7.12.2023

292. braki narracyjne 2


 

 

O jak bardzo tłukł się bus, którym jechaliśmy! Musiał pochodzić z książęcej rodziny, bo miałem wrażenie, że podskakiwałby nawet na ziarnku grochu. Wyboje znacznie przewyższały głębokością, jak i wielkością zielone kuleczki, toteż odczuwaliśmy je potężnie. Mnie wydawało się, że bus zupełnie był pozbawiony resorów, w istocie siedziałem na wysłużonym resorze i cierpiałem razem z nim. 

Myślałem przy tym o ileż przyjemniejsza była rok wcześniej wyprawa z Tirany. Bus tak nie trząsł i pędził po piękniejszych krajobrazowo drogach. Pędził tak, że aż jedna z pasażerek musiała poprosić o przerwę, by wysiąść i uwolnić zawartość żołądka. Odpalający bowiem jednego papierosa od drugiego i prawie nie wypuszczający z ręki telefonu komórkowego kierowca nie zdejmował bowiem stopy z gazu na krętych górskich serpentynach. "Moja żona by tego nie zniosła" - oświadczył wysiadając Roro.

Gdy jechaliśmy ze Skopje, gorszą drogą i gorszym busem, który - jak to zwykle bywa przy mniej przyjemnych okazjach - przekroczył termin i jechał dłużej niż przewidywał rozkład, choć nie musiał mijać po drodze granicy, jak ten z Tirany, Roro też męczył się chyba bardziej niż ja. Wysiadł zmaltretowany i zły. "Nigdy więcej" - mamrotał. - "Majki, musimy coś wymyślić, żeby nie wracać tym busem".

Nic nie wymyśliliśmy, ale nie wracaliśmy nim. Gdy przyjechaliśmy niecałe dwa tygodnie później na dworzec, dojrzeliśmy normalny autobus i natychmiast kupiliśmy doń bilety. Był tańszy, szybszy i wygodniejszy. Co ciekawe, gdy sprawdzaliśmy go w sieci, też opisano go jako zwykły bus. Nie wybraliśmy więc nań, lecz na następny, bo nie chciało nam się na niego wcześniej wstawać. Zdążyliśmy więc nań właściwie przypadkiem.

To żadna opowieść, prawda? Ot, samochód się trząsł na kiepskiej macedońskiej drodze. Kiedy potem rozmawialiśmy o korzyściach z turystyki, kosztując rakii przywiezionej przez producenta pod masarnią prowadzoną przez polsko-macedońskie małżeństwo, mąż (Macedończyk) narzekał na te drogi, mówiąc, że póki nie zostaną wyremontowane, turyści będą mniej chętnie przyjeżdżać. Trudno było zaprzeczyć, wytrzęsieni przez ponad trzy i pół godziny, nie myśleliśmy o Macedonii z miłością. Mroczało już na niebie, garbiliśmy się pod ciężarem bagaży i nie mieliśmy pewności jak szybko dotrzemy do wynajmowanego mieszkania. W dodatku gospodyni nie odpisała na sms i nie odbierała telefonu. 

Zatem, to żadna opowieść. Znaliśmy już te góry i tę drogę, nic nas  nie zadziwiło. Kierowca nie szalał jak ten albański, muzykę dość szybko zmienił na zachodni pop. Zbierał po drodze paczki dorabiając najwyraźniej jako kurier. Gdy wreszcie dojechaliśmy do Ochrydu, jakiś facet odebrał je od niego i zawołał: "Ochryd centrum to tutaj! Jak ktoś chce do centrum, niech wysiada!". Wyjrzeliśmy z Rorem za okno. To nie było centrum, w istocie tych, którzy wysiedli czekał jeszcze nie taki krótki spacer. Niemniej, bliżej stamtąd było do centrum, niż do dworca autobusowego, na który mi zmierzaliśmy.

I tyle. Wytrzęsło nas, wysiedliśmy zmordowani, wynajęliśmy taksówkę, dojechaliśmy na miejsce, choć sam taksówkarz nie był pewny adresu. Wyszła nam naprzeciw starsza pani mówiąca wyłącznie po macedońsku. Dopiero po chwili przyszła jej córka, Jadranka, z którą się umawiałem. Mieszkanie okazało się być świetne, choć musieliśmy się do niego wspinać na ostatnie piętro.

Nie będzie pointy, podsumowania, nagłej wolty ukazującej tę podróż w innym świetle. To tylko notka o męczącym dojeździe. Wciąż nie znam melodii tego wyjazdu.

23.11.2023

291. braki narracyjne


 Od blisko tygodnia zastanawiam się, jak to sobie opowiedzieć. Nie wam (zresztą was tu w zasadzie nie ma - ani w chwili, gdy to piszę, ani gdy odejdę od klawiatury; nawet jeśli to czytacie, to nie ma was teraz i wtedy, gdy przy tekście jestem ja, to co zostanie to echo chwili, czasem tak inne niż zwykły ja, że bywam zaskoczony wracając do literek jako czytelnik, nie autor), lecz właśnie sobie. 

To był wyjazdy w znajome miejsca. I takim właśnie miał być. Czułem rozbawienie na myśl o tym pomyśle, ponieważ pamiętałem rozmowę sprzed kilku lat, gdy wyrażaliśmy wyczerpanie naszego zainteresowania Ochrydem i Skopje. Już byliśmy, już dotknęliśmy, już spędziliśmy tam trochę czasu. A potem, po paru latach, po pandemii, rok temu, wyobraziłem sobie słowo: "jezioro" i przygnało nas tam znowu.

Aż nastał ten rok i przez dziesięć miesięcy jego trwania było dla nas oczywiste, że tam wrócimy. Nad jezioro.

I teraz nie wiem, jak to sobie opowiedzieć. Bo to nie było spontaniczne rzucenie się na ceny biletów i sprawdzanie połączeń by spełnić nagłe marzenie wywołane chwilą nostalgii. To było zaplanowane, z premedytacją dokonane wyjechanie, które mimo to do ostatniej niemal chwili drżało na włosku, a gdy wsiadałem do pierwszego z samolotów czułem przygnębienie, jakbym sam siebie skazywał na upadek. Liczyłem szepty od losu podpowiadające, że nie powinienem był jechać, liczyłem liche zapasy finansowe, liczyłem dedlajny i zobowiązania odłożone na później - wszystko to, co stawało na drodze ochocie na wyjazd.

Bywało potem, już w Ochrydzie, że budziłem się w nocy i musiałem siłą odpędzać niechciane myśli, by móc zasnąć z powrotem. Bywało, że myślałem o tym wyjeździe, jak o przedsionku katastrofy. 

I nadal nie mogę dla niego znaleźć melodii. Może na szczęście, bo przygnębienie nie jest tą melodią, choć czułem je, z chwilami wytchnienia, przez cały wyjazd na karku, aż do przed-przedostatniego dnia, gdy siedzieliśmy w knajpie, do której weszliśmy, bo dzień wcześniej piękne tam widzieliśmy kelnerki, a teraz zaprosiła nas do środka brunetka tak obłędna, że nie skorzystanie z tego zaproszenia, choćby po to, by czasem na nią zerknąć, byłoby grzechem śmiertelnym.

I tam właśnie, w tłumie dzieciaków, pod grane na żywo przez duet gitarzystów szlagiery amerykańskie i lokalne, tam, przy piątym może piwie, z widokiem tej obłędnej brunetki przed oczami (okazała się starsza, niż sądziliśmy na pierwszy rzut oczu, dostrzegliśmy to, gdy później podeszła bliżej i dało się zobaczyć owale zmęczenia pod makijażem), tam zeszło ze mnie wreszcie napięcie. Potrzebowałem na to prawie dwóch tygodni.

Więc nie ma jednej melodii. Są chwile. Jak kilkugodzinny spacer wzdłuż jeziora aż do hotelu prowadzonego przez Hindusów, do którego zeszliśmy, żeby napić się piwa. Trochę ciągnąłem Rora przez ten spacer, bo miałem wrażenie, że był gotów zawrócić chwilę wcześniej, a ja za żadne skarby zawracać nie chciałem. Mógłbym tak iść przed siebie choćby do Albanii. Ale czułem, że Rorowi zaczyna brakować cierpliwości, nawet jeśli wszystko mu się po drodze spodobało.

- Zejdziemy do te wioski, napijemy się piwa i wracamy - zaproponowałem.
- Skąd wiesz, że będą mieli tam piwo?
- Mieszkają tu ludzie, nie? Tam, gdzie mieszkają ludzie musi być sklep z piwem.

Nie było. Nie była to bowiem prawdziwa miejscowość ale zatoka hoteli. 

- Sprawdźmy jeszcze w tym hotelu - wskazałem budynek reklamowany nazwą "Slawija". Jak nie będzie to trudno, wracamy.

Roro był równie spragniony piwa jak ja. Poszliśmy. Hotel był pusty, nie licząc Hindusów. Pogadaliśmy, kupiliśmy piwo w hotelowym barze, a gdy to robiliśmy jakiś facet rozkładał dla nas stolik i fotele na tarasie. Warto było. Jak warto było wybrać się do kawiarni Most, by gapić się z jej ogródka na kościół Św. Jowana i na kelnerkę o ładnych oczach i uśmiechu oraz obfitym biuście, jak warto było iść do samego Św. Jowana, by po pięciu czy sześciu lat jeżdżenia tam wreszcie zastać kościółek otwartym, jak warto było...

Parę chwil. Trochę poszarpanych pomiędzy deszczowymi dniami, kacem po wypiciu zbyt wielu win (z rakijami), martwieniem się o kasę, spaniem w łóżku o nieco zbyt miękkim materacu, spaniem w apartamencie przebudowanym przez szalonego wielbiciela grozy i - chyba - Alicji w Krainie czarów, szukaniem budynku, w którym mamy spać, rozmowami i brakiem rozmów, kartami i brakiem kart, narzekaniem na urodę Macedonek i wpadaniem nad nią w zachwyt, spacerami i siedzeniem cały dzień w domu (bo kac i deszcz), oglądaniem smutnych teledysków, odkryciem, że Irish Pub może być fajny...

Ten wyjazd nie ma melodii i nadal nie wiem, jak go sobie opowiedzieć. Ale cieszę się, że się odbył.


1.10.2023

290. Jeśli nie jesteś Bogiem

 i głaszczesz swojego psa (lub kota), może ci przyjść do głowy, że prawdopodobnie pożyjesz dłużej niż on (ona). Jeśli trochę już obrosłeś w lata, podczas których nie unikałeś zwierząt, być może doświadczyłeś już tego, że żyją krócej (o ile nie hodujesz żółwi morskich). 

Nie twierdzę, że to dobra myśl i że nie powinieneś się cieszyć chwilą, która jest. Ujadaniem, gdy podnosisz rękę, by cisnąć gdzieś daleko piłkę, skruszonym wzrokiem mówiącym ci, ledwie wpełzłeś do domu skonany po robocie, że czeka na ciebie sprzątania po rozszarpanym worku pełnym śmieci albo cuchnącej niespodziance. Ciesz się chwilą. Przeciąganiem jakiejś szmaty (która być może jeszcze kilka chwil wcześniej była twoim ulubionym t-shirtem). Ciskaniem piłki, o którą potem musisz, być może, walczyć. Powitaniami. I całą resztą.

Ale jednak może dopaść cię ta myśl. Nie jesteś Bogiem. Ta wcielona, żywiołowa radość, która kradnie ci żarcie z talerza, zrzuca szklanki ze stołu, rozrywa na strzępy papucie, najchętniej biega w środku nocy, będzie żyć krócej niż ty, a ty nie masz mocy, by cofnąć czas, spojrzeć pod jego prąd (bo cóż znaczą: wspomnienia, zdjęcia i filmiki z telefonu), lub by dokonać jakiegoś cudu i spotkać się z nim/nią ponownie na chmurce ponad niebem. Dziś masz ten nieustępliwy, nachalny dotyk, pchanie się pod twoje dłonie, które czasem być może drażnią cię i irytują, a za jutro bądź kilkaset jutr nie nastąpi żaden cud, który by ci to przywrócił.

Może perspektywa Boga jest inna. Patrzy na nas z wieczności, na miliardy miliardów przeminień, trąbę powietrzną żyć układających się w piękną mozaikę istnienia. I może dotknąć z tej wieczności każdej z maleńkich płytek, którą jestem ja bądź ty. I ma moc, która nas ożywi.

Ale ja, bądź ty?

10.07.2023

289. Zwyczajny-niezwyczajny Kijów. "Lazarus" Switłany Taratoriny. Ultrasubiektywnie.

Oczywiście, nie mogło stać się inaczej, pomyślałem na początku lektury tej powieści o sobie.

Siedząc w pociągu (zawsze cieszy mnie czytanie w pociągu - równoczesność dwóch podróży przez dwa różne światy), świadom, że przede mną około sześć godzin na torach, zacząłem czytać "Lazarusa" Switłany Taratoriny, którą wcześniej znałem wyłącznie z opowiadania "Język Babilonu", a którą dopiero co poznałem osobiście na Sedeńkonie. I ledwie zacząłem czytać, a od razu przerwałem. A to przez to, że pomyślałem wtedy tak: "No proszę, "Pokój Światów" w Kijowie".

Teraz myślę o "Lazarusie" poprzez inne fantastyczne opowieści o miastach, ale wtedy pomyślałem właśnie o sobie. Taki ze mnie egocentryk.



Ale sami popatrzcie. W "Lazarusie"na świat spadła magia (a może zawsze w nim była?). Za chwilę zacznie się pierwsza wojna światowa, ale przed nią do magicznego Kijowa przybywa z centrali zasłużony oficer policji, by w Kijowie odkryć kim naprawdę jest i - być może - pogodzić się z tym, albo też na zawsze przeciw temu zbuntować. W Dnieprze i okolicach mieszkają wodnicy, po ulicach chodzą wilkołaki, w knajpach można spotkać rusałki. Wciąż krążą wspomnienia wielkiej wojny między ludźmi a Infernalnymi - jak nazywają tu wszystkie istoty nadnaturalne.

Dla tych, którzy "Pokoju Światów" nie czytali, wyjaśniam: oto do magicznego Krakowa przyjeżdża bohater niesiony krwawą misją ukarania zbrodniarzy. Akcja toczy się dwie dekady po zakończeniu wojny między ludźmi a istotami ponadnaturalnymi. Wojny, w którą przekształciła się w 1916 roku pierwsza wojna światowa. Po Krakowie chodzą obok siebie ludzie i wilkołaki, zmory; w Wiśle mieszkają wodniki. Poziom technologiczny jest podobny w obu powieściach - choć akcję "Pokoju..." umieściłem w latach siedemdziesiątych XX wieku - bo magia wracająca na Ziemię w 1916 bardzo spowolniła rozwój tradycyjnej nauki i techniki.

Bohaterowie obu powieści przybywają do swoich miast pociągiem - jakżeby inaczej w tamtych czasach. Obaj będą musieli zmierzyć się z tym, kim się stali, choć mojemu uda się to dopiero w drugim tomie. Co ważne, mój Mirosław Kutrzeba nie jest policjantem, napędza go poczucie sprawiedliwości innego rodzaju: zemsta. Ale przecież opublikowane zostały już trzy prequelowe opowiadania o śledztwach jakie prowadzą dwadzieścia lat wcześniej w Krakowie trzej policjanci z wydziału ds. nadnaturalnych: młody podkomisarz Brumik, weteran wojenny sierżant Korycki i ożywieniec z XVIII wieku, kat Strzelbicki.

Rozumiecie już skąd ta samolubna myśl z pociągu?

Teraz myślę o "Lazarusie" poprzez "Aglę" Radka Raka i "Dworzec Perdido" Mieville'a.

To wszystko byłyby bardzo niesprawiedliwe myśli, gdybym równocześnie nie myślał o "Lazarusie" przede wszystkim poprzez "Lazarusa".

Radek Rak napisał o magicznym Krakowie, nad którym ciąży cień wszechwładnego cara. Mieville napisał o mieście, którego chyba nie znosi, pełnym niezwykłych nieludzkich istot i opresji. Kijów Taratoriny jest miastem przez autorkę kochanym, to widać, ale też niebezpiecznym i chyba równie dotkniętym opresjami jak Nowe Crobuzon Mieville'a oraz Kraków Raka. Czy może być inaczej, skoro Kijów sprzed pierwszej wojny światowej był miastem należącym do carskiej Rosji? Powieściowy także nie jest wolny, choć jest miastem zamożnym, ważnym dla całego państwa ze względu na specyficzne bogactwo naturalne, ale jednak stanowi część imperium, które traktuje je jak podporządkowaną sobie prowincję. Nie wiem jak w Ukrainie czytano by tę powieść, gdyby ukazała się, powiedzmy, dziesięć lat temu. Polski czytelnik czułby pewnie na karku ciężki oddech Moskwy, bo nam zwykle rosja kojarzy się ciężko i najeżdżczo. Zapewne podobnie, jak czytelnikowi ukraińskiemu dziś. I choć Taratorina nie zagrywa tej karty otwarcie, woli grać subtelniej, to przecież ów nacisk imperium czuć. Już choćby na początku, gdy to bohater jest szychą z centrali, czy później, gdy musi zmagać się z dusznymi uwarunkowaniami tak imperialnej biurokracji, jak i nieoficjalnych powiązań. Wszędzie w magicznym Kijowie czuć czujne spojrzenia tajnej służby przed którą wszyscy drżą. Kiedy podczas wyjątkowego kryzysu pojawiają się plotki o możliwym nadejściu armii, nie mówi się o niej jak o zbawieniu, lecz jak o kolejnym niebezpieczeństwie. Bo armia imperium nie przybywa by ratować obywateli, lecz by zażegnać zagrożenie dla państwa. Jeśli oznacza to eksterminację tysięcy - niech tak będzie.


 

Taratorina oparła opowieść o fundamenty kryminalne. Nakreśliła ładnie i wyraziście postaci oraz postawy, zarysowała nam linie podziałów i szanse na potencjalne sojusze oraz pokazała jak potrafią być one niestałe i zwodnicze. Poprowadziła czytelnika przez miasto zdrad, spisków, groźnych legend i kryminalnych tudzież politycznych afer jak na mroczny kryminał przystało. A gdy dochodzimy do miejsc, w których uznaje za stosowne zaskoczyć czytelnika zwrotem akcji, potrafi zrobić to tak, że ów czytelnik rozdziewa czasem usta ze zdumienia. I na mnie w pociągu dziwnie patrzyli współpasażerowie, gdy zbierałem się po pierwszym takim zwrocie. Możemy więc przeczytać "Lazarusa" jak magiczny kryminał i powinniśmy być usatysfakcjonowani.

Ale jest w tej powieści znacznie więcej. Jest fascynacja Kijowem, oczywiście. Ale jest też opowieść o zagubieniu (bardzo lubię zagubionych bohaterów) - tak ludzi, jak i czasów. Jest wiele pytań o tożsamości, o nasze rozumienie świata, o spotkania z innościami. Jest opowieść o zderzeniu z grozą czegoś przerastającego nas, z czym musimy się mierzyć. Jest w niej ów ciężki cień okrutnego imperium, który w tej części świata musi kojarzyć się z rosją, jak stało się to i u Taratoriny i Raka i trochę u mnie. Jest wreszcie wątek mniejszości narodowych, etnicznych i religijnych - trudno uciec przed takim skojarzeniem już na początku lektury powieści. Potem gdy przeczytacie książkę do końca, z dodatkowymi materiałami (jakość wydania książki to osobna historia - to znakomite wydanie, w twardej oprawie, ze składaną mapą Kijowa i zdjęciami z epoki), które zamieściła autorka zobaczycie jak wiele jest w niej elementów z prawdziwej historii Kijowa: z wydarzeń i postaci (część rozpoznacie być może sami, zresztą czasem autorka nie zmieniała nawet nazwisk). I wtedy okaże się, że te pierwsze skojarzenia były prawidłowe.

To zresztą fascynujące, jak co najmniej dwoje fantastycznych pisarzy - Radek Rak i Switłana Taratorina - pochyliło się nad podobnym zagadnieniem (mniejszości narodowe, etniczne i religijne) w swoich powieściach, wydanych zresztą w niewielkich odstępach czasu ("Agla" ukazała się w 2022 roku). Nic w tym dziwnego, że poruszają takie tematy. Radek ma swoje doświadczenie Łemkowskie, Switłana dorastała w kulturze, w której Ukraińcy byli mniejszością narodową w rosji. Ale zobaczcie, co zrobiło tych dwoje - opisali dwa duże miasta tej samej części świata, ubrali je w magię i napisali o mniejszościach tutejszych, swoistych. To wydawałoby się oczywiste, ale żyjemy dziś w globalnie popkulturowym świecie, w którym przeżywamy najczęściej opowieści osadzone w uwarunkowaniach kulturowych Zachodu, dlatego popkulturowo bliskie stały nam się trudy mniejszości rasowych z amerykańskiej czy brytyjskiej historii, zmagania z dziedzictwem kolonializmu, niewolnictwa i podbijania dalekich kontynentów z ich rdzennymi mieszkańcami. I Taratorina i Rak przypominają nam, że mamy własne miasta, własne, równie trudne i niebezpieczne historie. I Ukraińcy i my (my podczas rozbiorów) byliśmy mniejszościami w cudzych imperiach, ale też żyliśmy w społeczeństwach pełnych innych mniejszości (np. Żydzi, Ormianie, Łemkowie, Tatarzy), w koktajlu religijno-kulturowym. Radek pokazywał w "Agli" zdumienie innym, Taratorina więcej chyba uwagi poświęca konfliktom. Ale przecież nie skupia się wyłącznie na nich, bo poprzez kabały, w jakie pakuje się (jest pakowany?) główny bohater "Lazarusa", zmuszony jest on do konfrontacji z innością tak u istot, które spotyka, jak i w sobie. Bo zawsze łatwo znaleźć kogoś, dla kogo to my jesteśmy "innym". Oboje użyli fantastyki, jak kiedyś użył jej Sapkowski, a nieco później Mieville, by tę inność jeszcze uwypuklić, by nam, czytelnikom uwięzionym przecież nierzadko we własnych uprzedzeniach, ułatwić drogę do przeżycia opowieści fantastycznej, a przez to do zrozumienia. Oboje wreszcie (znów, jak i Mieville i trochę ja) umieścili swoje opowieści w miastach, bo miasta są dziś dla większości z nas środowiskiem bardziej naturalnym od lasów czy gór.

Cieszy mnie ta swoistość u Raka i Taratoriny także i dlatego, że żyjemy nadal w czasach triumfującej w rodzimej literaturze słowiańszczyzny. Bardzo często jest to jednak słowiańskość rozgrywana dla samej słowiańskości, natomiast tych dwoje autorów wzięło nasze swojskości, by zrobić kilka literackich kroków dalej. "Swojskość" to zresztą osobny nieco temat, o którym dobrze byłoby kiedyś porozmawiać, choćby dlatego, że dotyka m.in. wielkiego sporu o Sapkowskiego. Ale o tym innym razem. Ważne, by pamiętać, że żyjemy w krainach wielkiego bogactwa kulturowego, które bierze swój początek w dawnych wierzeniach, obrzędach i folklorze, ale nie kończy się na Perunie, Swarożycu i wielkich nieprzebytych puszczach.


Oczywiście, żyjemy we współczesnych kontekstach, inaczej więc dziś czyta się o Kijowie, niż czytałoby się przed dekadą. Dziś skojarzenia podsuwają nam obraz spadających na to miasto rosyjskich bomb. Mam nadzieję, że wkrótce nadejdą dla Ukrainy i dla nas inne, lepsze konteksty.

25.11.2022

288. Słońce.


 

Chcę zawsze pamiętać dotyk słońca na mojej twarzy. Wiecie, to ciepło, które was głaszcze, a wy chętnie zwracacie się ku niemu. I oczywiście, piszę o tym w chłodnym, dziś w miły sposób zaśnieżonym Krakowie, który wczoraj jeszcze chłostał nas wszystkich śniegiem z deszczem. I może dlatego właśnie wspomnienie pieszczot słońca na moich policzkach przybiegło do mnie tak ochoczo.

Ale może też chodzić o zatrzymanie tych chwil. Bo to zawsze były chwile, nie należę do osób szukających opalenizny, oddających się słońcu na plażach i leżakach. Przeciwnie, buntowałem się przeciw uwięzieniu w opalaniu już od maleńkości, a kochająca oparzenia zwane opalenizną ciocia musiała mnie oszukiwać mówiąc, że trzyma mnie zakutego w słoneczne łańcuchy ledwie od pięciu minut, choć minął kwadrans. Nauczyłem się od tego liczyć sekundy i minuty w pamięci.

Najgorsze było wystawianie twarzy do słońca, bo wtedy nie dało się czytać. Plecy zgadzałem się opalać bez oporów.

Ale to inna opowieść, nie o torturach słonecznych w dzieciństwie, o utraconych szansach na minuty biegania i wspinania się na drzewa, bądź wędrówki po lasach i polach (z których oczywiście gonili nas poirytowani gospodarze).

To opowieść o chwilach, nie minutach. O tych momentach gdy słońce przyłapywało mnie: w górach, na jeziorach, w marszu przez łąkę bądź kamienną albo i asfaltową drogę. O momencie przelotnego romansu z światłem i ciepłem przy knajpianym stoliku albo przy świątyni, do której jeszcze się nie weszło.

Zawsze przymykam wtedy oczy. To może być ważne, bo świat znika, wzrok upaja się ciepłą czerwienią. Ale wiecie, świat znika, czymkolwiek w tym momencie jest. Zostaje tylko słońce i ja w nim.

To rzadko zdarza się w mieście domowym. Może tu jest zbyt powszednio, zbyt deszczowo, zbyt cieniście? A może po prostu zbyt się tu spieszę, by zatrzymać się dla powiewu słońca?

Jakby nie było, to zwykle przytrafia mi się w drodze. Ostatnio na tej łodzi, która potem miała się zakołysać pod chmurami. A dzień wcześniej na nadbrzeżu. A dwa lata wcześniej na brzegu Warty z postapokaliptycznym postindustrialem nieopodal obumierającego miasteczka, zasilanego przede wszystkim oddziałami amerykańskich żołnierzy. A jeszcze dwa lata wcześniej chyba na bułgarskim klifie. A wcześniej... Tak, to mogło być znowu to samo jezioro.

Najczęściej moje słoneczne chwile łączą się z wodą.

Większość z nas, jak sądzę, gania po świecie za słońcem. Nie różnię się pod tym względem od większości. Przymykam czasem oczy, zadzieram głowę ku światłu, nie myślę, tylko upajam się chwilą, w której nic więcej nie ma, bo i nie musi.

Może właśnie w tym rzecz i na tym także powinny polegać takie wyjazdy. Żeby pamiętać je przez taki drobiazg, jak dotyk słońca na twarzy.

24.11.2022

287. Jezioro.

 

Płynęliśmy jeziorem, starszym niż wszystkie miasta świata, bo liczącym sobie trzy miliony lat. Śliczniało na płyciźnie przy brzegu, głębło granatowo na środku. Ponoć około trzy kilometry od brzegu głębina mogła osiągać nawet 286 metrów. Dziesiątej części tego starczyłoby, aby zatopić naszą łódź, niosącą teraz jakieś dziewięć, może dziesięć osób. Część z nich siedziała za osłoną z sztywnej folii, my nie. My ulokowaliśmy się na dziobie, skąd łatwiej było robić zdjęcia, skąd wszystko widzieliśmy pierwsi.

W drodze powrotnej zapłacimy za to, bo pogoda odrobinę się pogorszy, fale nabiorą sił i woda zaleje pokład i nas. Sprawi to, że związek pary młodych Czechów siedzących naprzeciwko nas zadrży. Bo gdy ja, śmiejąc się, będę wyszarpywał z plecaka pomiętą pelerynę, Czech czmychnie za osłonę. Sam. Mina jego dziewczyny stanie się bardzo wymowna, nim do niego dołączy. Nie odezwą się do siebie do końca rejsu.

Ale to potem. 


Na razie płynęliśmy ciesząc wzrok masywnymi, pordzewiałymi od jesieni górami, ciesząc się wspomnieniami sprzed zbyt wielu, zbyt szybko upłyniętych lat, gdy łódka zwinęła do Zatoki Kości, a my - nie mogło być inaczej - przypomnieliśmy sobie nieukontentowanie Tomka.

Potem Neum. Klasztor, do którego nie wpuszczono by pewnie świętego Neuma, ucznia świętego Metodego. Tak uznałem widząc malunek nad bramą, przedstawiający patrona klasztoru tulącego do siebie wielkie psisko. Z boku bramy, prócz wielu innych ikonek zakazów, znajdowała się i ta informująca o zakazie wprowadzania psów.

To pewnie by nie burzyć spokoju dwóch pawi przechadzających się po dziedzińcu. Swoją drogą, przed nimi również ostrzegały tabliczki: uważaj, pawie mogą być groźne. Na nasze szczęście, o tej akurat porze dnia, były przede wszystkim leniwe.

A był to dobry dzień, w miarę słoneczny, ciepły, listopadowy. Uciekliśmy w ten ciepły listopad Ochrydu z zimnego i mokrego listopada Krakowa. Uciekliśmy z premedytacją, chyba nawet desperacją. W każdym razie mnie gnała nieuświadomiona wówczas desperacja, by wyrwać się z codzienności, uciec na Bałkany, właśnie do Ochrydu, na który przecież zżymaliśmy się przed laty, że nam się znudził, że stał się zbyt pełny turystów, że zaczął przypominać Zakopane i zza tłumu ludzi nie widać już nawet tych wszystkich starożytnych świątyń.

Ale któregoś październikowego dnia przeczytałem słowo: "jezioro" i nie było już dla mnie ratunku. Wyobraźnią zawładnęły natychmiast wspomnienia gór otaczających nieskalaną (w wyobrażeniach) powierzchnię błękitu odbijającego niebo tak szeroko, niewielkiej cerkwi na wzgórzu, smaku wina, zmęczenia spacerami po wyślizganych kocich łbach ulic pnących się ciągle w górę.

I oto płynęliśmy łodzią, na której siedzieli z nami Czesi, ale też jakaś Francuzka i jeszcze dziewczyna o imieniu Doris, do której, na początku podróży, organizator zawołał: "Hej, Dżapan!" wywołując ją z osłoniętej folią, zadaszonej części łodzi, na nasz dziób. Uśmiechnęła się, posłuchała, choć to "Dżapan" mogło ją wzburzyć, bo nie była Japonką, co wydawało mi się oczywiste. Nie okazałem się jednak tak wprawnym obserwatorem, jak bym chciał, bo nie była też Chinką, jak sądziłem.

Wtedy jednak jeszcze nie wiedzieliśmy jak ma na imię i że pochodzi z Hong Kongu, który wbrew kształtowi jej oczu i wyrokom polityki nie jest dziedzictwem kulturowym Chin lecz Europy i jeszcze tego nie wiedzieliśmy, że gdy w Tiranie zwiedzała muzeum ukazujące komunistyczną przeszłość Albanii, pomyślała: "oto przeszłość tego kraju i przyszłość mojego".

To później.

Na razie płynęliśmy przez jezioro starsze niż wszystkie miasta świata, nie wiedząc jakie wrażenie zrobi na nas klasztor, że zapalimy świece w intencji, którą każdy zachowa dla siebie (ja chyba nawet bez intencji), że pójdziemy z Doris na obiad w restauracji pod klasztorem (tam opowiemy jej o poprzednim obiedzie w restauracji Etno a ona zapyta nas, czy mamy zdjęcia tych kulinarnych cudenek, po czym, gdy potwierdzimy, odpowie ze śmiechem, że kiedyś tylko Azjaci robili zdjęcia jedzeniu a świat śmiał się z tego ich zwyczaju), a później zaprowadzimy ją do herbaciarni prowadzonej przez faceta, który zapytany przeze mnie kim jest, odpowie z dumą, że Turkiem, choć urodzonym w Ochrydzie ("Ale mój ojciec był Turkiem i mój dziadek i jego ojciec. Przybyliśmy tu z Ottomańskim Imperium"), który jeszcze po dwóch dniach kolejnych spotka nas o poranku zgarbionych pod ciężarami plecaków i toreb (uwieziemy więcej, niż przywieźliśmy) i zamacha do nas jak do znajomych. Nie wiedzieliśmy o deszczu czekającym na nas w Tiranie, o tym jak ślizgać się będą po jej ulicach i schodach moje buty, o tym, jak kompletnie nie będziemy radzić sobie z wydawaniem tam pieniędzy (których stale będzie albo za dużo albo za mało), ani o pysznym obiedzie w barze, do którego wejdziemy zrezygnowani przeszukiwaniem innych barów i restauracji. Na razie płynęliśmy jeziorem, nad które przyjechaliśmy po raz trzeci, bo kiedyś, wśród październikowej krakowskiej słoty, przeczytałem gdzieś to właśnie słowo, a ono nas zaczarowało.

Jezioro.



3.01.2020

286. ta druga

I znowu mnie naszło. Jak za każdym razem.

Powinienem kończyć książkę. Nie, powinienem skończyć książkę. Ale kończę ją trochę po czasie, niechętnie, myśląc już o tej drugiej. Tej, którą chciałbym zacząć w miejsce kończenia. Bo wszystko we mnie rwie się do niej. Pisanie to odwrotność zakochania, w każdym razie w moim przypadku. Bo nie kocha się przecież z myślą o tym, jak to będzie, gdy wreszcie zakończy się to wszystko i będzie można zacząć jeszcze raz, lepiej, pełniej, bardziej. Chociaż znałem kiedyś faceta, który chyba tak właśnie myślał, za każdym razem przy każdej kobiecie, być może nawet podczas seksu, brał już być może te następne kobiety (bo w jego przypadku "brać" to bardzo odpowiednie słowo, jak sądzę). Więc może on miał z kobietami jak ja z książkami.

Ale ja nie. Dla mnie to będzie odwrotność, bez ani jednej myśli o nieuchronności przemijania i kruchości spełnień. Myślę o niej, przekonany, że tym razem będzie to TA książka, ta, w którą będę się zanurzał całym sobą, w której wszystko co zaplanowane i przemyślane z pewnością mnie zaskoczy. 

Choć wiem, że będzie inaczej. Że gdy będziemy się już zbliżać do nieuchronnego końca, we mnie nabrzmieje już oczekiwanie tej następnej. To jakbyś zawsze, już przy pierwszym pocałunku, a nawet w tej chwili oczekiwania nań, tuż przed, kiedy wszystko staje się jasne, nawet wtedy myślał o kresie. Inaczej: wiedział o kresie. Ale ponieważ nadzieja zwykle wygrywa z doświadczeniem, starasz się wierzyć, że tym razem będzie inaczej. I kończąc powieść, będziesz skupiony wyłącznie na niej, bez serca rwącego się do następnej, bez jej zalotnych uśmiechów.

Inna sprawa, że chyba lepiej myśleć o następnej niż o poprzedniej. Na koniec roku wziąłem do ręki "Wojny przestrzeni" by rzucić okiem, ledwie posmakować śmierci Zmory. I uświadomiłem sobie, że czegokolwiek bym nie mówił, ta powieść pisana była właśnie dla tej chwili. Nie. Pisana była dla tej następnej chwili, gdy zaćwierkotał komunikator by uszczęśliwić mnie czytelniczym wyrzutem: "JAK MOGŁEŚ JĄ ZABIĆ?". O, właśnie dla tej chwili.

Więc czasem coś się udaje.