Dawno, dawno temu, w czasach nim trafiła do kin trzecia część "Władcy Pierścieni", podsłuchałem w tramwaju rozmowę osób rozczarowanych Tolkienem. Sięgnęły one po książkową trylogię po oglądnięciu filmu, przekonane, że czeka je obcowanie z wybitnym dziełem nawalankowym. A czekało je mrowie opisów, trudne do przebycia puszcze nazw i szczegółów. Swoje spotkanie z prozą Tolkiena rozmówcy podsumowali jednym słowem: "nuda". Podzieliłem się ich doznaniami na forum, dzięki czemu odbyliśmy dyskusję pod hasłem: "Czy Tolkien jest dziś nudny?". Minęło kilka lat i temat Tolkiena powrócił, tym razem na forum SF(itd) w wątku Roberta Wegnera.
Dyskusja, która miała tam miejsce należy chyba do najbardziej żywiołowych starć na tematy okołoliterackie w tym sezonie ogórkowym. Niestety, w obawie o samopoczucie użytkowników forum już ją zagłaskano i zmieniono w wydawanie zachwyconych okrzyków na temat plaż, co rzecz jasna lepiej pasuje do wątku autorskiego pisarza, niż rozważanie bez końca szczegółów jego prozy. By zatem nie burzyć spokoju forum, ze znającym dzieła Tolkiena zdecydowanie lepiej ode mnie Matrimem rozmawialiśmy sobie już prywatnie. Szkoda, bo choć Matrim rozmówcą jest zacnym, to z zacności owej nie skorzystają inni, a i Matrima i mnie nie ubogacą sensowne uwagi, które mogłyby paść, gdyby rozmowa odbywała się publicznie.
Gdy już się wyżaliłem, mogę przejść do sedna. Dyskusja w wątku Wegnera rozpoczęła się od listy listy zażaleń, którą stworzył dla opowiadań Roberta jeden z jego mniej usatysfakcjonowanych czytelników. Jak to często bywa w przypadku naprawdę zaangażowanych miłośników fantasy, zarzuty nie dotyczyły zagadnień czysto literackich, ale szczegółów broni, stylów walki i taktyki. Później pojawiły się pytania o ustrój i powierzchnię imperium, długość skoków, jakie są w stanie wykonać zdesperowani oficerowie górskiej straży itp. itd. Dyskutanci cytowali autorytety, wyliczali historyczne bitwy i podlinkowywali sobie nawzajem filmiki przedstawiające pojedynki współczesnych szermierzy. Wszystko to było szalenie interesujące, stwarzało możliwość do poszerzania wiedzy. I odnosiło się do dzieła literackiego należącego do fantastyki, opowiadającego o całkowicie zmyślonym świecie, w którym istnieje zmyślona magia.
Wszyscy wiemy, że fantaści lubią takie zabawy. Gdzieś (już sam nie pamiętam gdzie i kiedy) napisałem, że może na siłę czepiamy się realizmów, ponieważ, to pomaga nam odnajdywać się w kompletnie wymyślonych światach. Gdy jednak rozmowa z Matrimem zeszła nam na obliczanie kilometrów jakie mogli przebyć jeźdźcy Rohanu i rozważań na temat hodowli koni w świecie Tolkiena, zacząłem się zastanawiać, czy to wszystko nie jest winą starego mistrza.
Nikt nie miał chyba podobnego wpływu na fantasy jak Tolkien. To przez niego każdy początkujący autor fantasy zaczynał pracę od narysowania mapki swojego świata, to on zapisał w tradycji orki, krasnoludy i elfy i opisał je w sposób, od którego znaczące odstępstwa prawie nie istnieją. To on wreszcie tak dokładnie opracował swój świat, że znaczna część wychowanych na powieściach Tolkiena czytelników oczekuje bezwarunkowo od autorów co najmniej identycznego przygotowania. Ponieważ zaś zdecydowanie więcej ludzi fascynują typy broni i uzbrojenia niż literatura i kultura sprzed wieków, autorzy nie bywają sprawdzani pod kątem budowanych zmyślonych cywilizacji, ale mierzone są długości rycerskich mieczy, kąty zakrzywień orczańskich szabli i badaniom poddaje się techniki strzeleckie elfów. Choć więc Tolkien opisał dokładnie chyba tylko jeden, złamany miecz, wychowani na nim czytelnicy oczekują, że autorzy dzieł fantasy będą posiadać wiedzę z wielu różnych dziedzin i wykorzystywać ją w celu jak najrealistyczniejszych opisów. Gdyby literaturze fantasy matkowała LeGuin nie mielibyśmy zapewne takiego zamieszania, chyba, że od pisarzy oczekiwano by wtedy obeznania z etnografią i podstawami psychologii. Ponieważ jednak panią Ursulę bardzo szanujemy, ale traktujemy jako ekscentrycznego gościa na uczcie fantasy, wiemy wszyscy, żeśmy od Tolkiena, domagamy się mapek (albo sami je rysujemy) i realizmu batalistycznego i technicznego. W literaturze pięknej. W zmyślonych światach. Wielkie dzięki panie Tolkien!
no nie, ja się wolno nawracam na ursulę. a do tolkiena wolę nie wracać - marzenie z dzieciństwa, które mierzi. w przeciwieństwie do wielu, wielu innych, a niby - równie fantastycznych.
OdpowiedzUsuńja mam taką teorię, może trafi na blog, chociaż chciałbym ją widzieć na papierze – że Tolkien popełnił grzech pierworodny fantasy (dosłownie grzech – w rozumieniu religijnym), przez który teraz nas boli doczesność.
OdpowiedzUsuń@VN A ja mniej więcej od roku, kiedy kupiłem nowe wydanie Tolkiena, mające zastąpić mi zbiór luźnych kartek wydany kiedyś przez CIA Books, zbieram się do ponownego przeczytania "Władcy...". Oczywiście, będę go czytał inaczej niż za pierwszym razem i inaczej niż ostatnio. I może znów czegoś się dowiem? Rozumiem jednak obawę przed utratą wrażeń z dzieciństwa, sam boję się wracać do niektórych książek.
OdpowiedzUsuń@Ziuta Pisz, chłopie, pisz! Ciekaw jestem co by to było.
Po napisaniu tej notki zacząłem sobie myśleć opowiadanie o świecie, w którym nie było Tolkiena. I np. jego miejsce "nestora fantasy" zajmuje Howard, który dla odmiany w tamtym świecie się nie zabił. W efekcie mamy dwie wyraźnie rozgraniczone fantasy - howardowską i leguinowską (brrr, co za słowo). Dzięki temu fantasy staje się jednym z głównych pól walk płci, bo wyraźnie widać różnicę testosteronowej fantasy męskiej i subtelniejszej, intelektualnej kobiecej.
Pomiędzy tym wszystkim, na początku XXI wieku, krąży smutny, ale zbuntowany młody polski pisarz, posługujący się pseudonimem Wit Szostak, który wie, że mógłby pisać inną męską fantasy, ale czuje, że brakuje mu mistrza.
@agrafek: Na oficjalnym forum Martina (na naszym polskim Polterze dawali link) wywiązała się dyskusja na identyczny temat. Tolienowi się nie chciało, albo miał blokadę pisarską i nie napisał Władcy, tylko do końca życia grzebał się w notatkach do nigdy nie ukończonego Silmariliona. Z tego punktu próbowano wywieś alternatywną historię gatunku. Okazuje się na przykład, że przed lub równolegle z Tolkienem działało już wielu pisarzy fantasy. My pamiętamy głównie Howarda, ale jeśli przyjąć, że Tolkien przebił się do szerokiej świadomości dopiero w latach 60, to wychodzi sporo książek. Ale główne wnioski były podobne do twoich. Ciężar przesunął się w kierunku Howarda, LeGuin zaistniała bez zmian. (http://asoiaf.westeros.org/index.php/topic/51491-if-lotr-had-never-been-written/)
OdpowiedzUsuń@agrafek2: w tym momencie pomyślałem, że to byłby dobry temat na konwentową prelekcję. Ale boję się, że tolkieniści by mnie zjedli, reszta zaś ochrzciła "Terlikowskim polskiej fantastyki".
@Ziuta, szumu się nie bał, temat super. Może nie tyle na prelekcję, co na formę, jakiej na konwentach nie widziałem - tj. Ty przedstawiasz krótki referat, a potem z udział z dwóch gości dyskutujecie sobie na temat takiej wizji:).
OdpowiedzUsuńAle fakt, tolkieniści mogli by Cię zjeść.
PS.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałem dyskusję. Wstrząsające wydaje mi się, że nikt tam nie wspomniał o Zelaznym. A przecież Amber mógłby mocno namieszać (mocniej, niż namieszał) w świecie bez Tolkiena.
No i jednak wydają autorów, którzy mnie wydawali się mniej "zasłużeni" i interesujący od Zelaznego. Oczywiście, to efekt rynku wydawniczego, na którym się wychowywałem - właściwie raczej podwórka niż rynku:P. U nas wydawano Zelaznego, ale np. na Brooksa musiałem poczekać. A jednak rozmówcy odnoszą się tam np. do Cooka (który może być postrzegany jako autor zawdzięczający to i owo Zelaznemu), albo do Goodkinga, a o Zelaznym, ani słowa.
Ciekawe.
errata - miało być "jednak wymieniają" a nie "jednak wydają". Sami widzicie, jak wstrząsnął mną ten brak Zelaznego:P.
OdpowiedzUsuńMoże to jest kolejny objaw wąskiego gardła wydawniczego, że Zelazny wyrobił sobie u nas taką pozycję.
OdpowiedzUsuńZrobiłbym tę prelekcję z wielką chęcią. Tylko potrzebuję tych ochotników do dyskusji, by zagadać tolkienistów :)
Porozmawiaj z Witem, on swego czasu siedział w Tolkienie po same uszy, więc może taki temat by go zainteresował. Porwij jeszcze kogoś kto się będzie programowo nie zgadzał z pozostałymi dyskutantami i masz panel, że ho ho:).
OdpowiedzUsuńJeszcze raz przeczytałem dyskusję z martinowskiego forum. Nie jest źle. Człowiek, który to zainicjował idzie dobrą drogą. Do braku Zelaznego się nie odniosę (wstyd, że jeszcze nie przeczytałem). Fajny komentarz, że byłby lżejszy nacisk na world-building i mniej kiepskiej poezji :-) Od siebie bym dodał, że prawdopodobnie nie byłoby tyle wielotomowych cykli, a książki byłyby krótsze.
OdpowiedzUsuńWspominają też Vance'a. U nas właściwie nieznany (wyszła ta Umierająca Ziemia w Solarisie?), tam ma znaczną pozycję. I najwyraźniej byłby jednym z tych, którzy by najwięcej skorzystali na braku Tolkiena.
To też byłby materiał na konwent. Rok temu było "Fantasy po Sapkowskim", w "Fantasy bez Tolkiena" i mój "Tolkien jako grzesznik"
Dyskusja rzeczywiście niezła, choć mnie ten brak Zelaznego wadzi, przede wszystkim ze względu na Amber - oryginalny, bardzo osadzony i w fenomenologicznym ujęciu antropologii i w literaturze. Nie wierzę, że nie miałby Amber wpływu na świat fantasy, gdyby nie istniały wzorce Tolkiena.
OdpowiedzUsuńJack Vance taki zupełnie nieznany w Polsce nie jest, swego czasu trochę szumu narobiła trylogia Lyonesse, obecnie może rzeczywiście nieco zapomniana. Umierająca Ziemia rzeczywiście do tej pory nas omijała. A zważywszy na cenę ostatnio wydanego zbiorku mnie jeszcze trochę poomija:(.
Jeśli chodzi o Lyonesse, chyba nie miało takiego potencjału, jak Tolkien, czy Umierająca Ziemia. Choć Tolkien czerpał z mitów pełnymi garściami, stworzył na tyle oryginalny świat, by inspirować. Lyonesse zbyt jest osadzone w wyspiarskich podaniach, jak sądzę. Natomiast Umierająca Ziemia rzeczywiście mogłaby stanowić punkt wyjścia. Bo aby inspirować innych, stać się zalążkiem nowych światów trzeba nie tylko narysować trzysta map i opracować trzy języki, ale przede wszystkim zaproponować coś oryginalnego.
"Może to jest kolejny objaw wąskiego gardła wydawniczego, że Zelazny wyrobił sobie u nas taką pozycję."
OdpowiedzUsuńPadło nazwisko Zelazny, więc musiałem się pojawić :D (obieciałem sobie, że jeśli kiedykolwiek założę bloga, na jakikolwiek temat, to pierwsza notka będzie o Zelaznym ;) )
Nie sądzę, żeby tak było, co najwyżej u nas dłużej utrzymuje pozycję; poszlaka:
http://shelf-life.ew.com/2011/07/12/george-martin-talks-a-dance-with-dragons/
(ostatnie pytanie, to bez odpowiedzi)
Plus: ze starych klasyków SF i fantasy w UK widziałem w księgarniach książki Asimova, Dicka, Heinleina, Baxtera, LeGuin, Lema (Solaris), Bradburego i Zelaznego właśnie (Amber i Pan Światła) - coś mogłem przegapić/zapomnieć, ale generalnie nie za wiele tego było. Czyli tam też ma mocną pozycję.
Ha! Ile razy Martin w tym wywiadzie odwołuje się do Tolkiena! Mogłoby z tego wynikać, że bez Tolkiena mogłoby nie być "Pieśni lodu i ognia", jakkolwiek różne mogłyby się wydawać od dzieł o Śródziemiu.
OdpowiedzUsuńUwaga o Zelaznym cenna, choćby dlatego, że padła. Nawet nie wiedziałem, Że SyFy ma prawa do ekranizacji. Wolałbym HBO. SyFy... no cóż.
Rozmawiałem o Zelaznym i z Nosiwodą. On zauważył, że brak wznowień tego pisarza to nie wyłączna cecha Polski, ale że podobnie jest i na zachodzie. Z drugiej strony, w ciągu paru ostatnich lat mieliśmy w Polsce wznowienia Amberu i "Pana Światła".
" On zauważył, że brak wznowień tego pisarza to nie wyłączna cecha Polski, ale że podobnie jest i na zachodzie"
OdpowiedzUsuńTo kłóci się z moimi obserwacjami - zarówno w Polsce, jak w Anglii. I tu i tu widziałem wznowienia Amberu i "Pana Światła": ba, Amber w obu przypadkach szedł w trybie pięć tomów jednym, więc nie zdziwiłbym się, jakby Zysk zainspirował się angolami; faktem jest natomiast, że tylko tych dwóch książek, innych nie uświadczysz.
Z Zelaznym jest jedna super rzecz (dla której pewnie kupię Amber): to zbiorcze wydanie zawierające 5 tomów ma objętość jednego tomu współczesnego cyklu fantasy. Czy obecnie jakiś Martin albo Erikson pozwoliliby sobie na domknięcie cyklu w 1000 stronach?
OdpowiedzUsuńBo dawno, dawno temu, w innej wydawniczo galaktyce, pisarze i wydawcy nie przeliczali jeszcze wartości powieści wyłacznie na ilość znaków/słów. Istniało też chyba zaufanie do posiadającego markę autora i czytelnik wierzył, że powieść poniżej trzech milionów znaków też może posiadać wartość.
OdpowiedzUsuńIstnieje też inna hipoteza - krótsze, zwięzłe powieści pisali autorzy, którzy nie unikali również pisania opowiadań. Posiadali więc umiejętność posługiwania się zwięzłością. Erikson opowiadań zbyt wiele nie napisał (o ile napisał jakiekolwiek). Tej teorii przeczyłby jednak Martin. Jego stawki też chyba nie są już liczone na podstawie ilości znaków. W takim przypadku pozostawałaby odpowiedź marketingowa - to klienci przeliczają literaturę na kilogramy i chętniej wydają pieniądze na coś, co obciąża im plecaki, bo na oko wydaje im się to bardziej wartościowe. Jeśli mają, powiedzmy, wydać 20 dolców na coś, co waży 0,10 kg albo na coś, co waży 0,5 kilo, uznają, że ktoś próbuje ich wykiwać i kupują cięższy produkt. Patrząc na to pod kątem nabytej ilości papieru mają rację, prawda?
Inna hipoteza: dwóch gości, którzy moim zdaniem pisali wyjątkowo krótkie powieści fantasy, to Zelazny i Cook (przy czym Zelazny jednak krótsze). Obaj mają też dość lakoniczny styl pisania, zarówno na poziomie zdań (zero łopatologii), jak i scen. Przykłady: gdyby Martin pisał "Pana Światła", to odgrywanie przez Sama Buddy ciągnęłoby się przez półtora tomu; wszystko by tam było - jak negocjował zakup domu, jak przychodzili pierwsi uczniowie, itp. A u Zelzanego? Rach, ciach, kilka zdań: ba, trwa dłuższą chwilę zanim bezpośrednio mówi kim ten Budda jest. Podobnie u Cooka - zero nipotrzebnego tłumaczenia, mnóstwo rzeczy dzieje się off-screen. Natomiast dzisiaj autorzy czują się chyba w obowiązku pokazać absolutnie wszystko, co ma jakikolwiek związek z fabułą - w dodatku to się nasila, bo Martin w kliku pierwszych tomach też jeszcze sporo rzeczy załatwiał na boku, a w piątym to już kurna musi opisać wszystko.
OdpowiedzUsuńJa staję się powoli zdecydowanym zwolennikiem lakoniczności i zmuszania czytelnika do tropienia iskier przeskakujących między zdaniami :) Czyli oldskul FTW.
Ale zauważ, że co tom Czarnej Kompanii to grubszy. A pojedyncze tomy nowego cyklu Cooka mają już objętość trzech zebranych w całość części CK.
OdpowiedzUsuńNiemniej, rzeczywiście, jeszcze całkiem niedawno część autorów preferowała odmienną, oszczędną szkołę pisania. Czy jednak warunki finansowe i moda nie wpłynęły na zmianę tej tendencji?
Zupełnie na marginesie - kupiłem przedwczoraj na taniej książkę o pierwszym Cesarzu Chin. Dopiero w domu zauważyłem z zaskoczeniem, że autor poświęcił ją pamięci Rogera Zelaznego.
Ale ja nie do końca łapię argument finansowy - tzn. OK, wodolejstwo pozwala pewnie zarobić więcej na tej samej liczbie pomysłów; ale z drugiej strony - poszczególne tomy Amberu wydawane przez Zysk kosztowały wówczas 19 złotych; kupiony mniej więcej w tym samym czasie pierwszy tom Eriksona - 35. Poszczególne części Amberu miały mniej niż 200 stron, "Ogrody Księżyca" - 600, czyli na stronę tekstu to Zelazny zarabiał więcej, przynajmniej w Polsce. Poza tym, to właśnie on przez pół życia borykał się z probelmami finansowymi i sądzę, że gdyby pisanie grubszych książek mogło mu w tym pomóc, to by to robił.
OdpowiedzUsuńIstnieje, z tego co wiem, jeden opasły tom sygnowany nazwiskiem Zelaznego - Donnerjack, dokończony po jego śmierci przez Lindskold: i to niestety książce widać - pomysły są niewątpliwie jego, ale wykonanie na pewno nie, bo on po prostu tak rozwlekle nie pisał, nie musiał, umiał inaczej; i ja, przynajmniej w tym przypadku, skłaniałbym się ku tezie, że to sprawa umiejętności, a nie finansów.
Choć równie dobrze może to być po prostu moda, kolejny obrót koła literatury, zwycięstwo miłośników cegieł :)