20.01.2025

296. po wyjeździe

 

Odkryłem, że nic nie napisałem i pozostała na tym dinozaurze, jakim dziś są blogi, tylko obawa towarzysząca nieoswojenie samotnej wyprawie do zdawałoby się oswojonego urlopowego miasta. 

Obawy bywały uzasadnione, bo najpierw nocowałem w Warszawie, w miejscu, w którym raczej nie chciałbym już więcej nocować. Potem mgnienie oka i oto byłem już w Skopje i poświęcałem godziny w deszczu na odnalezienie kolejnego miejsca do zanocowania. Może się człowiekowi wydawać, że zna Skopje i całkiem sporo jego zaułków, ale ono i tak potrafi zaskoczyć takim zakodowaniem adresu, aby był nieznajdywalny. Bo cóż z tego, że człowiek zna tę ulicę o okolicę, że zna najświętszą zasadę lokowania numerów nieparzystych po lewej a parzystych po prawej, gdy ten akurat parzysty jest po lewej, w dodatku niby, nominalnie, przy owej znanej ulicy, a faktycznie wcale nie przy niej. Nie, żebym był zaskoczony, to nie pierwszy taki przypadek w Skopje. I nie ostatni, jak odkryję za półtora tygodnia.

Potem przejazd, zabawny, w busie, który nie był ani tym rozkładowym o 10 ani tym rozkładowym o 11, ale jakimś pomiędzy nimi. Potem Ochryd i adres też łatwy i tym razem naprawdę łatwy i mieszkanie, w którym poczułem się swojsko, z widokiem na jezioro. I tak, musiałem się uczyć tej nowej topografii przestrzeni. Ale też po raz pierwszy w życiu znalazłem KOCYK. Coś o dotyku równocześnie gładkim, łagodnym i ciepłym.

Potem łaziłem. Łaziłem z końcami, po miejscach znajomych i nieznajomych. Uparcie jadałem w miejscach, w których wcześniej nie jadałem. Znajdywałem codziennie inną drogę na wzgórze, pod twierdzę, gdzie w przeważnie pustej knajpie siadywałem na godziny mniej więcej trzy i starałem się kończyć pisanie powieści. Trzeciego dnia pani kelnerka i pani sprzedająca pamiątki zerkały na mnie niekoniecznie bardzo ostrożnie zza baru, zastanawiając się co ja tu u licha znowu robię, w tym lokalu, do którego zaglądają albo stali klienci na specjalne imprezy (wiem z netu) albo tylko raz w życiu turyści, którzy wspięli się na wzgórze, wykupili bilety wstępu do twierdzy i odkryli, że nie ma w niej nic poza pięknymi widokami na cała okolicę. Napstrykali więc zdjęć i nie wrócą tu już może nigdy, a na pewno nieprędko. Sam przecież byłem tam przedtem prawie dziesięć lat wcześniej, a potem już wcale. A teraz proszę, trzy dni. Po mniej więcej trzy godziny.

Następnego dnia poszedłem już do innej knajpy, by patrzeć na świat z drugiego brzegu jeziora. Dobrze zrobiłem, bo później przeczytałem na fejsie, że lokal właśnie się pozasezonowo zamknął na dwa tygodnie.

Łaziłem więc dalej. Z braku przyjaciół, rozmawiałem z obcymi w niedoskonale znanych językach. Nasłuchałem się o albańskiej mafii, o układach, o tym, że rząd bardziej dbał o tamtych, niż o tych, o tym, że świat bywa piękny, ale bywa też i smutny, a miastu nad jeziorem pozostała już głównie przeszłość, bo większość młodych wyjeżdża do lepszych światów. Słuchałem więc o przeszłości: o starożytnych murach i cudach, po których zostały głównie odkrycia historyków i archeologów. Odwiedzałem kościoły i knajpy. A potem pożegnałem się z kocykiem, wsiadłem do lepszego autobusu, przejechałem przez góry, w których sypał już śnieg, lecz w których jak co roku żegnała mnie tęcza. Znów nie bez trudu odnalazłem tajemniczo zaadresowany nocleg w Skopje, wziąłem prysznic, pogapiłem się na gasnące góry za oknem i pozmagałem z samym sobą: iść na koncert serbskiej gwiazdy pop, czy nie iść? Poszedłem. Lało, lało jak nigdy wcześniej w Skopje, poza tą katastrofą sprzed dziewięciu lat, gdy też przemokłem. Wierząc nadaremno w swoją znajomość miasta i wyczucie kierunku wędrowałem przez nocne zaułki, w jakie nie zapuszczałbym się w Krakowie, z obawy, że ich już nie opuszczę. Przekraczałem oceany kałuż i jeden most wyłączony z użycia, lecz wreszcie dotarłem na koncert, gdzie schłem nie na swoim miejscu (moje było okropne) i bawiłem się dobrze. Potem powrót suchą już na szczęście nocą a przez kolejne dni włóczenie się, rozmowy z obcymi ludźmi, kupowanie olbrzymiej liczby papryczek.

I już po wszystkim, jak zawsze. Zostały tęsknoty, obawa przed oglądaniem zdjęć, by nie stały się furtką ucieczkową od rzeczywistości, złudzeniem, w którym bym się zamykał. Zresztą, iloma nowymi ścieżkami bym nie chodził, zdjęcia są te same, co zawsze, z dowolnego zakątka świata: słońce i szczęśliwe widoki, których tak naprawdę nie ma. Bo co dla mnie jest wytchnieniem, dla tamtych obcych ludzi, z którymi rozmawiałem, jest powszedniością, z której pewnie tak samo chętnie by czasem czmychali, jak ja z mojej. Może zresztą, czmychaliby, żeby powłóczyć się po moich powszednich ulicach? Przecież też mieszkam w turystycznym mieście.

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz