24.04.2014

224. Wit Szostak - Sto dni bez słońca

Prawdopodobnie zbyt długo zbierałem się do tej notki. Recenzje najnowszej powieści Szostaka zdążyło już napisać mrowie osób i jeszcze jeden głos nie wydaje się specjalnie istotny; cóż mogę wnieść nowego poza wyrazami ukontentowania, jakie wyrazili już inni? Z drugiej strony "Sto dni bez słońca", podobnie jak i wcześniejsze powieści Szostaka, to ten typ literatury, który domaga się, by o niej pisać. Ta powieść nie da mi spokoju, jeśli nie poświęcę jej zbiorku linijek. Będę czytał, co o niej pomyśleli i jak ją poczuli inni i będę się zżymał na wyobcowanie, któremu sam byłbym winien. A "Sto dni bez słońca" będzie się do mnie cierpko a drażniąco uśmiechać. Jeśli więc ktoś ponosi odpowiedzialność za tę notkę, to sama powieść, której będzie ona dotyczyć.

Poza tym to całkiem miłe uczucie - znaleźć się wśród chórzystów wyśpiewujących pochwały na cześć tak dobrej powieści. Bo jest to powieść dobra, wręcz znakomita. Wpisuje się w motywy już z poprzednich dokonań Szostaka znane, traktuje bowiem, między innymi, o dolach i niedolach indywidualizmu, o tym, jak staramy sobie radzić ze światem postrzeganym na wyjątkowy, jednostkowy sposób, swoisty dla każdego człowieka i jak łatwo w takich staraniach ponieść klęskę (i nawet tego nie zauważyć, a gdyby się jednak zauważyło, to takiej klęsce zaprzeczyć). Oczywiście, to moje spojrzenie, powieść jest na tyle bogata w tropy i konteksty, że jestem pewien, iż pomysłów na jej interpretację znajdzie się bez liku.

O czym jest w najprostszym, fabularnym odczytaniu? Na pozbawioną znaczenia uczelnię na jednej z mało znanych wysp brytyjskich przybywa polski uczony, wyłącznie wedle własnego mniemania przeznaczony do wielkości - Lesław Srebroń. Nic nie rozumie z otaczającej go rzeczywistości (można domniemywać, że to nie wina wyspiarzy, prawdopodobnie Srebroń nie pojmował również swej rzeczywistości rodzimej). Wszystko postrzega i interpretuje po swojemu, idealizuje i siebie i ludzi których spotyka, jeśli tylko wpasowują się jakoś w jego wersję rzeczywistości. A jest to wersja tragikomiczna. Wedle Srebronia, trafia on do matecznika cywilizacji, reduty, na której przyjdzie mu - wraz z z fellows - bronić upadającej kultury, stworzyć oręż, przy pomocy którego uratuje ją przed postępującą barbarią. Długo można by wyliczać napuszone imaginacje Srebronia przekonanego o własnej wyjątkowości i mądrości, kluczowe dla nich jest to, iż nieszczęsny bohater powieści żywi przekonanie, że wszyscy je podzielają. Gdy więc z niego kpią, uciekają przed nim, wyszydzają go, bądź po prostu go odpychają, on szczerze wierzy, że darzony jest wyjątkowym szacunkiem, że wszystko na wyspie kręci się wokół niego a każdy, uważając go za wielkiego naukowca i myśliciela, pragnie pomóc mu w zbożnym dziele. Ponieważ Szostak nie pisał dramatu psychologicznego, lecz farsę, "Sto dni bez słońca" czyta się wesoło, nierzadko parskając śmiechem. Śrebroń swoją durną pyszałkowatością wzbogaconą o niepospolitą naiwność prowokuje wręcz by robić sobie z niego żarty, by nabierać go i wciągać w coraz bardziej zakręcone pułapki. Toteż wykorzystują go prawie wszyscy i na wiele sposobów. Jedynie jego rodak próbuje go ocalić, ale gdy orientuje się z jak tępo opancerzonym umysłem przyszło mu przestawać i on się poddaje.


Czy "Sto dni bez słońca" są zatem powieścią kpiarską? I owszem. I to znakomitą. A jednak śmiech w pewnym momencie zaczyna przygasać. Srebroń, przerysowany intelektualista-tępak (to nie jest człowiek mało inteligentny, a jedynie tak zanurzony we własnej rzeczywistości, tak przekonany o własnej wspaniałości, że wszystko interpretujący poprzez te właśnie przekonania i przez to wychodzący na głupca), tyleż inteligentny, co durny zaczął wreszcie wzbudzać we mnie współczucie. Ba, żeby tylko we mnie - nawet wśród tych, którzy zeń kpią i wykorzystują go budzi się czasem litość. Choć wyśmienicie napisaną powieść czytało mi się świetnie, zacząłem marzyć, by dobiegła wreszcie końca, by niedole Srebronia - choć większości z nich (szczęśliwie, czy nieszczęśliwie) nieborak sobie nie uświadamia, zakończyły się nareszcie.

Szostak napisał, jeszcze raz, ale znowu inaczej, powieść o naszych wewnętrznych wszechświatach i o tym, jak mogą determinować one nasze życie. Znajdywałem taką refleksję w "Chochołach", w "Dumanowskim" i w "Fudzę", znajduję ją i w "Stu dniach bez słońca". Czy Srebroń różni się bardzo od Dumanowskiego, który przecież - co do zasady - żył tak, jak zagubiony polonista? Tyle, że imaginacje Dumanowskiego rzeczywiście odmieniały świat zewnętrzny (czy aby na pewno?). Srebronia, choć jest narratorem powieści, możemy obserwować także z zewnątrz, udaje nam się dostrzegać poprzez jego wyobrażenia rzeczywisty świat. Być może biograf Dumanowskiego oszukał nas wszystkich? Być może Dumanowski też był śmiesznym człowieczkiem, któego smutnego losu nie dostrzegł jego biograf, tak jak Srebroń nie dostrzega, że uroił sobie wielkość własnego bohatera - pisarza Filipa Włócznika?

Trudno podczas lektury "Stu dni bez słońca"uciec od pewnego zdania, które samo pojawia się w myślach czytelnika. "Z kogo się śmiejecie?" - pytał we mnie jakiś smutny głos nakazując stawać przed lustrem, by sprawdzać ile we mnie Srebronia. Srebroń nie jest bohaterem wyimaginowanym, może być częścią każdego z nas. Większość z nas (jeśli nie każdy) potrafi wskazać jakiegoś Srebronia we własnym otoczeniu. Być może nawet łatwiej będzie nam dostrzec Srebronia "zewnętrznego", niż tego, który siedzi w nas i gorączkowo domaga się, by go wysłuchać, bo on - właśnie on - dysponuje najlepszą receptą na nasze życie. Zewnętrzni Srebroniowie podchodzą do nas w knajpach, podczas rozmaitych konferencji albo uroczystości rodzinnych, garną się do nas, bo nas potrzebują. Ich natrętność i demonstracyjne samozachwyty irytują nas. Czasem trudno opanować chęć, by takiego kopnąć - wszak kopnięcie to spotkałoby się ze zrozumieniem ogółu. Toż Srebroń sam wystawia się na pośmiewisko, naprasza się wręcz, by z niego zakpić. To właśnie gdy przypominałem sobie takich Srebroniów, podczas lektury powieści, słyszałem i inny głos: "ty, który skrzywdziłeś człowieka prostego". I robiło mi się głupio, bo czasem przegapiałem okazję, by pohamować kpinę.

Oczywiście, o wiele łatwiej kpić ze Srebronia, który się do nas przysiada od tego, który już w nas siedzi. Ba, nawet zauważyć tego przysiadającego się łatwiej.

Skupiłem się ta tylko jednym, najwyraźniejszym wątku powieści. A przecież mnóstwo w niej poukrywanych smaczków. Do tego to powieść lekka, napisana wspaniale dobranym do umysłowości Srebronia językiem. Można tylko zazdrościć Szostakowi talentu do pisania lekko, a przy tym znacząco. "Sto dni bez słońca" to nie jest komedia banału, ale pełna ironii opowieść o naszym świecie. Napisana tak, jak być może najlepiej jest pisać o nas i naszych światach - kpiarsko, ironicznie i celnie. Cieszy, że coraz więcej czytelników, w tym czytelników fachowych, zawodowych, pisujących recenzje nie na niszowych blogach, lecz na wzięte portale i do znaczących pism, prozę Szostaka dostrzega, coraz więcej ją czyta. Cieszy, że recenzje "Stu dni..." pojawiają się jedna za drugą. Przy okazji każdej premiery kolejnej powieści Szostaka rozmawiamy ze znajomymi: "Może to teraz? Może wreszcie rodzimy literacki światek zauważy, że wśród tych wszystkich lubujących się w litaniach cierpienia i zasnuwania świata marzeniami o jego uwiądzie literatów, znajduje się pisarz patrzący i piszący inaczej, a przecież - często - wnikliwiej; pisarz dysponujący świetnym piórem i warsztatem?". A zatem - może to teraz? Tu już nie chodzi nawet o sukces Szostaka. Ja po prostu chciałbym, by ludzie czytali jego powieści, bo jestem przekonany, że zrobiłoby im to dobrze.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz