10.05.2024

293. wspomnienie z fejsa

 Czasem fejs podrzuca taki tekst: "mamy nadzieję, że to wspomnienie sprzed ... lat sprawi ci radość".
Tym razem rzeczywiście sprawiło. Ale pomyślałem też, że jak to bywa z wpisami na fejsie, przepadnie zaraz i nigdy  nie zdołam się do niego dokopać.

Skopiuję je więc sobie tu.

A powrót (jak wiele innych powrotów) wygląda tak.

 
Myślisz, że samoloty zabiły część magii. Bo jakże to tak: przed chwilą siedząc w ogródku knajpki ot tak pojawiającej się niemal na środku drogi, przekonywałeś się, że Włosi potrafią robić wyśmienite piwo. Słońce coraz bezczelniej szturmowało twoje plecy. Para Chińczyków zabawiała się dokarmiając gołębie jak piaseczniki (cieszyło ich obserwowanie, jak wyłania się brutalny dominator), póki kelner nie rozpędził ptaków kopniakiem i nie zagroził turystom, że za dokarmianie latających szczurów grozi pięćdziesiąt eurasów kary. Przy czym kelner był prawdziwy - bliżej mu było do pięćdziesiątki niż czterdziestki. Poruszał się szybko i szybko mówił, ale wszystko było serdeczne (choć bez niepotrzebnej zażyłości) i profesjonalne. To nie był studenciak na wakacyjnym dorobku, ale prawdziwy fachowiec. Poruszał się pewnie, dominował nad ogródkiem i wystarczył mu ułamek chwili, by zorientować się w twoich potrzebach i przyjąć zamówienie. I wiedział kiedy i po co podchodzić do stolika. Nie pytał: "Czy państwo jeszcze sobie czegoś życzą", tylko kładł przed tobą kartę deserów pewien, że nie zdobędziesz się na rzucenie wyzwania jego maestrii ignorując te wszystkie niekoniecznie słodkie cudeńka. A gdy już kończyłeś deser, pojawiał się nagle i jakby nigdy nic rzucał: "espresso?". Nie robił tego jak zalotno - porozumiewawczy Clooney, ale jak mistrz, który daje ci do zrozumienia, że właśnie otrzymałeś szansę właściwego domknięcia dzieła sztuki.

Kiedy gdzieś znikał, między stolikami wędrowała starowinka licząca lat może sto trzydzieści, może dwieście. Roznosiła kawy i desery tam, gdzie on z jakichś przyczyn nie docierał. Poruszała się żwawiej niż ja w najlepszych latach i nawet nie próbowała przyciągać uwagi, albo sugerować, że ta para Rosjan, która zamówiła wyłącznie wodę i hasło do wi-fi powinna była jednak poszukać jakiegoś McDonalda. Była trzy razy mniejsza od boga kulinarnych sugestii i gdyby nie sprawiała wrażenia, że pamięta czasy, gdy Shylock padał ofiarą zakochanych młodocianych ważniaków, byłaby pewnie niewidzialna.

Prawdziwie niewidzialna była za to kucharka. Mogłeś dostrzec ją tylko przypadkiem, jeśli miałeś szczęście i zrozumiałeś, że ten odblask na szybie to nie promień słońca bezczelny jak gołąb, ale jej niezbyt śmiałe oczy i usta. Przypominała posąg. Wtulona w telefon słuchała, coś tam szeptała cichutko, prawie nie poruszając ustami, nie odsłaniając ani przebłysku zębów. Wszystko w niej było krągłe: i te oczy, które wydawały się jakby szeroko otwarte ze zdumienia, choć patrzyła tylko na ścianę kościoła po drugiej stronie ulicy, i usta, za które gwiazdy filmowe zabiłyby i ją i ciebie i siebie nawzajem. Była tak śliczna, że zapragnąłem natychmiast uciec stamtąd jak najdalej, ze strachu, że trafi mi się jakaś "przerażająca śmiałość sekundy porywu" i jej naturalne konsekwencje: wstyd i zażenowanie.

To wszystko było przed chwilą. A skok samolotem do Monachium i drugi do Krakowa sprawił, że teleportowałem się o tych dwadzieścia stopni Celsjusza na niekorzyść wielbicieli ciepła. Siedzę zdumiony zagryzając kawałki przywiezionych stamtąd serów, których smak właśnie skończyłem dopełniać zawartością maleńkiej (250 ml) buteleczki super taniego a jakże pysznego wina i myślę o tym jak bardzo samoloty zabiły magię podróżowania.

Bo przecież jeszcze przed chwilą...

1 komentarz:

  1. Cześć Agrafek! Bardzo ładny tekścik, w sam raz na internet w godzinach pracy. Krótki, treściwy i lekki.

    OdpowiedzUsuń