają spisanych biografii, bo żyją. Na szczęście to nie biografia, tylko wikipedia. - "Czytałem ją, zobaczyłem datę pana urodzenia i pomyślałem, że może pan znać ten serial".

Fan "Kosmosu 1999" ma modele pojazdów, plakietki, komunikator z działającym wyświetlaczem a nawet laser zdolny zabijać czarne balony. Jest bardzo przejęty i chyba uradowany, że spotkał kogoś, kto wspomina serial z przyjemnością. Ale w tej radości jest cierń smutku i samotności. Na konwenty musi jeździć do Stanów. Na polskich konwentach może tylko przyglądać się gromadom fanów Star Treka bądź Gwiezdnych Wojen, nikt oprócz niego nie nosi szarego kombinezonu załogi Orłów.

"Pan częściej bywa w takich miejscach" - mówi na pożegnanie. - "Gdyby spotkał pan kogoś takiego jak ja, proszę mi o nim powiedzieć".

Zapisany numer telefonu trafia do evernote. Teraz pożegnania z sympatycznymi ludźmi w czerwonych koszulkach i spacer na dworzec. Okazuje się, że znajduje się on zbyt blisko. No nic. Godzina w poczekalni. Naprzeciwko mangowe cosplayerki zastygają nad ekranami telefonów. Czasem wołają coś z przejęciem i robią sobie selfie. Ich kolega mnie zna, pyta o włoskiego pisarza, o którym była mowa na jednym z punktów programu. Fajnie, że pyta, zawsze dobrze podpowiedzieć komuś Alessandro Baricco.

Potem do Poznania, tam oczywiście kobiety i dziewczęta wylaszczone jak nigdzie indziej w Polsce; godzina na dworcu, starsza pani obok opowiada przypadkowemu znajomemu z poczekalni o tym, jak udało jej się uciec z pociągu, którego czterystuminutowe opóźnienie zapowiada raz za razem głos ukryty w głośnikach. Na moment coś się dzieje z poczuciem rzeczywistości i otumaniony mózg podaje, że to nie czterysta minut, ale godzin. I zaraz kreuje wizję pociągu tak spóźnionego, że nigdy nie będzie w stanie dotrzeć do celu. A na kolejnych dworcach, na które nie dojeżdża, głośniki ogłaszają uparcie: "spóźniony tysiąc godzin, dwa tysiące, trzydzieści...". Życie na Ziemi się kończy, słońce pożera atmosferę, nie zostaje nic poza wieczną pustynia i echami głośników zamkniętych w klątwie jedynej niedokończonej sprawy: "...opóźniony tysiąc miliardów godzin...".

Potem Warszawa. Noc, piwo, jakieś mecze w telewizji. Gadamy, trochę się ekscytujemy, jesteśmy zadowoleni z tego spotkania. Plany wyjazdów, uniki przed życiem. Na drugi dzień gospodarz zaprowadzi na Pragę. Konfrontacja z nabrzmiałą legendą tego miejsca nieco rozczarowuje - oczekiwało się szykownych knajp dla hipsterów pomiędzy którymi tubylcy urządzają sobie kameralne mordobicia. Ale oczywiście, jest klimat, jest historia wybita bliznami po kulach na ścianach kamienic, których chyba nikomu nie chce się ratować. Są ludzie, o których myśli się - przez pryzmat historii krakowskiego Kazimierza - w sposób okrutny, jak o minionej historii. Można założyć, że nie chcą mijać i można poczuć wstyd przez te myśli, że gdy wejdą tu pieniądze, gdy ktoś zaplombuje wyrwy po domach nowoczesnym budownictwem, to oni znikną, jak zniknęli już lata temu z Kazika. Zawstydza ta chłodna ocena wrednego dewelopera z amerykańskiego serialu o złych ludziach żerujących na biednych ludziach.

"Tu przyjdziemy zjeść, dają tu genialne flaki i kluski" - oznajmia przewodnik, ale kończy się na hamburgerach, bo przy genialnych flakach i kluskach nie ma miejsca. Tych flaków i klusek nie jest żal tak, jak przerysowanego barmana, wielkiego, w bezrękawniku, z twarzą czerwoną, nie wiem, czy od gorąca, czy z przepicia, tak bardzo pasującego do wyobrażeń o tej dzielnicy, że niemal stworzonego na zamówienie turystów. Czyści kufle i patrzy spode łba.

Potem okolice zamku, wśród tłumów ludzi, z których co trzeci nosi balony w kształcie serc. Jedna kawiarnia pełna, druga nieczynna. W trzeciej właśnie zwalnia się stolik. Znów śliczne dziewczyny za barem, znów wesołe, znów roześmiane. Lemoniada + wielka beza, trudno powiedzieć skąd wzięła się chęć na bezę. Moment wspomnienia matki, wielkiej fanki bez, koledzy ułożyli o niej i bezach wierszyk. Może to stąd apetyt?

Pani zza baru podsuwa koszyczek pełen różowych karteczek. "Niech pan weźmie walentynkową wróżbę". Koślawa ucieczka, koślawy dowcip, zero wróżb.

Potem fani Legii w białych bluzach. Dużo policji. Potem pociąg ze Lwowa, przez Przemyśl, beżowy przedział, ciemność za oknem i dwie godziny snu jak teleportacja. Zamykasz oczy: Warszawa, otwierasz oczy: Kraków. Z powrotem.

Jeszcze nie postawiło się stopy na dworcu, a już pojawia się tęsknota za wszystkim od czego uwiózł ten pociąg.

1 komentarz: