24.06.2011

146. sen czasów

Śniło mi się dziś, że miałem zostać kosmonautą. Właściwie nawet więcej - jednym z pionierów kolonizacji obcej planety (kiedyś zgłosiłem się do ogłoszonego - chyba przez NASA - naboru do kolonizacji Marsa, sen może być więc echem tamtego porywu entuzjazmu). Wspólnie z towarzyszami wsiedliśmy do kosmolotu przypominającego nieco konstrukcją promy kosmiczne. Usadowiliśmy się w jego niezbyt wygodnym wnętrzu, wystartowaliśmy i - jak to w snach bywa - paliwa starczyło nam by dolecieć w okolice mojego domu i rozbić się tam o budkę z lodami (która zresztą nie stoi w tym miejscu od lat osiemdziesiątych). Na miejscu katastrofy zawiązała się dyskusja - czy uznać, że nic się nie stało, załatać dziurę, zatankować i lecieć dalej, czy (byłem jedynym reprezentantem tej opcji) przyznać, że nasz pojazd ma wady konstrukcyjne, poprawić projekt i zacząć od początku. Którakolwiek by nie zwyciężyła poszedłem do domu.

To powyżej to tylko wstęp, teraz najważniejsze. Co bowiem było pierwszą czynnością wykonaną przeze mnie po wygrzebaniu się z kosmolotu i resztek budki z lodami? Wyjąłem komórkę, by wpisać na twitterze, że wyprawa nie poszła do końca zgodnie z założeniami. A w domu, choć przed moim nosem magicznym sposobem pojawił się obiad (schaboszczak z młodymi ziemniakami z koperkiem i mizerią), najpierw przyrządziłem notatkę blogową na temat wyprawy i katastrofy kosmolotu. A potem, gdy obiad stygł, dyskutowałem o klęsce wyprawy ze znajomymi z forum. Mam wrażenie, że to moje zachowanie wcale nie odbiegało bardzo od normy. Masa ludzi po rozmaitych, czasem niezwykłych wydarzeniach czuje potrzebę by przede wszystkim poinformować świat o swoich odczuciach w temacie.

Dawno temu odtrąbiono, że żyjemy w erze informacji. Owszem, informacja to potęga - nakręca biznes i politykę. Ale to nie wszystko. Mniej niż dawno temu popełniłem opowiadanie o świecie, w którym ludziom znudziła się cielesność, przenieśli się więc do rzeczywistości wirtualnej, stali się pobiologiczni. Tak naprawdę era informacji nie polega, jak sądzę, na naszym powszechnym do informacji dostępie, to za mało. Sednem jest nasza powszechna dostępność do stawania się źródłem informacji, ale przede wszystkim nasza potrzeba, by się takim źródłem stawać, czy ktoś z niej korzysta, czy nie. Informuję, więc jestem. Mogę nawet nie czytać cudzych informacji, nie oglądać żadnego programu informacyjnego i ignorować notowania giełdy, licytacje nieszczęść i orgazmów oraz całą resztę informacyjnego szumu. Najważniejsze, że jestem jego częścią, że błyskam swoim informacyjnym istnieniem. A pobiologiczność? Pierwszym krokiem do niej jest wstukiwanie niusa na swój temat na twitterze czy facebooku, gdy obok stygnie obiad. Informacja zwyciężyła, potrzeby biologiczne potulnie czekają aż zaspokoimy te ważniejsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz