Szukając wczoraj zupełnie innej książki wypatrzyłem niespodziewanie "Oko Kruka" Eliota Pattisona, kolejną opowieść o losach Duncana McCullama, młodego Szkota, zesłanego na niebezpieczne amerykańskie pogranicze w czasie kolonialnej wojny między Anglią a Francją. Akcja toczy się stosunkowo niedługo po tym, jak zginął Unkas, toteż ci, którzy wychowywali się na "Ostatnim Mohikaninie" w świecie "Grzechoczącego kośćmi" i "Oka kruka" poczują się jak w domu. To, co napisałem powyżej mogłoby sugerować, że po powieści Pattisona powinien sięgnąć ten, kto lubuje się w powieściach przygodowych. Otóż niekoniecznie. Pattison to przede wszystkim autor powieści kryminalnych.
Jego pierwszym przebojem stała się - o ile wiem - "Mantra czaszki", powieść otwierająca cykl o przypadkach inspektora Shana, oficera chińskiej policji specjalizującego się w sprawach korupcyjnych. W ostatnim swoim oficjalnym śledztwie Shan wpadł na trop sprawy, która go przerosła i wylądował w obozie pracy w Tybecie. Tam żył pozbawiony nadziei na odmianę losu, aż okolicą wstrząsnęła seria morderstw, z którymi nie potrafiły poradzić sobie wojskowe władze. Aby uniknąć przyciągania niebezpiecznej uwagi Pekinu, armia sięga po asa w rękawie - zapomnianego policjanta, po którym nikt nie będzie płakał, jeśli coś pójdzie nie tak. Już w "Mantrze czaszki" Pattison wiele uwagi poświęcił lokalnym uwarunkowaniom kulturowym. Shan nie tylko prowadzi śledztwo, ale także (a może przede wszystkim) uczy się obcej sobie kultury, poznaje świat na nowo. Nie inaczej jest w przypadku Duncana McCullena, bohatera powieści "amerykańskich". McCullen stawia opór angielskiemu "kulturkampf" starając się ocalić Szkockie obyczaje. Dlatego łatwiej przychodzi mu z czasem zrozumieć podobny opór stawiany białym przez indiańskie plemiona.
Powieści Pattisona są tak pełne magii, że dałoby się czytać je jak fantasy. Przy czym opisuje ową magię w sposób podobny do tego, jak ukazuje świat druidów Bernard Cornwell w trylogii arturiańskiej - magia istnieje, ponieważ bohaterowie w nią wierzą. Dokonują niezbędnych dla zapewnienia sobie bezpieczeństwa rytuałów, wysłuchują opowieści o cudach a czasem sami o nich opowiadają. Czytelnik nie zobaczy w powieściach Pattisona magii w działaniu, o ile sam w nią nie uwierzy. Bo szamani przemawiający do ryb, albo magiczne drzewa mogą nie być niczym nadzwyczajnym, nie ma takiego elementu powieści, którego nie dałoby się wytłumaczyć racjonalnie. Ale czy trzeba?
Chciałbym, aby pisarze zajmujący się fantasy poświęcali obcym kulturom tyle uwagi, co Pattison w swoich kryminałach. Fantastyka zwykła być uważana za typ literatury wręcz stworzonej do ukazywania kontaktu człowieka z obcym i nieznanym. Pattison pokazuje jak łatwo potrafimy zmarnować nasze szanse. Mnie uświadomił, że fantaści udomowili obcego, że już mu się (przeważnie) nie dziwią. Coś paskudnego stało się z wrażliwością sporej części z nas, być może zatuptały ją tłumy alienów różnej maści. Pattison w powieściach kryminalnych robi coś, czego oczekiwałbym od fantastyki, w tym od fantasy, bo ona szczególnie zaniedbuje to pole. Bohaterowie Pattisona stają wobec obcych i poprzez nich zaczynają widzieć siebie.
A przy tym wszystkim powieści Pattisona to naprawdę świetne kryminały.Pierwsze trzy powieści z cyklu inspektora Shana widziałem jeszcze całkiem niedawno na taniej książce. "Grzechoczący kośćmi" ani tym bardziej "Oko kruka" jeszcze tam nie trafiły, ale z okazji wydania nowej powieści, empik przecenił "Grzechoczącego kośćmi" o pięćdziesiąt procent. Nie wiem jak długo potrwa ta promocja. Podejrzewam, że Pattison sprzedaje się w Polsce średnio. Szkoda.
Zważ, że nie jest taki wcale lekki. Ja akurat czytałem "Mantrę czaszki" i część następną (zapomniałem tytułu). Takie powieści skutkują u mnie migreną - tak dużo jest tam opisane ludzkiego cierpienia.
OdpowiedzUsuńAle kunszt ma bezdyskusyjny.
Masz rację, to nie są lekkie powieści, choć akurat cykl amerykański jest lżejszy od chińskiego. Może dlatego, że amerykańskie powieści osadzone w XVIII wieku, mogą więc robić mniejsze wrażenie, niż powieści właściwie współczesne? Wydaje mi się też, że cykl amerykański jest bardziej przygodowy od refleksyjnego i smutnego chińskiego.
OdpowiedzUsuńPS - co nie znaczy, że amerykańskie powieści są lekuchne. Opisy dokonań Anglików w Szkocji przypominają w klimacie cykl chiński.
OdpowiedzUsuńMówisz, że warto? Gdzieś nawet na półce mam "Grzechoczącego kośćmi"...
OdpowiedzUsuńMelduję: widziałem Grzechoczącego na stoliku (nie półce!) w taniej książce w Bydgoszczy. Rozumiem, że mam nabyć drogą kupna?
OdpowiedzUsuńStanowczo warto. Z technikaliów największy szacunek wzbudza risercz Patisona. Nie chwalący się uważam siebie za znawcę buddyzmu tybetańskiego i za nieźle obeznanego w tybetańskiej kulturze - i uważam jego stylizację za całkowicie wiarygodną, czego nie można powiedzieć o wielu produktach popkultury tykających tamte rejony.
OdpowiedzUsuńPrzy czym "Grzechoczący..." to akurat powieść o Ameryce. Rozejrzyj się, drakenie i za tymi tybetańskimi. Skoro są na taniej w Krakowie (próbowałem Ci wcisnąć "Manstrę..." ostatnio), tym bardziej mogą być i w Bydgoszczy.
OdpowiedzUsuń