A zatem Ostrawa, miasto o którym tambylcy mówią coś w stylu: "No... Eee... Nie bardzo", gdy człowiek powie im, że tak, ich miasto też jest bardzo ładne. Używam słowa "też", ponieważ te rozmowy zaczynały się zwykle od: "Skąd jesteście?". "Z Krakowa". "O rany, jakie to piękne miasto!". Po tym padała nasza uwaga o Ostrawie i tambylcza odpowiedź po chwili zawahania.
Ok, raz facet zareagował inaczej. Siedział przy barze w knajpie, z powodu której przyjechaliśmy w piątek. Na odpowiedź: "z Krakowa" oznajmił, że mieszkał przez jakiś czas w Polsce i nauczył się tam jednej polskiej piosenki. Po czym odśpiewał nam otwarcie "Misia Uszatka".
Ostrawa jest bardzo ładnym miastem. Nie w każdym miejscu, oczywiście. Nie istnieje chyba miasto ładne w absolutnie każdym swoim zakątku. Ostrawa jest otoczona wianuszkiem niepięknych hut i kopalni, jej osiedlowe blokowiska bywają radośnie wielobarwne, ale trudno je nazywać "uroczymi". Ale cała jej starówka to jeden wielki festiwal modernizmu, jakby albo ktoś wyburzył całe stare miasto, żeby zbudować je od nowa w jednym stylu, albo jakby nic wcześniej tam nie było, póki nie przyszli moderniści. Po modernistach spróbowali dodać coś od siebie także socrealiści, a po nich brutaliści. Tym ostatnim zdecydowanie wyszło lepiej. Co więcej, dziś w Ostrawie łączy się supernowoczesną architekturę (zobaczcie plany rozbudowy ich filharmonii) z zabudową już zabytkową i chyba nie widziałem miasta, w którym udawałoby się to lepiej. Teatry, budynki uniwersyteckie - wszystko to bawi się mieszanką starego z nowym i chciałby, by podobnie wychodziły podobne igraszki np. w Krakowie. Do tego ma Ostrawa przynajmniej jedno miłe wzgórze, zdecydowanie miłą rzekę, która jednak potrafi wpaść w szał i zalać miasto. Ma światła przyjazne dla pieszych o ile okażą się sprinterami (poważnie, zielone światło trwa tam jakieś mgnienie oka) i oczywiście knajpki. Te dzielą się na te dla ludzi, takie typowe czeskie hospudki porozrzucane po całym mieście, takie również dla turystów, czyli te w centrum miasta oraz siedzące na skrzyżowaniu mniej więcej dwóch ulic rozpustnice, na których w piątki szaleje czesko-romsko-polska młodzież odziana przeważnie lśniąco i olśniewająco, skacząca, pijąca, paląca w cotygodniowym szaleństwie karnawału. Tam wylądowaliśmy podczas pierwszej wyprawy. Wędrowaliśmy nieco zagubieni przez cekinowo szminkowy chaos, póki z jednego z zaułków nie wyszedł do nas barczysty romski Jezus raczej dziarsko niosący solidny krzyż i odczytujący całemu temu tańczącemu tłumowi wersety z Pisma Świętego. Niestety, nie wsłuchałem się w nie wtedy, a kto wie, może była to zapowiedź Apokalipsy? Cztery dni później rzeka wezbrała i zalała miasto
Oprócz tych trzech rodzajów knajp jest Hobit. Wciśnięty w kamienicę, która kiedyś była pewnie pełniejsza życia (na piętrze wciąż widać reklamy innej piwnej knajpy), a teraz bywa zamykana na niemal cały tydzień (cała kamienica, nie tylko knajpa), by otwierać podwoje w czwartki i piątki. W soboty już nie. Soboty są w Ostrawie spokojniejsze od piątków i nawet na ulicach cudów, gdzie przez ocean cekinów brnie romski Jezus, soboty się są rak rozbawione. A Hobit wówczas całkiem milczy.
Weszliśmy do niego, trzy wyjazdy wcześniej, ponieważ szukaliśmy takiej właśnie knajpy, ponieważ wejście do niego znajdowało się dokładnie naprzeciwko drzwi naszego hotelu, ponieważ zainteresowała nas nazwa. Okazał się być knajpą tolkienowsko-heavy metalową, choć z pamięci o Śródziemiu, pozostała w nim chyba tylko nazwa i obrazek - mapa Śródziemia z puzzli ułożonych i zaramkowanych na ścianie. Heavy metalu jest więcej.
W internecie przeczytacie o nim, że to miejsce klimatyczne, a obsługa nienawidzi klientów. Przy barze, jak należy, siedzą ci stali. Kiedyś na ścianie naprzeciwko baru wisiały ich prywatne kufle. Popisane. Dziś wiszą za barem. Może to efekt powodzi, a może klienci je kradli, nie wiem. Podczas pierwszego wieczoru pierwszego wyjazdu barman był nierychliwy ale uprzejmy. Podczas drugiego wieczoru rzeczywiście, jego zmiennik okazał się być typem mrukliwym i niezbyt chyba przyjaźnie nastawionym do świata. Podczas drugiego wyjazdu odkryliśmy ową dwudniowość Hobita i nie zakosztowaliśmy jego gościnności, dlatego na trzeci wyjazd wybraliśmy się w piątek. Za barem stały tym razem heavy metalowe panie, jedna młodziutka, druga nie. Obie miłe. Tą młoda nieco mniej spotkaliśmy potem stojącą za ladą w heavy metalowym sklepie, do którego zachodzimy, bo moi towarzysze podróży lubią ten rodzaj muzyki. Pani na nasz widok zawołała: "Wczoraj piwko, dziś zakupy! Super!"
Co się tyczy zakupów, to trzeba je robić prędko. W piątki niewiele sklepów jest otwartych po 17 (w każdym razie w centrum), zaś w soboty niewiele sklepów jest otwartych w ogóle, a te nieliczne zamykają się zwykle o 12.00. Z miłym wyjątkiem pewnej winiarni, w której na zapleczu, stali klienci sączą sobie winka przy stoliczkach. Ta jest czynna do 14.00. Przejezdni mogą narzekać, ale mnie podobało się to podejście nie pędzenia za wzrostem PKD, nie zapierdalania od świtu do nocy. Jakoś gospodarka Czech nie upada od tego, że w Ostrawie ludzie mają czas by odpocząć i cenią sobie życie pozapracowe.
Może i dlatego pojechaliśmy tam już po raz trzeci. Żeby posiedzieć w Hobicie, który waży w piwnicy własne piwo, a jest ono przepyszne. Żeby najeść się zdrowej dla psychiki czeskiej kuchni (tym razem w knajpie dedykowanej Czterem Pancernym zjadłem po raz pierwszy w życiu serowego tatara i daję słowo, jest on dla mnie powodem, aby tam wrócić), żeby napić się świetnego a niedrogiego piwa i kupić świetne a niedrogie morawskie wina. Żeby powłóczyć się morawskich zamkach i tawernach. Żeby pouśmiechać się czytając rozmaite czeskie napisy (jak np. "smesny odpad" na śmietnikach) i odetchnąć tak bliską nam przecież niezupełną swojskością. Każdy wyjazd to rodzaj karnawału, żyjemy podczas nich inaczej, inaczej się zachowujemy. Turystyka to eskapizm, karnawałowy właśnie aż do przesady. Możliwe, że dlatego takie tłumy teraz turyszczą. Nie po to, żeby zobaczyć coś ciekawego, może pięknego, może starożytnego, ale by uciec od codzienności tak daleko, jak się da.
Może więc pojedziemy do Ostrawy po raz czwarty. A może nie? Miejsc na świecie jest mnóstwo, warto zapełniać skoroszyty wspomnień nowymi obrazkami. Ale coś mi mówi, że Hobit, bliskośc tego miasta a mnie dodatkowo serowy tatar, jeszcze pobudzą pokusę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz