31.03.2014

220. Drugi sezon Banshee. Western bez księżniczek?

Należę do tych, którzy po tym, jak już pozbierali szczękę z podłogi, gdzie wylądowała w trakcie oglądania czołówki True Blood, poczuli rozczarowanie, że serial już takiego klimatu jak czołówka nie posiadał. Oczywiście, to dlatego, że we mnie, podobnie, jak w większości ludzi (tak się pocieszam) siedzi owo naiwne dziecko, chcące wierzyć, że reklamy i zajawki nie kłamią. A one łżą w żywe oczy i wspierane wszystkimi batalionami machin promocyjnych każą nam zgadzać się, że wszystkie te łgarstwa, to jeszcze jedna popkulturowa gra. Gra, w której także jesteśmy stroną aktywną. Ostatnio ważna persona z Ubisoftu oznajmiła, że firma ta będzie wypuszczać co roku kolejne odsłony gier z serii Assasin's Creed tak długo, jak gracze będą się ową serią zachwycać. To całkiem naturalne wolnorynkowe oświadczenie wprawiło w złość część graczy, jakby było czymś niezwykłym, że w kapitalizmie towar produkuje się tak długo, jak długo znajduje się nań odpowiednio duża liczba nabywców. My, nabywcy, jesteśmy aktywnymi uczestnikami gry rynkowej, nawet, jeśli dajemy sobą manipulować arcymistrzom macherstwa.

No dobrze, ale miało być o Banshee, a nie o spodziewanym upadku kapitalizmu. True Blood, poprzedni serial wyprodukowany przez faceta, który nazywa się Alan Ball, rozczarował wielu odbiorców i chyba nie mogło być inaczej, skoro traktuje o wróżce, w której kochają się wszystkie możliwe potwory, z wampirami i wilkołakami na czele. Banshee nie traktuje o wróżkach, ale o prawdziwych twardzielach i twardzielkach, najchętniej rozwiązujących problemy przy pomocy pięści. Przy pomocy spluw, noży, tomahawków też, ale jednak to pięści należą do ulubionych broni większości bohaterów. Może dzieje się tak dlatego, że gdy walczysz na pięści, to nawet jeśli wygrywasz, kończysz poobijany. Bicie ludzi pięściami boli, dlatego bohater Banshee ciągle chodzi poobijany, ciągle ma jakieś bandaże na rękach i cały jest w sińcach.

Banshee, to kolejny współczesny western - ten rodzaj seriali, któremu drzwi na oścież otworzyło powodzenie Justified. Skoro western, to posiada pewne westernowe schematy, które musimy przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza, inaczej uciekniemy sprzed telewizora, krzycząc: "jakie to durne!". Bohater przybywa znikąd do małego miasteczka, zostaje w nim szeryfem i działa jak działali szeryfi przed laty - leje bandziorów po pyskach, ostatecznie do nich strzela. Każda, ale naprawdę każda, dziewczyna w mieści natychmiast się w nim zakochuje, co w telewizyjnym języku Alana Balla oznacza, że wskakuje mu do łóżka, co zostaje ukazane w scenach, które mogłyby zawstydzić Michaela Hirsta (i do których, jestem o tym przekonany, tęskni kręcąc zaskakująco pruderyjnych Vikings). W miasteczku rządzi lokalny badass, typowy przedstawiciel bogatych ranczerów/właścicieli kopalni złota, w pobliżu mieszkają niepotulni Indianie, a mrowie kapeluszy na głowach zapewnia wioska Amiszów.

Western, westernem, ale mamy przecież dwudziesty pierwszy wiek w okresie nastoletnim. Kilka spraw uległo zmianie od czasów epoki Johna Wayne'a. Po pierwsze szlachetność bohatera jest nieco sponiewierana. Właściwie na początku może nam się on wydać zupełnie nieszlachetny. Po pierwsze, właśnie wyszedł z więzienia, gdzie siedział za serię włamań. Posadę szeryfa zdobywa na lewo, a przypinając odznakę myśli głównie o tym, że taka fucha to niezły kamuflaż, dla kogoś planującego serię skoków w okolicy. Tak, facet nadal zamierza opierać swoje dochody o włamania. Jest trochę mrukliwy, jak przystało na twardzieli, trochę nerwowy i trochę skłonny do przemocy. Nie zamierza walczyć z wrednym posiadaczem-gangsterem, woli dojść z nim do porozumienia. To ma być bohater? A jednak. Po jakimś czasie widzimy, że dba o swoich, jest lojalny wobec przyjaciół i kochanek, a nawet szlachetny i wrażliwy niczym starzy, twardzi bohaterowie westernów. W drugim sezonie tej szlachetności jest nawet ciut za dużo, ale ujdzie.

To, co w Banshee szczególnie znaczące, to kobiety. Oczywiście, wszystkie lgną do szeryfa niczym muchy do miodu, nie może być inaczej. Jednak relacje męsko-damskie w tym filmie to już nie stare dobre: "ja cię ratuję, a ty mi gotujesz i omdlewasz w moich ramionach". Świat się zmienił. Kobiety muszą być twarde. I to dosłownie. Leją po pyskach równie sprawnie jak bohater (i często są po tym równie poobijane), a gdy trzeba zabijają.  Często to one są aktywniejszą i dominującą strona tak w w związkach, jak i w seksie. Mężczyźni bywają przy nich bezradni, nawet główny bohater, choć on przecież okazuje się być jeszcze jednym szlachetnym rycerzem. Banshee pokazuje, że choć rycerze wciąż jeszcze istnieją, to czas księżniczek minął. Panie też są teraz rycerzami, albo bestiami. Bohater Justified ciągle spotyka na swojej drodze niewiasty do ratowania. Gdyby spróbował zagadać po swojemu do dziewczyn z Banshee, połamałyby mu żebra i wybiły zęby. A potem, być może, by go przeleciały, bo, jak to z cowboyami bywa, on też ma swój męski magnetyzm.

Banshee, w moim przekonaniu, odnosi sukces tam, gdzie na podobnym pomyśle inne seriale mają kłopoty. Silne, równe mężczyznom kobiety w Black Sails i Musketeers mnie nie przekonały - próbują być współczesne w historycznych dekoracjach. Twardzielki z siedemnastowiecznego Paryża albo pirackiej wyspy skończyłyby kiepsko (jak kiepsko, kończy w powieści Milady). W Black Sails broni się jakoś Anne Bonny, bo ubiera się jak facet, zachowuje się jak facet i stale ma pod ręką faceta, który może zapewnić jej ochronę. Nie, że nie było silnych kobiet w przeszłości, ale zazwyczaj albo zachowywały się zgodnie z konwencją epoki, albo przebierały za mężczyzn, albo ginęły. Kino historyczne może mieć z tym pewien problem. Albo to będzie mój problem z współczesnym kinem historycznym, w którym współczesne realia wpisuje się w wieki przeszłe, bo tak jest wygodniej i nowocześnie. Kłopot w tym, że nawet kino współczesne wciąż szuka sposobu na poradzenie sobie z faktem, że w tej chwili to kobiety są jego głównym odbiorcą. Serial, który nie spodoba się kobietom pozostanie serialem niszowym. Ale jak tu nakręcić western, który przyciągnie panie czymś więcej niż tylko nagim torsem głównego bohatera? Musketeers dają odpowiedź, jak zrobić to w przypadku konwencji płaszcza i szpady - trzeba męskich bohaterów sprowadzić do roli maskotek dla dam. Justified spróbowało pójść w równouprawnieniu tak daleko, jak tylko się da, bez wyrzekania się konwencji. Banshee idzie o krok dalej i mówi: "kobiety mogą zabijać, lać po pyskach i dominować w związkach nie gorzej od mężczyzn".

Oczywiście, żebyśmy w to uwierzyli, musimy kupić konwencję serialu. Tu może pojawić się kłopot. Bo to serial, w którym konwencja jest wszystkim. Umowności piętrzą się w stosach przesłaniających logikę pozawesternowego świata. Serie strzelanin przechodzą bez większego echa, a dwóch twardzieli może walczyć na środku szosy i używać w walce rozpędzonych ciężarówek i nikt nie zawiadamia o tym policji. Banshee (to nie tylko tytuł serialu, ale także nazwa miejscowości) jest jak te ciche, spokojne angielskie (a ostatnio szwedzkie) miasteczka, w których wymordowano kilkaset osób i nikt nie widzi, że coś nie tak jest ze statystyką. Musimy udawać, że nie widzimy pewnych niedorzeczności, inaczej nie będziemy w stanie wytrzymać przy serialu więcej niż odcinek, czy dwa. A warto. Choćby dla naprawdę wyśmienitych scen pojedynków na pięści i strzelanin - równocześnie wystylizowanych, co szybkich, brudnych i brutalnych. Dla kapitalnego pomysłu na pokazywanie silnych emocji, poprzez wklejane w montażu przebitki - w ogóle montaż i praca kamery są w tym serialu wyśmienite; nie jakieś rewolucyjne, ale przemyślane i niecodzienne (w kinie pop). Dla wyrazistych, fajnie (choć zarazem schematycznie) napisanych postaci. Ball i jego ekipa biorą w popkultury co chcą i montują to, nawet nie jakoś po swojemu, ale umiejętnie. Banshee nie przynosi rewolucji, ono bierze z obecnej popkultury to, co z niej najlepsze, trochę to brutalizuje (właściwie, po zastanowieniu stwierdzam, że są tu księżniczki, co najmniej trzy, ale to takie neodisneyowskie księżniczki z biglem i dodatkowo krwią na rękach) i wplata we własny westernowy obrazek.

1 komentarz:

  1. Słowem: warto. Dzięki, bo miałem wątpliwości. Zdawało mi się owo Banshee serialową wersją filmów z Seagalem.

    OdpowiedzUsuń