Porzucam na chwilę świat fantastyki, by zanurzyć się w oceanach piractwa. A to przez artykuł w ZIONistycznej Gazecie Wyborczej (w sumie wszystkie gazety są ZIONistyczne, inaczej ZION nie byłby ZIONem, ale żydomasonolewicowa GW chyba ZIONizuje najbardziej). Artykuł donosi iż:
Właśnie odbyła się debata "Piractwo (nie)dozwolone" mająca na celu ustalenie skali nielegalnego pobierania plików przez Polaków oraz sposobów ich zapobiegania. Złotego środka nie znaleziono - za to bardzo realnym rozwiązaniem jest wprowadzenie również u nas dotkliwej kary za piractwo internetowe - odcinanie od sieci. (za gazeta.pl)
Naturalnie targnęła mną poranna furyjka, bo kolejny to objaw bezmyślności. Gorące emocje szybko jednak ostygły, wszak bezmyślność jest podstawową cechą tzw. życia publicznego i powoli zaczynam się do tego przyzwyczajać. Dlaczego "francuska choroba" nie stanowi lekarstwa na nic poza chwilowym polepszeniem nastrojów tuz z branży muzycznej? Po pierwsze - jest nieskuteczna. Jeśli ktoś nie wierzy, niech zerknie, z łaski swojej np. na emula. Rzeczywiście, zaraz po wprowadzeniu kretyńskiego prawa trochę ludzi spanikowało i część francuskich serwerów zniknęło. Ale tylko na chwilę. A francuskich źródeł na emulu wciąż jest chyba najwięcej, co znaczy, że żabojady zasysają z sieci aż miło.
Nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że polscy zatrwożeni sytuacją na rynku muzycznym odpowiednicy francuskich "geniuszy" chcieliby powrotu do sytuacji z lat dziewięćdziesiątych, kiedy to kilka ugadanych firm dyktowało ludziom w Polsce jaka muzyka jest jedynie słuszna i nadająca się do słuchania. Miało to miejsce niedługo po sławetnej akcji "piraci zabijają muzykę", kiedy to wymiotło z polskiego rynku większość muzyki a w sklepach można było kupować tylko to, co wytwórnie płytowe sprzedawały z swej mizernej oferty. Tyle, że panowie reprezentowani w tekście GW przez Hieronima Wronę, to już nie wróci. Chyba, że całkiem powyłączacie w Polsce internet. Jeśli nie - mam dla Was przykre wiadomości. Wciąż bardziej będzie mi się opłacało sprowadzać płyty z zagranicy, często kupować je bezpośrednio u artystów, niż czekać na Waszą dość drogą łaskę. Wciąż będę mógł korzystać z stron typu Jamendo, oferujących niezłą, pozakoncernową, muzykę za darmo (bądź za "co łaska"), które to serwisy wyłączyć Wam będzie raczej trudno. Nie muszę piracić, żeby pozostać niezależnym od kaszany, którą wciąż usiłujecie mi wciskać jako "muzykę".
A zatem akcja jest bezcelowa (tym bardziej, że piracić będzie można dalej, po trwającym raczej krótko uzupełnieniu systemu komputera o programy szyfrujące). Jaki może przynieść skutek? Kazik pewnie nagra hymn triumfu i wspólnie z Wroną upiją się z radości. Jeśli kilka tysięcy Polaków się przestraszy, to toasty wzniosą także "producenci" na Ukrainie i w Bułgarii - popyt na pirackie płyty znów wzrośnie. Rodzimi giełdziarze też będą zacierać ręce z radości. Wrona i Kazik zarobią? Nie. Wzmocni się za to szara strefa. I tak to będzie trwało, póki rodzimi producenci muzyczni nie odkryją, że można przywiązywać do siebie klientów inaczej niż przepisami, można produkować dobrą muzykę, a nie kolejne popklony, można wreszcie wykorzystywać nowe technologie, zamiast traktować je jak najgorszego wroga. Ale coś takiego już chyba nigdy nie nastąpi. Ci, którzy załapali jak korzystać z internetu już to robią. Wrona z Kazikiem potrafią już tylko wymyślać po pijanemu coraz bardziej zacięte akcje oporu. Kazik po drodze przynajmniej coś nagrywa, ale Wrona? Kto to jest Wrona?
Przyznam, że najbardziej zastanawia mnie właśnie to "zatrwożenie" sytuacją. Bo jak tak dobrze się przyjrzeć, to mimo tego, że od lat piractwo się szerzy, to jakoś żadna z wielkich wytwórni, które ponoć tracą na tym procederze grube miliony (zgodnie z zasadą, że pieniądz nie zarobiony, to pieniądz stracony), nie bankrutują.
OdpowiedzUsuńOsobiście trochę mnie wkurza taki sposób walki z piractwem, bo nikt nie myśli o tym, że oprócz zabraniania, można by jeszcze zaproponować coś w zamian. Dlaczego nie walczy się z piractwem promując chociażby wspomniane przez Ciebie Jamendo? Dlaczego nie pokazuje się ludziom, że zamiast piracić windowsa, mogą spróbować darmowego linuxa? Odpowiedź oczywiście jest prosta: bo taniej jest po prostu zabronić, tak samo taniej jest postawić na drodze znak ostrzegający przed wybojami i ograniczenie prędkości niż naprawić jezdnię.
No cóż, wracam do szerzenia wieści o Jamendo, może znowu coś ciekawego wydłubię?
Wiesz, w przypadku programów za kupowaniem oryginałów przemawia głownie wygoda - aktualizacje nie wymagają dodatkowych zabiegów, tylko ściągają się prawie same, teoretycznie nie ma problemów z kompatybilnością i takie tam. Między innymi z tych powodów kupuję oryginalne programy (albo ściągam co się da freeware:)). Z muzyką trudno mi znaleźć inne wytłumaczenie niż lenistwo iluśtam gości i szukanie "najprostszych" rozwiązań opierających się na przekonaniu, że "znamy Pana Władzia, więc załatwi nam wszystko, co trza". Polski rynek muzyczny to kuriozum z tymi klonami chłamu, ustawianymi plebiscytami i cenami z kosmosu (zdaje się, że nawet studia nagrań mamy droższe od londyńskich) oraz z potężnym oporem wobec zmian. Promuje się u nas wciąż tak samo wyglądające laski śpiewające wciąż takie same piosenki oraz podobne im zespoły, tymczasem taka Julia Marcell musiała najpierw sama starać się o kasę na wydanie płyty, a potem wydała ją w Niemczech. Bo tam można, może dlatego, że wiedzą iż rozmaitość dobrze robi kulturze a w konsekwencji i rynkowi. U nas nie.
OdpowiedzUsuńMiałem możliwość solidnego testowania zamienników komercyjnego oprogramowania w postaci Open Office. Na którejś ze stronek wielbicieli programów open source znalazłem, iż powinno się go używać do pracy biurowej, że znakomicie się do niej nadaje. I owszem, jeśli ktoś lubi niestabilność programu, długie ładowanie i wieczne akrobacje nad poprawnym wczytaniem pliku z innego, pokrewnego edytora tekstowego typu Word, to proszę bardzo. Za to do pracy biurowej to się w ogóle nie nadaje. Chociażby dla tego, że w jego odpowiedniku Excela nie można nawet uszeregować pozycji po kolorach. Niby bzdura, ale ważne, gdy dyrektor stoi nad łbem i domaga się czegoś na przedwczoraj.
OdpowiedzUsuńTak samo było z Linuxem. Mówi się, jaki to stabilny system. Ja tymczasem znam kumpla, który nad Mirandą (czy Mirindą, jedna cholera) zainstalowaną na komputerze swojej kobiety spędził cztery noce i dalej nie mógł odkryć, dlaczego przy przyciśnięciu pięć razy lewego klawisza myszki system się zawiesza. Wreszcie zainstalował Windowsa i szlus, problemu nie ma. W robocie też był Linux. Jakiś inny niż Miranda (czy Mirinda), ale miał cudowną zdolność wieszania się co pół godziny, ku uciesze ludzi z call center. Tylko, że jak się później okazało, restart komputera nie oznacza końca rozmowy z upierdliwym klientem. Czary.
Dlatego jak ktoś mówi o podaniu zamienników do tego, co jest wcale niezłe, to mi jednak dreszcz przerażenia przechodzi przez plecy. Żeby móc coś zaproponować, trzeba najpierw nad tym popracować.
Oczywiście moje przygody z open source nie powodują, iż wysnuwam wniosek, iż to badziewie zwykle jest. Nie. Po prostu ja już wolę z daleka.
Cóż, Rhegedzie, Twoim negatywnym doświadczeniom z Openoffice, i Mandrivą (nie ma linuxa miranda oimw :P), mogę przeciwstawić moje pozytywne doświadczenia i potem moglibyśmy się tak przerzucać dowodami anegdotycznymi w nieskończoność, a nie o to chodzi. Z doświadczenia osobistego napiszę jedynie, że spora część internetu to Open Source, z naszego podwórka, silnikiem bazy danych choćby takiego Creatio Fantastica jest open source'owy MySQL, a spora część kodu jest napisana w open source'owym PHP, że nie wspomnę, że całość zapewne stoi na open source'owym Apache'u. Ale to zupełnie inna para kaloszy, tak więc przejdźmy dalej.
OdpowiedzUsuńFakt, że w jakimś programie nie ma bardzo pożytecznej funkcji X, która jest za to w innym programie, nie jest tylko przypadłością Open Source. Tak jest z każdym programem. Choćby weźmy dwa programy komercyjne do grafiki wektorowej: Corel Draw i Adobe Illustrator. Corel posiada na przykład możliwość tworzenia dokumentów wielostronicowych, Illustrator tego nie ma. Tak samo Illustrator nie ma narzędzia do rozkładania użytków na arkuszu. Z drugiej strony Adobe znacznie lepiej radzi sobie ze standardem w poligrafii czyli plikami PDF, gdzie corel po prostu "sucks a big time". Można powiedzieć, że podobnych problemów jest pozbawiony InDesign, który ma dokumenty wielostronicowe i w odróżnieniu od corela idealnie nadaje się do składu na przykład książek. Bardzo ciekawie z kolei wyszłoby może porównanie funkcjonalności Indesigna i Quark Xpressa. Oczywiście zmierzam tu tylko do tego, że istnienie funkcjonalności lub jej brak, to również schorzenie programów komercyjnych i potępianie OO bo nie ma sortowania po kolorach, to tak trochę czepialstwo.
Trzecia sprawa, to fakt, którego się nie zauważa bardzo często porównując soft Open Source do oprogramowania komercyjnego. Kasa. Nad oprogramowaniem typu MS Office czy Adobe CS, siedzą sztaby solidnie opłacanych programistów, potem sztaby również nieźle opłacanych testerów etc. etc. a wszystko wzięte z pieniędzy, które płacą kupujący oryginalne oprogramowanie. W open source tego nie ma. Wielu developerów pracuje za frajer, w czasie wolnym, nierzadko developerów w ogóle brakuje, bo zwyczajnie mało jest programistów, którzy mieliby odpowiedniego skilla i chcieli użyczyć swoich umiejętności za frajer. Do tego samo podejście niektórych zarówno użytkowników jak i developerów powoduje, że jednym nie chce się bawić w testowanie, zgłaszanie błedów, propozycji poprawek, a drugim przestaje się chcieć pisać ten soft. Ale znowu zboczyłem chyba.
Nie chcę bronić Open Source (choć jak widać zawzięcie to robię). Zdaję sobie sprawę, że linux i rozwiązania darmowe nie trafią "pod strzechy" z różnych względów (choćby dlatego, że linux nadal za dużo wymaga od użytkownika, żeby stać się rasowym desktopem), ale w sytuacji kiedy wszyscy zawzięcie walczą z piractwem, bo to straty, a z kolei piraci tłumaczą się, że "ich nie stać" 400 pln na win 7, to zdecydowanie jestem za tym, żeby spróbować im jednak zaproponować linuxa, bo jedyną alternatywą jest ściągnięcie pirackiego windowsa.
A odnośnie windowsa i corel draw, to agrafek i draken świadkiem ile nerwów przez nie straciłem. Ostatnio, co ciekawe, z niezawirusowanym, legalnym windowsem XP SP3 nie ma praktycznie dnia, żeby mi się znienacka nie wyłożył przynajmniej raz dziennie. Czasem uda mi się odkryć przyczynę, jednak w większości przypadków nawet nie wiem dlaczego.
A z oprogramowaniem Open Source warto jednak trzymać rękę na pulsie, bo mimo wszystko się rozwija. :)
Pozdrawia lewacki linuksiarz: Arch Linux, KDE 4, Open Office, TeXlive i nie tylko user :)
Za 400 zeta to można z 80 win kupić, a nie tylko 7 :P
OdpowiedzUsuńParadoksalnie wadą Open Source jest to, co powinno być jego zaletą - darmowość. Często oznacza to brak aktualizacji, niedopracowanie podstawowych funkcji programu, etc. Poza tym tak dywagować sobie możemy i faktycznie, na każdy mój argument znajdziesz kontrargument, ale już sobie z dyrektorem, który chce bazę danych na przedwczoraj nie pogadasz - Panie, nie mogę tego zrobić, bo twórca programu nie dostał ani grosza za swoją pracę, dlatego się to nazywa Open Source, nie ma żadnych aktualizacji, etc. Wyobrażasz to sobie? Dla niego żadnym argumentem jest, że "nie ma sortowania po kolorach". On chce i już, bo zależy mu na szybkości. Czas to pieniądz. No i problem błahego "sortowania po kolorach" urasta Ci do rangi wręcz nieprawdopodobnej.
Nie wiem jak to jest z piraceniem w firmach, ale jestem sobie w stanie wyobrazić, że sporo jest takich przypadków. Tym bardziej, że dzisiaj jednak dominuje środowisko Windows, pod Linuxem musisz się często napocić, żeby zrobić coś porządnego w dostatecznie szybkim czasie.
Jestem świadom błędów oprogramowania komercyjnego, jednak tutaj można napisać do twórców, bądź ściągnąć łatkę - możesz wymagać od kogoś czegoś, bo za to zapłaciłeś. Jeśli jest błąd - cały sztab ludzi może go naprawić. Z Open Source bywa różnie.
Chociaż często jest tak, że ma się oba programy - komercyjny oraz darmowy. Bo ten nie ma tego, tamten tamtego, a razem mają wszystko, co trzeba. Rękę na pulsie (oraz na portfelu) trzeba trzymać zarówno tam, jak i tu.