Niektórzy mówią, że chwile, które przeżyliśmy, zostają z nami na zawsze. Inni, jako że pamięć jest zawodna a i skłonna do zmyśleń, że umierają w nas bez końca. I już kwadrans po zdarzeniu nie są tym samym co u zarania, gdy, to co wspominamy, naprawdę się wydarzało.
Być może więc świat, który był, jest wielką nekropolią czegoś, co już nie wróci inaczej, jak zniekształcone i nieprawdziwe. Zaświatem. Nie: piekłem, niebem bądź czyśćcem, lecz przestrzeniami zamykającymi w sobie wszystko, co sprzed zmiany, jaką jest każda mijająca sekunda.
Za sekundę nie będę już tym sobą, którym jestem pisząc te słowa. Jutro, gdy może spojrzę na nie, by sprawdzić, czy nie trzeba nanieść poprawek, będę je czytał okiem kogoś prawie obcego, dostrzegającego błędy przegapiane dziś, bo wolnym już od tego zaangażowania, jakim jest pisanie.
Ale czemu o tym wszystkim wspominam?
Przeglądałem wczoraj zdjęcia na telefonie i sięgnąłem aż do roku 2019, kiedy to, klnąc z cicha, wsiadłem w samolot do Wiednia, by półtora dnia później wsiąść tam w samolot do Moskwy, bowiem nałożyły mi się dwa wydarzenia.
Przeglądałem zatem wczoraj zdjęcia z Kaługi (do której pojechałem z Moskwy pociągiem), gdzie spędziłem kilka dni w towarzystwie polskich i rosyjskich literatów oraz ludzi na różne sposoby z literaturą związanych. Odwiedziłem, oczywiście, muzeum kosmonautyki, odwiedziłem dom Ciołkowskiego, zwiedziłem miasto samotnie i z przewodnikiem, który opowiadał nam o między innymi o Matce Boskiej ratującej właśnie w Kałudze kraj przed Napoleonem a potem przed Hitlerem.
A pewnego dnia, z grupą, zawędrowałem do parku, w którym właśnie odbywał się wesoły festyn, adresowany chyba głównie dla dzieci. Mnóstwo śmiechu, harmidru. Jacyś uśmiechnięci poprzebierani ludzie, przedstawienia dla dzieci, poczęstunki i balony. Szliśmy przez ten słoneczny park, może myśleliśmy o zbliżającym się już wyjeździe, może o kolacji, może o wizytach w księgarniach, w poszukiwaniu także własnych książek.
Tak, to było już po 2014, po aneksji Krymu. Więc może nie powinno nas tam być.
Ale, rozumiecie, to słońce, ten ładny park, te dzieci, ci poprzebierani uśmiechnięci ludzie, wata cukrowa, lody, dekoracje, jak ta na zdjęciu, z "Alicji w Krainie czarów" - opowieści powstałej w umyśle angielskiego matematyka a jednak przybyłej do kraju który oficjalnie zachodem się brzydzi. Kolory i radość, śmiech dobiegający zewsząd.
Dziś nie sposób nie patrzeć na to jak na zaświaty, nie nibylandię lecz nekropolię, zamieszkałą przez cienie ludzi będących przecież obywatelami państwa-upiora. Być może w Kałudze wciąż urządzane są festyny (nie byłbym zdziwiony), jednak to wszystko dzieje się za mgłą wojny, za polami trupów, za siedmioma rzekami krwi, za siedmioma górami zezłomowanej stali. I być może tego wszystkiego wcale nie było. Jak mogło być tyle wesołości, gdy wokół, poza tym słonecznym parkiem ale i w nim równocześnie, tak strasznie.
Wspomnienia, być może, nie istnieją. Jesteśmy tylko my, tu i teraz, przez sekundę, może nawet krócej, zmyślający sobie świat miniony i siebie w nim. Wszystko to opowieści.
W jakiś sposób owa wizyta, tak dawna, że nie dziś nie mogę patrzeć na nią jak na prawdziwą, wpłynęła na mnie i tak, że coś z niej znajduje się w opowiadaniu "Imperium", które ukaże się za miesiąc w "Nowej Fantastyce". Kto je napisał? Ja? Który?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz