21.05.2014

227. Mogłem nominować do Zajdla. No to nominowałem.

Winę za ten wpis ponosi tyle osób, że nawet nie będę próbował ich wymieniać. Ale to Toudi na fejsie Krakowskich Smoków napisał, że już można się bawić w nominantów, a Marcin Kłak zasugerował, że wysyłanie informacji do blogerów i namawianie ich, żeby namawiali tych, którzy ich czytają, mogłoby wspomóc promowanie Nagrody. Bo o tym, że promocja by jej nie zaszkodziła mówi się od lat.

 Nie czuję się szczególnym promotorem, ale spróbuję zostać lobbystą. Na początek nominowałem, a teraz spróbuję przekonać tych, którzy tu zaglądają, żeby zagłosowali na te same powieści i opowiadania, na które zagłosowałem i ja.

Żeby przypomnieć sobie co właściwie ukazało się na pewno w 2013 roku, a nie wcześniej albo później, skorzystałem z podpowiedzi innych plebiscytów. Po tym, jak w ten sposób wzmocniłem swoje wspomnienia, zagłosowałem na najlepsze z najlepszych powieści. Jeśli, drogi czytelniku, nie masz wyrobionego zdania, bo nie wszystko (albo nawet zgoła nic) z powieści wydanych w roku 2013 nie czytałeś, rozważ proszę możliwość, by posłuchać moich namów. Oto za kim lobbuję:

Holocaust F, Cezarego Zbierzchowskiego. Dlaczego? Bo gość nie tylko postanowił wydać powieść SF wykorzystującą to, co w tej chwili w SF najmocniejsze i popularne i wymieszać to ze sporą dawką pytań o człowieczeństwo, ale jeszcze poigrał (a właściwie metapoigrał) ze współczesną literaturą, podsypał wszystko szczyptą odniesień do Dukaja (nieskrywanych) i do tego napisał to w sposób tyleż trudny, co porywający. Owszem, czytając tę powieść możemy odnieść wrażenie, że spotkaliśmy się wcześniej z podobnymi motywami, a nawet z podobnymi, jeśli nie takimi samymi pytaniami. Pewne wątki, pewne gadżety z pewnością też już gdzieś widzieliśmy. Jestem jednak przeciwnikiem filozofii mówiącej, że fantastyka może na jakiś temat wypowiadać się tylko raz, bo każde zdanie, jakie zostanie napisane po powieści prekursorskiej to wtórność i marność. Zbierzchowski nie ukrywa, że korzysta z map narysowanych przez poprzedników, ale szuka na nich własnych ścieżek. A niektóre pytania, nawet, jeśli zadaje się je po raz kolejny, nie tracą przez to na istotności. Tam, do licha, już sam fakt, że Zbierzchowski na poważnie zadaje poważne pytania, to powód, by pamiętać o nim przy nominacjach! Smutne to, że większość autorów woli stawiać na estetykę i efektowność? Smutne. Ale tym bardziej powinniśmy promować tych autorów, którym nie wystarczy opisywanie biustów i wybuchów. 

I dusza moja, Michała Cetnarowskiego. Cetnar to jeden z tych facetów, którzy wiedzą nie tylko co chcą pisać i po co, ale też jak chcą to pisać. Często tacy pisarze odchodzą od fantastyki, bo zaczyna ich dusić konwencja. Wielu czytelników uważa, że ten smutny los bywalca salonów, na których damy i nastolatki będą wzdychać wpatrując się z jaką wirtuozerią Pisarz śmiga po klawiaturze, czeka i Cetnara. Być może tak właśnie będzie, choć po ostatniej rozmowie, jaką z Michałem odbyłem, podejrzewam, że uniknie tego strasznego fatum.
Na razie można zagłosować na jego powieść, która, jeśli doczeka się nominacji, podniesie tym i owym ciśnienie. I znów rwane będą baranie kożuchy barbarzyńców, teoretycznie niezniszczalne kosmiczne kombinezony i wiktoriańskie szynele oraz gorsety. Bo "I dusza moja" już teraz wydaje się wielu powieścią zbyt mało fantastyczną. Zagłosowałem na nią mimo to. Może zrobiłem to po znajomości? A może uznałem, że wystarczy w niej fantastyczności, by dodać taką właśnie nominacją blasku Nagrodzie. Bo warto o tym pamiętać - Nagroda dodaje powieściom prestiżu, ale dobre, a nawet jeszcze lepsze powieści robią to samo dla niej. A "I dusza moja" to właśnie powieść dobra, a nawet jeszcze lepsza.

Szczęśliwa ziemia, Łukasza Orbitowskiego. Nie wiem co mam napisać. Orbitowski to jeden z największych łajdaków (literturotwórczych, nie twierdzę, że krzywdzi kocięta) wśród moich ulubionych pisarzy. Patrzy i opisuje świat na sposób, który zawsze wydaje mi się spojrzeniem kosmity (i to wkurwionego kosmity na ciężkim kacu). Dostrzega szczegóły, których ja nie widzę, a nawet jeśli widzę, to on interpretuje je na sposób tak mi obcy, jak wszystkie te barwy, które widzą jedynie kobiety. Pokłady nieszczęsnego, brudnego okrucieństwa, jakie czynią sobie w jego powieściach nawzajem bliźni, mnie zwykle omijały. Kiedy pisał o Krakowie, to na pewno był jakiś inny Kraków, niż ten, który ja znam. Świat w powieściach Orbita bywa brudny, zły, brzydki, przaśny tym rodzajem przaśności, który nie jest wersją skansenu, co to go odwiedzamy raz do roku; nie, jest to przaśność potwora walącego do moich drzwi i okien i domagającego się, bym go wpuścił, bo on i tak mieszka w moim sercu, tylko jeszcze tego sobie nie uświadomiłem. Nie wiem co Orbitowski ma w oczach, ale to receptory nastawione na zupełnie inne barwy świata niż moje. Nawet atomy jego liter są odmienne niż atomy moich liter (czterech i więcej).
A jednak miałbym kłopot ze wskazaniem bliższego mi, spośród moich ulubionych, pisarza niż Orbitowski. Czego i jak by nie napisał, okazuje się, że pisze o świecie, który jest mi bliski choćby poprzez to poszukiwanie, niechby i wykrzywionej, przaśnej, kalekiej, palącej śmierdzące pety i strzykającej śliną i tytoniem przez szparę między dziurawymi zębami miłości, której szukam i ja i pewnie wy wszyscy też.
Nie napisałem ani słowa o powieści? Nieprawda.

Cienioryt, Krzysztofa Piskorskiego. Piskorski to autor, do którego rozmaitych powieści mógłbym
się poprzyczepiać. Ale najpewniej robiłbym to ze złości, że przynajmniej parę razy poruszył temat, który ja chciałem poruszyć, a teraz muszę odczekać kilka lat, aż wszyscy zapomną o jego powieści (tej, czy innej). Nie pisze powieści wielkich i "Cienioryt" też taką nie jest, ale pisze powieści co najmniej dobre i co najmniej interesujące, z pobudzającymi wyobraźnię światami, zaludnionymi przez bohaterów dalekich od jednoznaczności. I są to powieści przygodowe i to jeszcze z jakąś myślą (co najmniej jedną) i z pomysłem i z przekazem i z pytaniami. W "Cieniorycie" podoba mi się świat i bohaterowie i zwrot akcji, a przede wszystkim to, że jest bardzo dobrze napisaną powieścią płaszcza i szpady. Zawsze chciałem napisać powieść płaszcza i szpady, wiecie? Jak jeszcze Piskorski napisze za mnie western, to go zamorduję. Ale na razie na niego zagłosowałem.

Orzeł bielszy niż gołębica, Konrada Lewandowskiego.
Bardzo chciałem zagłosować na "Ektenię" Emila Strzeszewskiego i jak najbardziej lobbuję za tą mroczną, niepokojącą powieścią o świecie upadającym nie dlatego, że spadła nań kosmiczna skała albo apokalipsa zombich, ale dlatego, że duch ludzki bardzo łatwo poddaje się skażeniu podłością. To mocna rzecz. Ale Lewandowski, jak pewnie wiecie, to zabijaka i gdy jego powieść zastąpiła mi drogę na ścieżkach wspomnień, musiałem się poważnie zastanowić kogo nominować. Siłą "Orła..." jest jego niejednoznaczność. Mam wrażenie, że Lewandowski uwielbia głosić wielkość polskiego ducha, tak jak go sobie wymyśla i wyobraża. Oczywiście, znacznie wyraźniej widać to w cyklach o Lawendowskich (o ile wiem dwóch), ale w "Orle..." też przebłyskują echa tej chwały, jaką daje umiłowanie wolności połączone z błyskotliwą inteligencją, odwagą i szlachetnością, które oznaczają także okazywanie wstrętu małostkowości. Lewandowski napisał "Orła..." wręcz brawurowo a przy tym zdradziecko. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że proponuje czytelnikowi zabawę w jeszcze jedną opowieść o prawie-że-spełnionej wielkości Polski i naszych wyśnionych triumfach. Że oferuje nam zadośćuczynienie za wszystkie klęski podpowiadając inną, lepszą historię. Taka powieść nie zadowoliłaby jednak Lewandowskiego, on zawsze chce więcej i szuka dalej. Zamiast hurraoptymizmu otrzymujemy więc zadumę.

Ale to, co najbardziej sprawia, że chcę wyróżnić właśnie "Orła..." to fakt, że Lewandowski
przypomina w tej powieści, że jest pisarzem SF. Zważywszy na dekoracje chciałoby się go wepchnąć do szufladki steampunkowej. I pewnie wielu autorów skorzystałoby z pokusy, by sprzedać swoją powieść przy użyciu modnej akurat gadżetologii. Lewandowski tego nie chce. Widać, że kocha SF właśnie i że trzyma się jej zębami i pazurami.

Koniec końców, muszę przyznać, że mam słabość do tego autora, który pozaliterackimi objawami przeżywania świata zraził do siebie chyba aż nazbyt wielu fandomitów, o którym niektórzy celowo zapominają, którym niektórzy gardzą. Z którego jeszcze niedawno wręcz wypadało się naśmiewać. Tracimy na tym wszyscy - i on i my. Szkoda.

Jeśli jednak należycie do tych, którzy mają na Lewandowskiego nieprzezwyciężalną alergię, albo których mistycyzm pociąga bardziej niż technologia, zagłosujcie na "Ektenię". Warto. Strzeszewski także nie ucieka od nauki, ale pokazuje, że i ona potrafi być narzędziem udręki. Wyciąga ze świata, wcale nie bardzo dalekiego od naszego, demony, o których wolelibyśmy nie pamiętać. Choć pochyla się nad nauką, pamięta jak bardzo jesteśmy wszyscy emocjonalni i irracjonalni i przypomina nam o tym.W duszy każdego człowieka tkwi jakaś zadra, nasienie mroku - to może być zawiść, ból albo ambicja nie zważająca nikogo. Czytając "Ektenię" możemy obserwować jak wzrastają na żyznych glebach naszych podszytych lękami słabości.













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz