Chcę zawsze pamiętać dotyk słońca na mojej twarzy. Wiecie, to ciepło, które was głaszcze, a wy chętnie zwracacie się ku niemu. I oczywiście, piszę o tym w chłodnym, dziś w miły sposób zaśnieżonym Krakowie, który wczoraj jeszcze chłostał nas wszystkich śniegiem z deszczem. I może dlatego właśnie wspomnienie pieszczot słońca na moich policzkach przybiegło do mnie tak ochoczo.
Ale może też chodzić o zatrzymanie tych chwil. Bo to zawsze były chwile, nie należę do osób szukających opalenizny, oddających się słońcu na plażach i leżakach. Przeciwnie, buntowałem się przeciw uwięzieniu w opalaniu już od maleńkości, a kochająca oparzenia zwane opalenizną ciocia musiała mnie oszukiwać mówiąc, że trzyma mnie zakutego w słoneczne łańcuchy ledwie od pięciu minut, choć minął kwadrans. Nauczyłem się od tego liczyć sekundy i minuty w pamięci.
Najgorsze było wystawianie twarzy do słońca, bo wtedy nie dało się czytać. Plecy zgadzałem się opalać bez oporów.
Ale to inna opowieść, nie o torturach słonecznych w dzieciństwie, o utraconych szansach na minuty biegania i wspinania się na drzewa, bądź wędrówki po lasach i polach (z których oczywiście gonili nas poirytowani gospodarze).
To opowieść o chwilach, nie minutach. O tych momentach gdy słońce przyłapywało mnie: w górach, na jeziorach, w marszu przez łąkę bądź kamienną albo i asfaltową drogę. O momencie przelotnego romansu z światłem i ciepłem przy knajpianym stoliku albo przy świątyni, do której jeszcze się nie weszło.
Zawsze przymykam wtedy oczy. To może być ważne, bo świat znika, wzrok upaja się ciepłą czerwienią. Ale wiecie, świat znika, czymkolwiek w tym momencie jest. Zostaje tylko słońce i ja w nim.
To rzadko zdarza się w mieście domowym. Może tu jest zbyt powszednio, zbyt deszczowo, zbyt cieniście? A może po prostu zbyt się tu spieszę, by zatrzymać się dla powiewu słońca?
Jakby nie było, to zwykle przytrafia mi się w drodze. Ostatnio na tej łodzi, która potem miała się zakołysać pod chmurami. A dzień wcześniej na nadbrzeżu. A dwa lata wcześniej na brzegu Warty z postapokaliptycznym postindustrialem nieopodal obumierającego miasteczka, zasilanego przede wszystkim oddziałami amerykańskich żołnierzy. A jeszcze dwa lata wcześniej chyba na bułgarskim klifie. A wcześniej... Tak, to mogło być znowu to samo jezioro.
Najczęściej moje słoneczne chwile łączą się z wodą.
Większość z nas, jak sądzę, gania po świecie za słońcem. Nie różnię się pod tym względem od większości. Przymykam czasem oczy, zadzieram głowę ku światłu, nie myślę, tylko upajam się chwilą, w której nic więcej nie ma, bo i nie musi.
Może właśnie w tym rzecz i na tym także powinny polegać takie wyjazdy. Żeby pamiętać je przez taki drobiazg, jak dotyk słońca na twarzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz