28.10.2012

197. czy czytanie (i kupowanie) książek jest działalnością społeczną?

Wydaje nam się, że za sprzedażą książek stoi niewidzialna ręka rynku, a my, którzy książki kupujemy, należymy do wielkiej rodziny nabywców towarów. Wprawdzie książki nie mieszczą się w definicji produktów niezbędnych do przeżycia, co więcej, gdyby stosować kryterium ceny, zbliżają się do kategorii towarów luksusowych, niemniej wciąż pozostają nabywanym przez nas towarem. My, czytelnicy, nie różnimy się zatem wiele od miłośników muzyki, gier, hobbystów kupujących modele samolotów i okrętów, ogrodników - amatorów, fanów wiertarek udarowych wypróbowujących wciąż nowe wiertła na wciąż nowych ścianach itd. Jesteśmy blisko spokrewnieni z każdym, kto coś kupuje, czy będzie to nowych ciuch, czy pół kilo sera, czy cokolwiek innego (pomijam tu oczywiście fakt, że sami kupujemy i inne niż książki towary). Przywykliśmy więc do statusu zwyczajnych nabywców. Czasem westchniemy do swojej nieco wydumanej elitarności, stanowiącej dla nas nieco ładniejszą nazwę dla tworu, którym jesteśmy naprawdę - niszy.

Czy jednak aby się nie mylimy?

Zaglądnąłem wczoraj do księgarni i wypatrzyłem w niej nowy zbiór opowiadań Luciusa Sheparda. Sięgnąłem po niego właściwie odruchowo, ręka pomknęła ku półce jeszcze zanim mózg w pełni zdał sobie sprawę co czyni ciało. Gdy to nastąpiło, nakazał ręce się cofnąć. Dlaczego? Ponieważ siła nabywcza moich pieniędzy spadła w ciągu ostatnich lat, wydatki wzrosły, a ja i tak mam w tej chwili co czytać. Jeśli poczekam z zakupem powiedzmy rok, być może uda mi się ten zbiorek kupić taniej? Mogę też sprawdzić jego cenę w którejś z tańszych księgarni internetowych, albo pilnie śledzić jej losy w księgarni, w której właśnie się znajdowałem, ponieważ lubi ona ogłaszać nagłe kilkudniowe przeceny. Przeprowadziwszy w myślach taką właśnie analizę odstąpiłem od zakupu. Zadowolony ze swej silnej woli (każdy z nas rozumie ten impuls by książkę kupić prawda? tę potrzebę niemalże nałogowca, której tak trudno się oprzeć) opuściłem księgarnię, lekko tylko się przejmując zawiedzionymi spojrzeniami sprzedawczyń.

Gdy wróciłem do domu nie było mi już tak wesoło.
Przecież, jeśli kupię książkę po roku, przecenioną, wydawca zarobi na niej mniej. Nie zrobi na niej też księgarnia. Jeśli wszyscy będą tak sprytni jak ja, księgarnia może paść, a wydawca dojść do wniosku, że lepiej przerzucić się na wydawanie wyłącznie paranormalnych romansów i poradników na dowolny temat. A wiem, że coraz więcej czytelników przed zakupem książki zastanawia się w podobny mi sposób. Znamy pewne mechanizmy rynku księgarskiego, znamy też zawartości naszych kieszeni. Lubimy czytać i kupować książki, ale lubimy też mieć co jeść, w co się ubrać, a nawet (o zgrozo) wydać nieco pieniędzy na zbytki inne niż czytanie.

Nie pobiegłem z powrotem do księgarni, by kupić zbiór Sheparda. Przyszło mi do głowy co innego.
Wciąż kupuję książki, w tym wiele nowości. Takich jak ja jest może pięć, może dziesięć tysięcy osób w Polsce. Niech będzie, że dwadzieścia, choć nakłady książek raczej na to nie wskazują. Piszę o ludziach kupujących stale, po kilka tytułów miesięcznie, nie o tych, którzy skuszeni listami bestsellerów kupują wybrane, cieszące się wielką popularnością tytuły. Wyjaśnię od razu - nie czuję się lepszy od nich, po prostu oni nie do końca pasują mi do kategorii społeczników.

Społeczników? A tak!
Ile wynosi średni nakład powieści wydawanej w Polsce? Trzy tysiące? Niech mnie lepiej znający temat poprawią, ale wydaje mi się, że wiele się nie pomyliłem. Ile z tych trzech tysięcy się sprzedaje? Załóżmy optymistyczne, że dwie trzecie (już słyszę smutny śmiech wydawców). Spójrzcie na siebie, czytelnicy. To Wy kupujecie te dwa tysiące powieści. Nie pożyczacie ich od znajomych, nie ściągacie za darmo z rozmaitych serwisów internetowych, nie wynosicie pod kurtkami z księgarni i często nie odwracacie się od nich, jak ja odwróciłem się od zbioru Sheparda. Siła nabywcza Waszych pieniędzy spada jak spada poziom czytelnictwa, ceny książek rosną, a czasem trzeba się nachodzić, by oczekiwaną powieść w ogóle dostać. A jednak stale kupujecie po kilka tytułów miesięcznie. Czy zgodnie z prawami rynku? Gdzieżby tam! Toż wydawnictwa nie utrzymują się dzięki Wam! To przykre, ale prawdziwe. One żyją ze sprzedaży bestsellerów - różnej jakości świetnie wypromowanych powieści zagranicznych autorów, krótkich zwykle i lekkich w odbiorze powieści rodzimych gwiazd rynku książki, snobistycznych wydań artystów pióra, a przede wszystkim z paranormali, romansów i poradników. Wy, którzy kupujecie powieści stale, którzy kupujecie przede wszystkim te sprzedające się w mniejszych nakładach, nie przynosicie wydawcom znaczących zysków. Rynek prozy w Polsce łączy dwa typy społeczników - wydawców wprowadzających na półki powieści, na których nie zarobią, oraz czytelników, którzy je uparcie kupują.

Dlaczego czytelnicy też są społecznikami? Spójrzcie na aspekty Waszej działalności (tak, mówię o czytaniu). To Wy podtrzymujecie zdychające czytelnictwo w Polsce przy życiu. Wydajecie na to sporo pieniędzy, poświęcacie na to czas. Bez Was czytelnictwo spadłoby tak bardzo, że właściwie prawie by go już nie było. Pomimo wszystko bez Was zniknęło by z rynku kilka wydawnictw, albo przebranżowiło się tak, że polscy pisarze nie tworzący romansów nie mieliby gdzie wydawać - być może przestaliby pisać. Ale to nie wszystko. Wy nie tylko kupujecie i czytacie, Wy także rozmawiacie o tym. Spotykacie się na rozmaitych stolikach literackich, albo zwyczajnie przy kawie lub piwie, zakładacie blogi, na których piszecie o ostatnio przeczytanych powieściach, zaglądacie na strony i blogi innych i komentujecie tamtejsze wpisy, jesteście użytkownikami dziesiątek stron internetowych. I to wszystko za darmo, choć przecież nakręcacie tym i tak nikłą sprzedaż prozy. Czasem wdzięczni wydawcy przysyłają Wam darmowe egzemplarze powieści do recenzji. Czasem zyskujecie niszową popularność - ale to wszystkie Wasze zyski. Prowadzicie szereg działań by pokazać, że czytelnictwo nie wyzionęło jeszcze ducha, by zachęcić do niego innych. I nie tylko nie bierzecie za to pieniędzy, ale dokładacie własne. I to sporo.

Owszem, lubicie czytać. To Was trochę tłumaczy. Ale zobaczcie jak się organizujecie, ile przejawiacie inicjatyw i zastanówcie się - czy naprawdę nie przypomina Wam to działalności społecznej? Czy przypadkiem nią nie jest?

A jeśli tak, to czemu z tego nie korzystacie? Czy rozmaite organizacje społeczne nie dysponują pewnymi  sympatycznymi możliwościami? Oczywiście, słowo "organizacje" może brzmieć kiepsko w uszach indywidualistów, jakimi często są czytelnicy. Może jednak warto spróbować spojrzeć na zjawisko czytelnictwa na nowy sposób? Może to pożyteczna społecznie, zagrożona wyginięciem działalność, a Wy, drodzy czytelnicy, działacie na rzecz edukacji społeczeństwa, aktywizacji społecznej oraz pozwalacie przetrwać, a może nawet rozwijać się rodzimym przedsiębiorcom. Jak dla mnie, to cenna działalność społeczna. W sam raz, by czerpać z niej korzyści. Toż dowolne "Stowarzyszenie Ludzi Czytających" i tak wszelkie dochody przeznaczałoby z ochotą na działalność statutową, czyli na czytanie!


3 komentarze:

  1. Ponieważ odpowiedź mi napuchła, wrzuciłem ją pod ten adres:
    http://zpodlogi.blogspot.com/2012/10/ratujmy-czytelnictwo-polskie.html
    ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ależ oczywiście, że to działalność społeczna :)
    Ale to stowarzyszenie jakoś nijak do mnie nie przemawia (?). Przeczytam odpowiedź Flamenco.

    OdpowiedzUsuń