12.08.2014

232. Aj, robot.

Ponieważ okazało się, że na bloga zaglądają ludzie, którzy pojęcia nie mają, że istnieje coś takiego jak gikz.pl (bo im to pojęcie nie jest do niczego potrzebne), pozwalam sobie zdublować tu tekst z dzisiejszego spodełba na gikzie. Bo ten akurat tekst nie traktuje o grach. Owszem, pada porównanie do gry "Planescape: Torment", ale chyba tylko raz. Na wszelki wypadek wyjaśniam - to gra, którą niektórzy nazywają "interaktywną książką" ze względu na olbrzymią ilość zawartego w niej tekstu. 


Gdy coś niefajnego dzieje się w moim organizmie układ nerwowy wysyła mi o tym naglące informacje, które odbieram jako ból. Ponieważ nie jestem Rambo nie potrafię wyłączać tej komunikacji. Reaguję – idę do lekarza, łykam prochy, wkurzam się na cały świat – takie tam. Obecnie sprzęt elektroniczny potrafi się zachowywać jak organizm – gdy jest mu źle wysyła sygnał – naglący i irytujący.

Jakiś czas temu w pracy postanowiono ułatwić życie wszystkim instalując na korytarzach wspólne drukarki. Trochę ponarzekaliśmy, ale przywykliśmy. Drukarki potrafiły też kserować, skanować, mailować i latać w kosmos, okazały się całkiem przyjazne a opanowanie ich obsługi nie było trudne. W końcu nawet te panie, które długo muszą kombinować przed włączeniem kompa nauczyły się które przyciski należy w nich naciskać.

I wtedy nam je zamieniono. Na lepsze.

Lepsze drukarki mają o jakieś tysiąc pięćset przycisków więcej i oprócz latania w kosmos robią też kawę, porozmawiają z człowiekiem o życiu, a w razie potrzeby ostrzelają rosyjskie samoloty taktyczną bronią jądrową. A jak coś jest z nimi nie tak, zaczynają o tym pikać. I jedna z nich w tej właśnie chwili pika. Od pół godziny. I żebym nie wiem jak się natężał nie wpadnę o co jej chodzi. Owszem, rozpoznaję przycisk informujący, że coś jest nie tak. Niestety, wciskanie go nic nie daje, ponieważ ekran pozostaje ciemny. Jak włączyć ekran? W starej, gorszej, drukarce odpowiadał za to przycisk. W nowej, lepszej jego rolę pełnią przyciski trzy. Starą mogłem zresetować, z nową w żadnym wypadku nie wolno mi tak postąpić, nawet gdyby zależało od tego życie zakładników wziętych przez oszalałą od tego pikania koleżankę. Zresztą nie wiem jak (chyba, że odłączyłbym prąd, ale wtedy chyba zostałbym rozstrzelany przez obsługę techniczną). W przypływie szału ponaciskałem wszystkie przyciski po kolei, cały czas oczekując, że sprzęt eksploduje. Nic się nie stało. Dalej pika.

W ten sposób znalazłem się w sytuacji mijającego pokolenia. Wiecie, nasi dziadkowie bez trudu radzili sobie z telefonami z tarczą, obczaili też komórki, ale w pewnym momencie stanęli wobec problemu ekranów dotykowych i dwóch miliardów aplikacji niezbędnych do obsługi smartfona. Nasi rodzice, którzy wychowywali się w czasach, gdy w telewizji leciały tylko dwa programy, teraz muszą uczyć się obsługiwać nie tylko pilot do telewizora, ale też pilot do dekodera, sam dekoder, pilot do anteny satelitarnej i odnaleźć się w menu liczącym więcej linijek tekstu niż dialogi w Planescape: Torment.  Z trudem, bo z trudem, ale jakoś sobie z tym radzą (choć często z pomocą telefonu, z którego dzwonią do nas, żeby zapytać jak do licha włączyć telewizor, bo nacisnęli przypadkiem jakiś nieużywany przycisk i świat się skończył). Ja do tej pory byłem ten mądry. Ale dziś stanąłem wobec problemu drukarki i odkryłem, że czas umierać.

A potem zacząłem się zastanawiać – wiecie, jestem na razie na etapie zaprzeczania – po jaką cholerę mi te wszystkie sprzęty o nieskończonej liczbie funkcji? Przypomniała mi się opowieść kumpla, który pokochał z wzajemnością Japonkę, więc odwiedził ją w Tokio albo innej Osace. Ona codziennie wychodziła do pracy, on zwiedzał Japonię. Któregoś dnia powiedziała mu: „kochanie-san, dziś wrócę później niż zwykle. Ale nie martw się, przygotowałam Ci obiad. Musisz tylko odgrzać go w mikrofali. No to sayonara.” W ten sposób kolega poznał mikrofalę o dwóch setkach przycisków, co zaowocowało tym, że zjadł rybę z ryżem i czymśtam jeszcze na zimno. Gdy jego kochanie wróciło do domu zapytał jak u licha uruchomić ten cud techniki. „Tym przyciskiem, kochanie-san” – odpowiedziała jego miłość. „A co z pozostałymi 199?” – zapytał, jest bowiem człowiekiem ciekawym świata. „Nie wiem do czego służą. My ich nie używamy” – odparła obywatelka jednej z najwyżej rozwiniętych na naszym świecie cywilizacji.

Rozumiem, że NASA i producenci Cylonów oraz nowych lepszych proszków potrzebują odrzutowych odkurzaczy potrafiących robić masaż, telefonów ze sztuczną inteligencją oraz drukarek zdolnych przejąć z orbity uszkodzony prom kosmiczny. Rozumiem, że postęp musi zasuwać, a technologia musi się rozwijać, inaczej Vulkanie nie przyjmą nas do kosmicznej federacji. Ale czy myśmy się w tym wszystkim trochę nie pogubili? Jaki właściwie mam pożytek z wszystkomającej drukarki, skoro potrzebuję tylko, żeby mi skanowała dokumenty, drukowała je, ewentualnie kopiowała? A w dodatku, gdy zaczyna pikać tak irytująco, że jeśli potrwa to kolejne pół godziny, to zobaczycie mnie w wieczornych wiadomościach jako szaleńca, który zamordował współpracowników, ja – ani nikt inny na piętrze – nie potrafię ukoić jej bólu. Otaczają mnie coraz więcej potrafiące sprzęty, które nie są mi do niczego potrzebne. I nie wygląda na to, żeby miało się to zmienić. Za rok, albo za dwa okaże się, że żyję w świecie, w którym rządzą roboty. Nie dlatego, że się zbuntowały, tylko dlatego, że nikt z nas nie potrafi wykombinować o co im chodzi. Coś jak z dziełem Gallowaya Galleghera z opowiadań Henry Kuttnera. Ów szalony  naukowiec zbudował po pijanemu robota i po przebudzeniu nie potrafił sobie przypomnieć do czego ów służy. Robot pozostawał więc bezużyteczny i zajmował się głównie podziwianiem własnych obwodów i obrażaniem swego stwórcy. Obawiam się, że to właśnie nasza przyszłość.

PS. Superskomplikowany posiadający własną osobowość robot z opowiadania okazał się być otwieraczem do piwa. Kuttner i pod tym względem przewidział przyszłość.

1 komentarz:

  1. Robot u Kuttnera jest mega próżny. Prawdziwy narcystyczny, wielbiący sam siebie otwieracz do piwa. A co do gwałtownego przyrostu technologii - też tak powoli mam. Coraz częściej łapię się na tym, że nie ogarniam tych wszystkich aplikacji i możliwości, które dają nam urządzenia. Wolałbym coś prostego, a tu się okazuje, że na każdą duperelę powstaje, albo gadżet, albo aplikacja. Chociaż przyznam się też, że z lekką fascynacją patrzę na ten "rozwój". Ludzie potrafią wymyślać takie rzeczy, że szkoda gadać. A tu jeszcze rozwija się drukowanie 3D - to dopiero może być prawdziwy przełom.

    OdpowiedzUsuń