Podczas ostatniego Polconu trafiliśmy z Malakhem na stoisko
NCK, na którym właśnie wystawiono do sprzedaży „Ogień”. Porwaliśmy natychmiast
po egzemplarzu, a ucieszona naszym entuzjazmem sympatyczna pani ze stoiska zapytała,
czy może nam zrobić zdjęcie, aby mieć dla autora dowód, że ktoś jednak kupuje
jego książki.
Zgodziliśmy się naturalnie. Chcąc kontynuować zacny proces
dowodzenia, że ktoś mimo wszystko utwory Orbitowskiego czyta, zaproponowałem
Maciejowi Parowskiemu, że napiszę o „Ogniu” do Czasu Fantastyki. Niestety,
okazało się, że ktoś mnie już wyprzedził. Zatem to właśnie ów ktoś, obdarzony
lepszym od mojego refleksem, ponosi winę za niniejszy wpis.
Czytałem „Ogień” w autobusie wiozącym mnie z Wrocławia do
Krakowa. Autobus mknął autostradą, ani razu nie zatrzymując się po drodze, cała
podróż miała trwać trzy godziny. Przeczytałem „Ogień” nim dotarliśmy choćby na
przedmieścia Krakowa. Oto jak szybko można przeczytać ten utwór. Tak to bywa z
dramatami, pozbawionych obszernych opisów, skupionych na akcji i dialogach. Orbitowski
wykorzystywał wprawdzie twórczo didaskalia i to właśnie w nich najłatwiej
rozpoznać pióro błąkającego się po miastach całego świata autora. Ale przecież
i w treści dramatu widać, że pisał go ktoś wprawdzie obeznany z klasyką, ale
wyrastający z popkultury, wliczając w to ponurą i mroczną jej gałąź – horror.
Wszak zaczyna się „Ogień” na wzór tradycyjnego slashera – grupa młodych ludzi
wyjeżdża na prowincję, trafia do lasu i za nic ma ostrzeżenia posępnego
tubylca. Tak zaczynała się i „Teksańska masakra” i pastiszowy „Domek w lesie”.
Turystów musi spotkać zguba, a ostatnia przy życiu musi pozostać dziewczyna –
takie są zasady i nikt chyba, jak dotąd, ich nie złamał.
Orbitowski nie tyle wyszedł poza schemat, co zabarwił go po
swojemu, wątkiem, który zaczyna wyrastać na jego pisarską obsesję. Zagubieni w
lesie spotkają, a jakże, potwory, ale bliżej niż do uzbrojonych w siekiery i
piły mechaniczne tubylców z amerykańskiej, angielskiej czy norweskiej prowincji,
będzie im do istot, które zdarzało się już bohaterom literackim zapraszać
niebacznie na wesele. Amerykanie w swoich slasherach pokazują zdegenerowane
wiejskie rodziny, Norwegowie krwiożerczych drwali, natomiast Orbitowski sięgnął
po duchy z traum narodowych i skazał bohaterów na wpisanie się w ich korowód i
wieczne wykonywanie chocholego tańca. Tak jest, o ile na początku lektury
przypominały mi się amerykańskie filmy, później miałem już skojarzenia niemal
wyłącznie z Wyspiańskim. I nim jeszcze dotarłem do Krakowa zatłoczonym
autobusem, w którym siedziałem na rozpadającym się siedzeniu, pomyślałem: „czyżby
właściwym narzędziem do rozprawiania o naszej historii i charakterze był
horror?”.
Pomyślmy – w najważniejszych polskich dziełach bohaterowie ciągle
znajdują, a nawet więcej – wywołują duchy. U Wyspiańskiego upiory krążą między
powstańcami, a wywołane nie zwlekają z przybyciem na wesele. Bohaterowie
Mickiewicza miotają się pośród duchów cały czas, a jego dramat poświęcony
sprawie narodowej to jeden wielki rytuał przestawania z duszami zmarłych. Nie
unika duchów Krasiński, nie gardzi nimi Słowacki. I nie występują te duchy w
roli ozdobników mających zbudować klimat, albo lekko tylko pchnąć do zemsty
opornego syna. Nie, duchy w naszej literaturze narodowej to istoty równie
ważne, jak żywi, a może nawet ważniejsze od nich. Żyją nie tyle obok nas, co
wraz z nami. Świat polskiej literatury to świat grozy, przebywania z umarłymi,
którzy niekoniecznie muszą nam życzyć dobrze. A jeśli nawet, to mimowolnie odkształcają
naszą rzeczywistość, bądź jej postrzeganie i odmieniają nasze losy. Historia
Polski, gdyby oceniać ją poprzez literaturę, to historia jednego wielkiego
nawiedzenia. Czasem jest to nawiedzenie niedopowiedziane, jakby żywi zdawali
sobie sprawę, że o duchach lepiej nie mówić nawet w świetle dnia. Wtedy używają
słów wytrychów, pochylają tylko głowy i wspominają, że tam, w lesie, jest taka
mogiła, co to wyznacza nasze życie, naszą przeszłość i przyszłość. Zmarli
patrzą z niej na nas.
Nasi nieszczęśni nauczyciele polskiego nie wiedzieli o tym,
widocznie nie oglądali horrorów. A przecież – inaczej niż wszędzie indziej na
świecie – w Polsce niepotrzebne jest przerabianie pereł literatury tak, by
przekształcać je w horrory. One już nimi są, od początku. Nawet Trylogia
Sienkiewicza, którą zamiast na polskich „Trzech muszkieterów” krytycy literaccy
przerobili na dzieło niemalże wieszcza. Wydawałoby się, że opowieść o mistrzach
szermierki ganiających od jednej wojenki do drugiej i kochających się w pannach
nie do zdobycia ucieka od traumy, a przy okazji od horroru. Doprawdy? W „Ogniem
i mieczem” Ukraina to kraina upiorów i Sienkiewicz dokładnie tak ją opisuje,
Zagłoba musi wręcz przekonywać Rzędziana, że jest czarownikiem, by ten odważył
się zapuszczać w zaklęte wąwozy. W „Potopie” losy bohaterów splątuje zmarły
decydujący o losach żywych i trzymający ich w szachu swoją wolą, a w „Panu
Wołodyjowskim” dochodzi do jedynego chyba w naszej literaturze nieudanego
wywołania ducha – zmarły Wołodyjowski nie ożywa. Upiory rządzą całą Trylogią,
nawet jeśli Sienkiewicz unikał tematów tak bliskich romantykom. „Duch w
narodzie nie ginie”, a właściwie nie tyle duch, co upiór. Horror jest tak mocno
zasiedziały w naszych duszach, że nie sposób od niego uciec, nawet, jeśli się
chce.
Orbitowski, miłośnik horroru, zdał sobie z tego sprawę
szybciej niż ja. W „Nadchodzi” – powieści, w której bohater musi poradzić sobie
z ubecką przeszłością ojca, przeszłość ta ściga go wcielona w całkiem realnego
upiora. Powieść o Warszawie, w której Powstanie nie wybuchło nosi znaczący
tytuł „Widma”, choć Orbitowski zarzekał się, że miała to być opowieść o
miłości. W „Ogniu” stawia sprawę jasno – to duchy rządzą naszą rzeczywistością.
I nie ma przed tym ucieczki, żadne odczarowywanie historii nic nie da. Upiory
zawsze były i zawsze będą silniejsze.
Gdybyż tylko Orbitowski tak pisał! Ale spójrzcie na
Szostaka. On się jeszcze kamufluje, jeszcze udaje, że wcale Orbitowski nie
zraził go bakcylem horroru, gdy siedzieli kiedyś przy piwie. Ale przecież w
„Chochołach” najważniejsi bohaterowie to ci, których nie ma – jakiś zaginiony
brat, co to może nigdy nie istniał, ale którego duch (a raczej upiór) najmocniej
wpływa na losy bohatera i rodziny. Cała kamienica „Chochołów” stoi na grobach,
bo też Szostak ukazuje, że groby i zmarli są dla mieszkańców jego świata
najważniejsze. Dumanowski, kolejny duch, bo znów nie wiadomo czy istniał, jak
istniał i ilu było tych Dumanowskich, mówi o tym otwarcie. Tak, jak Chochołowie
z grobów uczynili fundamenty swojej kamienicy, tak on chce stworzyć Kraków na
nowo, jako światową stolicę nekropolii. Gdy ten plan spełza na panewce, zmienia
Kraków w miasto duchów – krążą po nich duchy wieszczów, którym ukazują się
duchy ich nienapisanych dzieł. Całości dopełnia „Fuga” będąca jedną wielką
opowieścią o duchach ludzi i idei zaległych w duchu domu. Świat opisywany przez
Szostaka to Czyściec, w którym taplamy się w naszych niespełnieniach i upiorach
spełnień, w którym nic nie jest dokonane i pewne. To świat bardziej duchów niż
ludzi. Jeśli Orbitowski pisze horrory, Szostakowi bliżej byłoby do powieści
gotyckiej. Niemniej ich diagnoza jest wspólna – Polska to kraina grozy. Jeśli
ktoś ma co do tego wątpliwości, niech poczyta „Kwiatków” – wspólny projekt
Orbitowskiego, Szostaka i Twardocha. Pierwsze wpisy to zabawne opowieści o
ucztujących przyjaciołach (aczkolwiek pierwszy duch pojawia się bardzo szybko).
Późniejsze jednak to już czyste horrory – albo slasher rozgrywający się na
mazurskiej wysepce, albo wizyta w piekle, bądź we wspomnieniach (wspomnienia to
duchy pamięci). „Kwiatkowie” chcieli trochę się pobawić, ale intuicje i dusze
autorskie przyciągnęły ich do tematu, od którego pisarzom wrażliwym na
literacką prawdę o Polsce trudno się uwolnić. Wyrośli z fantastyki i być może
dlatego łatwiej im to przyznać, niż pisarzom głównonurtowym – jesteśmy narodem
duchów, od maleńkości przyzwyczajonych do obcowania ze zmarłymi. Nasza
literatura, jeśli ma być szczera, nie może uciekać od horroru, nie może być
czym innym niż literaturą grozy. Na tym polega jej swoistość. Rosjanie piszą o
swojej duszy, Amerykanie o poczuciu wolności i zagubienia w tej wolności wśród
ogromnych przestrzeni, Niemcy o obowiązku, Francuzi o rozpustach, Włosi o
pięknie, Anglicy o etykiecie. My piszemy o grozie. Upiory to nasi towarzysze
dnia powszedniego, nawet, jeśli zapominamy o tym coraz częściej zsekularyzowani
z własnego wyboru, bądź mimowolnie. Kto jeszcze pamięta, że dodatkowe naczynie
zostawiamy w Wigilię nie dla jakiegoś przechodnia, ale dla duchów naszych
zmarłych? Czy gdziekolwiek poza wsią wędruje się z trumną wyłącznie po
granicach, by nie wprowadzać śmierci między domy? Cała nasza tradycja to
rytuały przestawania z umarłymi. Odurzeni codziennością coraz częściej i coraz
mocniej o tym zapominamy. Ale pisarze to ludzie z pogranicza światów, z domeny
zmagań chaosu z kosmosem, gdzie czas płynie inaczej. Łukasz Orbitowski może nie
znać etnograficznych ciekawostek, które ukazują życie jeszcze sto lat temu jako
nieustanny berek z upiorami, ale literatura pamięta to za niego. Ów dziwny
duch, z którym pisarze przestają z własnej woli, potrafi uświadamiać im to, co
my przegapiamy.
Nasza tradycja leży w dziedzinie horroru i on opisuje i
wyjaśnia ją najtrafniej. Cała reszta to tylko udawanie, że duchów nie ma –
trwożne chowanie się pod kocykiem tak zwanej realności.
"Horror show" z nieistniejącym/istniejącym Giełdziarzem to też solidna porcja historii kapitalizmu stolikowego, IMO wpisuje się w ten styl pisania o historii z perspektywy grozy i upiorów.
OdpowiedzUsuńA u Szostaka to jeszcze "Miasto grobów. Uwertura", gdzie umarli przypominają o swoim istnieniu całkiem dosłownie.
Polska nie istnieje.
OdpowiedzUsuńwielu tak ostro postawiona teza zasmuci
OdpowiedzUsuń"Rosjanie piszą o swojej duszy, Amerykanie o poczuciu wolności i zagubienia w tej wolności wśród ogromnych przestrzeni, Niemcy o obowiązku, Francuzi o rozpustach, Włosi o pięknie, Anglicy o etykiecie. My piszemy o grozie" - trafiony, zatopiony.
OdpowiedzUsuńFakt, to chyba jedno z największych zdań agrafka.
OdpowiedzUsuńJeszcze gdyby tak zilustrował przykładami, zwłaszcza tych Włochów i Anglików.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
allegra walker
Nie sądziłem, że akurat Czereśni przyjdzie tak radykalnie interpretować podpisanie traktatu lizbońskiego.
OdpowiedzUsuńTuszę, iż "Ogień" będzie pierwszym dziełem Orbitowskiego, które podejdzie mi w pełni. (Wpis agrafkowy oczywiście klawy, bo mądry, i mądry, bo klawy).
"Polska nie istnieje" to bardzo kusząca teza do której argumenty można by z przyjemnością wysysać np. z powieści Szostaka. Tyle, że to argumenty pokrewne sceptykom uważającym, że nie ma języka zdolnego oddać i przekazać myśli jednostki w 100%. Ja w swoim wpisie potwierdzenia takiej tezy nie znajduję - istnieje, tylko inaczej, niż nam się na co dzień wydaje.
OdpowiedzUsuń@allegra walker
Myślę, że to mógłby być ciekawy tekst - odpowiedź na Twoje pytanie. W tym na uściślanie czemu moim zdaniem kolejne nacje piszą o tym, a nie innym temacie zwyczajnie nie było miejsca. Gdybym zaczął definiować czym jest dla mnie. np. etykieta i czemu stanowi motyw przewodni - znów moim zdaniem - angielskiej literatury, wątek duchów polskich gdzieś by się zagubił. Ale temat kusi, więc pewnie do niego wrócę. Przy czym - oczywiście, to jest pewne uproszczenie. Nie wszyscy Anglicy piszą o etykiecie... Choć nie, tego akurat nie jestem pewny. Ale nie wszyscy Włosi piszą o pięknie. Na poziomie szczegółu każde uogólnienie jest do pokonania.
@ Ale temat kusi, więc pewnie do niego wrócę.
OdpowiedzUsuńO! Fantastycznie!!!
pozdrawiam
allegra walker
Być może to tylko moja paranoja, ale czytając ten tekst, cały czas podskórnie czułem, że gdzieś tam znajduje się drugie dno, a w nim negatywna ocena tego, że piszemy o upiorach. No, bo patrzcie na tych Rosjan piszących o duszy, Anglików z ich etykietą - takie to wszystko wspaniałe. A u nas tylko upiory i upiory. Ale może to tylko paranoja, a zasugerowałem się obniżeniem rangi "Ogniem i mieczem" z dzieła kanonicznego dla polskiej kultury do rangi powieści rozrywkowej, pisanej ku ucieszeniu serc bezgustnych. ;)
OdpowiedzUsuń@Ptaszor - miałem podobne obawy w trakcie pisania - że pod koniec wyjdzie mi, iż ta nasza groza jest gorsza, albo, że źle o nas świadczy. A nie żywiłem takiego zamiaru, nie chciałem oceniać. I mam nadzieję, że udało mi się tego uniknąć. Choć oczywiście, może być tak, że ktoś przeczyta ten tekst i westchnie: "no tak, my znowu mamy gorzej". Nie "gorzej" - inaczej.
OdpowiedzUsuńMożliwe jednak, że z racji takiej a nie innej swoistości niewiele u nas powstaje horrorów, a jeszcze mniej horrorów dobrych. Jeśli przyjrzeć się najciekawszemu ich twórcy - Orbitowskiemu właśnie, to można odkryć, że najstraszniejsze w jego prozie nie są potwory ale ogólne poczucie przygnębienia. To także coś nowego - chyba żadne inne powieści czy filmy (albo gry) grozy tak nie mają.
Jeśli chodzi o Sienkiewicza - fakt, że mam Trylogię za powieść rozrywkową nie zmienia jej rangi powieści kanonicznej. Ba, to nawet lepiej! Niektórzy uważają, że my, Polacy, nic tylko się umartwiamy. A tu proszę - powieść rozrywkowa jest jedną z opok całej naszej literatury:).
Ja napisałem, więc to przeze mnie ten wpis. Cieszysz się?
OdpowiedzUsuńPrzewodas
Cieszę się, bo teraz mam Cię na swojej liście odpowiedzialnych;).
Usuń