Płynęliśmy jeziorem, starszym niż wszystkie miasta świata, bo liczącym sobie trzy miliony lat. Śliczniało na płyciźnie przy brzegu, głębło granatowo na środku. Ponoć około trzy kilometry od brzegu głębina mogła osiągać nawet 286 metrów. Dziesiątej części tego starczyłoby, aby zatopić naszą łódź, niosącą teraz jakieś dziewięć, może dziesięć osób. Część z nich siedziała za osłoną z sztywnej folii, my nie. My ulokowaliśmy się na dziobie, skąd łatwiej było robić zdjęcia, skąd wszystko widzieliśmy pierwsi.
W drodze powrotnej zapłacimy za to, bo pogoda odrobinę się pogorszy, fale nabiorą sił i woda zaleje pokład i nas. Sprawi to, że związek pary młodych Czechów siedzących naprzeciwko nas zadrży. Bo gdy ja, śmiejąc się, będę wyszarpywał z plecaka pomiętą pelerynę, Czech czmychnie za osłonę. Sam. Mina jego dziewczyny stanie się bardzo wymowna, nim do niego dołączy. Nie odezwą się do siebie do końca rejsu.
Ale to potem.
Na razie płynęliśmy ciesząc wzrok masywnymi, pordzewiałymi od jesieni górami, ciesząc się wspomnieniami sprzed zbyt wielu, zbyt szybko upłyniętych lat, gdy łódka zwinęła do Zatoki Kości, a my - nie mogło być inaczej - przypomnieliśmy sobie nieukontentowanie Tomka.
Potem Neum. Klasztor, do którego nie wpuszczono by pewnie świętego Neuma, ucznia świętego Metodego. Tak uznałem widząc malunek nad bramą, przedstawiający patrona klasztoru tulącego do siebie wielkie psisko. Z boku bramy, prócz wielu innych ikonek zakazów, znajdowała się i ta informująca o zakazie wprowadzania psów.
To pewnie by nie burzyć spokoju dwóch pawi przechadzających się po dziedzińcu. Swoją drogą, przed nimi również ostrzegały tabliczki: uważaj, pawie mogą być groźne. Na nasze szczęście, o tej akurat porze dnia, były przede wszystkim leniwe.
A był to dobry dzień, w miarę słoneczny, ciepły, listopadowy. Uciekliśmy w ten ciepły listopad Ochrydu z zimnego i mokrego listopada Krakowa. Uciekliśmy z premedytacją, chyba nawet desperacją. W każdym razie mnie gnała nieuświadomiona wówczas desperacja, by wyrwać się z codzienności, uciec na Bałkany, właśnie do Ochrydu, na który przecież zżymaliśmy się przed laty, że nam się znudził, że stał się zbyt pełny turystów, że zaczął przypominać Zakopane i zza tłumu ludzi nie widać już nawet tych wszystkich starożytnych świątyń.
Ale któregoś październikowego dnia przeczytałem słowo: "jezioro" i nie było już dla mnie ratunku. Wyobraźnią zawładnęły natychmiast wspomnienia gór otaczających nieskalaną (w wyobrażeniach) powierzchnię błękitu odbijającego niebo tak szeroko, niewielkiej cerkwi na wzgórzu, smaku wina, zmęczenia spacerami po wyślizganych kocich łbach ulic pnących się ciągle w górę.
I oto płynęliśmy łodzią, na której siedzieli z nami Czesi, ale też jakaś Francuzka i jeszcze dziewczyna o imieniu Doris, do której, na początku podróży, organizator zawołał: "Hej, Dżapan!" wywołując ją z osłoniętej folią, zadaszonej części łodzi, na nasz dziób. Uśmiechnęła się, posłuchała, choć to "Dżapan" mogło ją wzburzyć, bo nie była Japonką, co wydawało mi się oczywiste. Nie okazałem się jednak tak wprawnym obserwatorem, jak bym chciał, bo nie była też Chinką, jak sądziłem.
Wtedy jednak jeszcze nie wiedzieliśmy jak ma na imię i że pochodzi z Hong Kongu, który wbrew kształtowi jej oczu i wyrokom polityki nie jest dziedzictwem kulturowym Chin lecz Europy i jeszcze tego nie wiedzieliśmy, że gdy w Tiranie zwiedzała muzeum ukazujące komunistyczną przeszłość Albanii, pomyślała: "oto przeszłość tego kraju i przyszłość mojego".
To później.
Na razie płynęliśmy przez jezioro starsze niż wszystkie miasta świata, nie wiedząc jakie wrażenie zrobi na nas klasztor, że zapalimy świece w intencji, którą każdy zachowa dla siebie (ja chyba nawet bez intencji), że pójdziemy z Doris na obiad w restauracji pod klasztorem (tam opowiemy jej o poprzednim obiedzie w restauracji Etno a ona zapyta nas, czy mamy zdjęcia tych kulinarnych cudenek, po czym, gdy potwierdzimy, odpowie ze śmiechem, że kiedyś tylko Azjaci robili zdjęcia jedzeniu a świat śmiał się z tego ich zwyczaju), a później zaprowadzimy ją do herbaciarni prowadzonej przez faceta, który zapytany przeze mnie kim jest, odpowie z dumą, że Turkiem, choć urodzonym w Ochrydzie ("Ale mój ojciec był Turkiem i mój dziadek i jego ojciec. Przybyliśmy tu z Ottomańskim Imperium"), który jeszcze po dwóch dniach kolejnych spotka nas o poranku zgarbionych pod ciężarami plecaków i toreb (uwieziemy więcej, niż przywieźliśmy) i zamacha do nas jak do znajomych. Nie wiedzieliśmy o deszczu czekającym na nas w Tiranie, o tym jak ślizgać się będą po jej ulicach i schodach moje buty, o tym, jak kompletnie nie będziemy radzić sobie z wydawaniem tam pieniędzy (których stale będzie albo za dużo albo za mało), ani o pysznym obiedzie w barze, do którego wejdziemy zrezygnowani przeszukiwaniem innych barów i restauracji. Na razie płynęliśmy jeziorem, nad które przyjechaliśmy po raz trzeci, bo kiedyś, wśród październikowej krakowskiej słoty, przeczytałem gdzieś to właśnie słowo, a ono nas zaczarowało.
Jezioro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz