Moi dziadkowie urodzili się w czasach zaborów. O tym, jak zabory wyglądały, słyszeli od swoich rodziców, narzekających być może, że „za cesarza było inaczej”, a może tymi samymi słowami wyrażających zadowolenie i dumę. Dlatego dla nich data 11 listopada oznaczała zapewne coś innego niż dla mnie i sporej (jeśli nie większej) części znanych mi ludzi. Dla nich nie byłby to kolejny wolny od pracy dzień obok zatrzęsienia innych świąt, których nazwy niewiele mówią, które nie wiążą się z żadnymi odprawianymi powszechnie rytuałami, których niezwykłość i sacrum dogasają do jeszcze jednej okazji, by pospać nieco dłużej. Jak my wszyscy, moi dziadkowie posiadali indywidualne biografie i języki oraz wyrastające z nich postrzeganie świata. Nie zrozumiem, co naprawdę czuliby budząc się jedenastego listopada, nie poznam pełnego smaku wypowiadanych przez nich słów: „święto niepodległości”. Mogę się tylko domyślać, że odczuwaliby zdziwienie, odkrywając, iż inni widzą ten dzień inaczej.
Święto, czas specjalny, wymaga pewnych działań, inaczej staje się czasem powszednim. Nasze kalendarze są tak pełne dni oznaczanych odrębnymi kolorami, że aż pochylają się nad nimi zatroskani ekonomiści obawiający się, że nadmiar dni wolnych szkodzi gospodarce. Wielu z nas nie jest w stanie zapamiętać nazw i okoliczności wszystkich świąt, uczymy się tylko grupować je w długie weekendy, a najwyraźniejszy z naszych rytuałów to strategie rozkładania krótkich urlopów, tak by połączyć nimi owe zgrupowane święta. W ten sposób święta „tracą ciepło”, odrywają się od pierwotnych znaczeń i kontekstów; ich indywidualności gasną i w końcu wszystkie te dni stają w dwuszeregu okazji do imprezy, dłuższego snu, bądź spędzenia czasu z bliskimi na ten sam sposób, co zwykle.
Przy tym wszystkim jednak w najbardziej nawet chaotycznym z nas drzemie pokusa porządkowania sobie świata. Od poniedziałku do piątku regulujemy sobie dni podobnymi zachowaniami, nie zauważając czasem, że znajdująca racjonalne wytłumaczenie kolejność działań po przebudzeniu przekształca się z czasem w rytuał, bez którego moglibyśmy poczuć się nieswojo. Nic więc dziwnego, że w dni nazwane „świątecznymi” także gnamy ku pewnym rytuałom, które mogłyby przywrócić tym dniom szczególne znaczenie. Bo część z nas odczuwa taką potrzebę.
Kłopot w tym, że każdy z nas ma swoją indywidualną biografię, swój język i wyrastające z nich postrzeganie świata. A poważny problem wynikający z tego, wiążę się z faktem, że tak naprawdę nie umiemy i nie chcemy rozmawiać.
Dyskusje, którym przyglądam się, czy to w sieci, czy w telewizji, albo podczas spotkań towarzyskich, dzielą się najczęściej na dwa rodzaje – konfliktu i głaskania się nawzajem. Prędzej czy później w każdej dyskusji pojawia się spór. Jeżeli dotyka spraw istotnych dla dyskutantów, może przerodzić się w konflikt. Może też zakończyć się podsumowaniem, że każdy pozostaje przy swoim zdaniu. Jeżeli rozmawiają ludzie, którzy znają się i lubią, szybko znajdują jakiś punkt wspólny, albo gaszą spór żartem. Czasem rzeczywiście do czegoś dochodzą. Ale to dzieje się tylko wtedy, gdy w dyskusji uczestniczą znajomi, dysponujący tak użytecznymi narzędziami, jak pewien zasób wiedzy o sobie nawzajem i sympatia do rozmówcy. Kiedy spotykają się nieznajomi, ich możliwości pokonania sporu maleją. By ów spór przekształcić w konstruktywną dyskusję, zamiast w konflikt, a później w walkę bez pardonu, potrzebna jest dobra wola obu (wszystkich) stron. Dobra wola jednej tylko strony nie wystarczy, bo wtedy dyskusja zmienia się w starcie, w którym ten pozbawiony dobrej woli wyprowadza jeden atak za drugim i cała sprawa kończy się jego triumfem, wydumanym bądź nie.
Nie potrafimy rozmawiać i najwyraźniej nie odczuwamy takiej potrzeby. Czy ktoś z nas mógłby wskazać taką sytuację w życiu publicznym, w której rzeczywiście doszło do rozmowy? Czy prawica próbuje porozumieć się z lewicą, czy rozmaite rozgałęzienia prawicowe rozmawiają pomiędzy sobą, a lewicowe pomiędzy sobą? Czy Ziemkiewicz rozmawia z Żakowskim? Czy Biedroń próbuje rozmawiać z Pospieszalskim? Czy też wyłącznie stajemy na mównicach i wygłaszamy monologi, a potem czule głaszczemy swoje ego oklaskami tych, którym się wydaje, że akurat się z nami zgadzają? By się porozumieć, musimy się poznać, bo tylko tak wykształcimy narzędzia, które umożliwią nam nawiązanie rozmowy. Niestety, nie odczuwamy potrzeby, by poznawać innych. Przede wszystkim dlatego, że jesteśmy przekonani, że wszystko, co istotne, już o nich wiemy. Skąd wiemy? Ano, bośmy przecież tacy dobrzy w obserwacji i wyciąganiu wniosków.
Rankiem jedenastego listopada budzą się ludzie odczuwający potrzebę budowania sacrum świątecznego dnia poprzez rytuał. Nikt im takiego rytuału nie oferuje – wywieszanie flag to nawet nie żałosna namiastka, skoro nic prawie za nią nie idzie. Podczas Wigilii możemy śpiewać kolędy, a ile osób zna choćby dwie zwrotki hymnu? W ostateczności kolędy da się puścić z jakiegoś odtwarzacza. Ale hymn? A jakieś inne patriotyczne pieśni? Zważywszy na repertuar imprezowy, popularnością cieszą się „Sokoły” sławiące wolność na Ukrainie. Trudno oczekiwać, żeby właśnie tę pieśń nucili pod nosami patrioci zasuwający raźno na marsze i pochody. Co pozostaje? Obawiam się, że najbliżej do rzeczywistego emocjonalnego zaangażowania patriotycznych pieśni jest przyśpiewkom typu: „Wisła to stara panna lekkich obyczajów”. Nie uświęcamy więc Dnia Niepodległości patriotycznymi pieśniami (w Krakowie od kilkunastu lat istnieje tradycja wieczornych śpiewów na Rynku, to chyba najlepszy ze znanych mi sposobów obchodzenia Dnia Niepodległości), wywieszenie flagi, albo jej nie wywieszanie to odruch, bądź brak odruchu. Katolicy mogą iść do kościoła (codziennie mogą, swoją drogą). Co dalej? Jak nasycić w sobie ten głód rytuału, potrzebę odbudowania sacrum święta?
Znaleziono sposób. Wedle starych tradycji (tradycja, wiadomo, dobra rzecz) wychodzimy na ulice, by dołączyć do innych spragnionych rytuału i wędrujemy ku jakiemuś placowi i pomnikowi. Niektórzy z nas niosą flagi, niektórzy transparenty. Chrypią jakieś megafony. Możemy poczuć wspólnotę, albo zażenowanie. Uświadamiamy sobie powoli, że w Polsce brakuje tradycji pozytywnych manifestacji, że zawsze maszerowaliśmy przeciw czemuś, ewentualnie dla uczczenia jakiejś krzywdy. Że prędzej kupimy baloniki i wat cukrową pierwszego listopada pod cmentarzem, gdy powinniśmy tęsknić za tymi, których już z nami nie ma, niż jedenastego listopada, gdy powinniśmy się cieszyć, że niepodległość z nami jest. Cieszymy się co najwyżej, że kazaliśmy dzieciom nie ruszać się z domu, bo jest zimno, a gdzieś tam czekają jacyś dranie, którzy manifestują coś innego, niż my. Fajnie może byłoby z nimi pogadać, ale nikt nie umie rozmawiać. Do jasnej cholery, chyba będzie padać. Czy nasi przodkowie nie mogli wywalczyć niepodległości w czerwcu?
W Dniu Niepodległości nie ma pikników, karuzel dla dzieci, koncertów i pokazów sztucznych ogni po zmroku. Czasem ktoś wygłosi jakiś referat na spotkaniu, o którym wie grupka fascynatów liczebnością przypominająca konspiracyjne zebrania. Dni Podgórza, których finał odbywa się pod oknem mojego mieszkania więcej w sobie mają radości i świątecznej atmosfery niż świętowanie odzyskania niepodległości. Jakbyśmy się tą niepodległością umartwiali. Z braku innych sposobów, świętujemy, jak możemy. Maszerujemy w gronie innych patriotycznie usposobionych rodaków. Chwile uniesienia mieszają się z chwilami zażenowania, gdy widzimy jakiegoś polityka podpierającego się tym naszym maszerowaniem.
A potem spotykamy inny jakiś pochód, niby z okazji tego samego dnia, ale jednak z jakiejś innej okazji. Nasza okazja wydaje im się podejrzana, a ich okazja wydaje się podejrzana nam. Moglibyśmy porozmawiać przy okazyjnie rozstawionym piknikowym stoliku, przy piknikowym piwie i piknikowej kiełbasce. Pewnie okazałoby się, że wszyscy znamy wszystkie zwrotki, wprawdzie nie hymnu, ale „Sokołów”.
Tyle, że im się wydaje, że wiedzą o nas wszystko i wcale nie mają ochoty z nami rozmawiać. I to jest ten jeden moment, który nas łączy, w którym jesteśmy tacy sami – oni i my. Ta jedna zgoda, co do tego, że nie chce nam się rozmawiać.
Zaczynamy świętować jak umiemy. Rzucamy się w rytuał z zaangażowaniem starożytnych szamanów składających ofiary. Są i emocje i przeżywanie tego dnia jak mało którego, jest upojenie i nawet krew, która przecież sakralizuje wszystko. Gdzieś z boku płonie święty ogień.
Świętujemy.
A miało być o "Dumanowskim". No nic, o "Dumanowskim" będzie następnym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz