4.01.2010

48. Podglądnięte

To Inken zadała pytanie, które zaowocowało niniejszym wpisem. Zastanawiam się, czy ja takie pytanie zadać bym potrafił? Czy nie nabrałem pseudomęskiego chłodu i dystansu, czy nie stetryczałem zbyt mocno, by zapytać tak niewinnie, trochę z żalem, trochę z niepokojem - czy jeszcze jakaś książka mnie zachwyci?
Pierwsza odpowiedź, jaka przyszła mi do głowy - nie, nie ma szans. Czas zachwytów, czas bezkrytycznego zachłystywania się lekturą już minął. Gdy byłem dzieckiem, czytałem jak dziecko - przygody i rozterki bohaterów brałem za swoje, kochałem się w Sally wraz z Tomkiem Wilmowskim, żywiłem przekonanie, że na pewno zostanę wielbicielem rumu na wzór bosmana Nowickiego, wyszukiwałem w każdym lesie trzech charakterystycznych sosen, by nabrać ostatecznej pewności, że Stumilowy Las jest tu i teraz, wierzyłem, że podobnie, jak Filip z "Zaczarowanego miasta" Edith Nesbit potrafię generować całe światy rozrysowując ich mapy. Feanor zdawał mi się bohaterem pokroju Kmicica i byłem gotów choćby i bić się za tych dwu. Nie czytałem książek - pochłaniałem je, żyłem nimi. Potem, z czasem, krew stężała mi w żyłach, zachwyt ostygł a umysł nauczył się zgryźliwego krytykanctwa. Trudniej mnie jest powieści zadowolić, a co dopiero zachwycić. Kiedyś rozmawiałem o jakiejś powieści z kolegą, z którym w czasach licealnych przegadywaliśmy o książkach długie godziny. Zaskoczył, ale i skłonił mnie do namysłu stwierdzeniem: "ty już nie patrzysz na książki jak czytelnik". Zatrważające to i nie do końca ścisłe (wszak czytelnikiem jest się, póki się czyta!) stwierdzenie nie jest, niestety, pozbawione racji. Nie dość więc, że stetryczałem, to jeszcze nauczyłem się czytać jakoś inaczej? Czy nie oznaczałoby to, że stałem się pozbawionym radości czytania podwójnie?
Spróbowałem szukać ratunku - nie w sobie, to już niemożliwe, najwyraźniej stałem się już wykoślawionym złośliwcem, wyszukującym samych tylko wad i popiskującym z mściwej satysfakcji, gdy tylko dopatrzę się czyjegoś potknięcia. Sam nie mogę sobie pomóc. Gorączkowo za to zacząłem przeszukiwać pamięć, by znaleźć powieści jakieś, które wprawiłyby mnie w dziecięcy niemal zachwyt.
Pomyślałem: "Małe, duże". Ale nie, okazało się, że czytałem je dawno, dawno temu. "Anna Karenina"? Niby później ją przeczytałem (o zgrozo) ale wciąż dawno. "Nasz wspólny przyjaciel", jedyna powieść Dickensa, która rzeczywiście mnie porwała? Też dawno! Ogarnięty paniką rzuciłem się na półki, strącałem kolejne tomiszcza, odrzuciłem wszystkich tych Gadamerów czy Ricoeurów, którzy ekscytowali mnie eony temu, w czasach studenckich. Zimny pot przerażenia zalewał mi czoło. Stosy wzgardzonych (takimi mi się teraz wydały) powieści rosły, a ja wciąż odnajdywałem wyłącznie stare fascynacje. Conrad, Myśliwski, Prus, Cortazar, Muminki - wszystko stare, stare, stare! Zgroza, zgroza!
Ponieważ napięcie wzrosło aż do przesady zdradzę zakończenie - znalazłem! A kiedy znalazłem już jedną, kolejne powieści posypały się jak z rękawa. Pierwszy był zatem "Terror" Simmonsa ("Hyperiona" odrzuciłem wcześniej jako zbyt starego, przynależnego mojemu zaszłemu "ja"). Potem przypomniałem sobie wszystkie wspaniałe chwile towarzyszące lekturze cyklu barokowego. Spod stosu książek wyjrzał nieśmiało rąbek którychś Smoczogór Szostaka. Przypomniałem sobie, jak przeczytałem pierwsze zdania "Lodu" w NF i pomyślałem, że wreszcie Dukaj napisał coś, co trafiło mnie w duszę, a nie tylko w umysł.
A zatem tak, istnieją szanse i dla mnie. Może i serce pokryte mam zmarszczkami od nadkrytycznej złośliwości, może dusza mi stygnie, a oczy uzbroiły się w szczególancką kąśliwość, ale wciąż potrafię ucieszyć się książką, aż do zachwytu. Prawie jak dziecko. Stygnę, ale nie zmieniłem się jeszcze w sopel lodu.
Pozostaje wierzyć, że pisarze nie pozwolą mi zamarznąć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz