10.06.2015

248. Faith No More

To przeklejka z gikza. Nie było mnie tu już ponad miesiąc, a tekst jest niegrowy, więc równie dobrze mógłby się znaleźć i tutaj.

Tam nosił tytuł: "We old", bo tak zawołał Mike Patton ze sceny. Zawołał dwa razy podczas koncertu trwającego niespełna dwie godziny, więc coś musiało być na rzeczy. Może poczuł lata w kościach? Był w samym środku trasy koncertowej przez Europę, miałby więc prawo. Muszę sprawdzić z którego facet jest rocznika... 1968. Ma prawo? Jest starszy ode mnie (ale mniej niż bym chciał), wygląda lepiej niż ja (niech będzie, że to dlatego, iż on się goli). 

Może fakt, że gość przed pięćdziesiątką krzyczy: "we old!" to rodzaj buntu przeciw temu, co nadchodzi? Łatwo (być może) przyjąć łatkę "dinozaura rocka", gdy się jest klasykiem jak Pink Floyd. Ale Faith No More nigdy klasykiem nie będzie, to oznaczałoby śmierć tej grupy. Choćby mieli grać na wózkach podłączeni bardziej do aparatury podtrzymującej życie niż do wzmacniaczy nie mogą zostać klasykami, ale furią, wściekło-ironicznymi buntownikami. Z drugiej strony wszystkie rockowe dinozaury były kiedyś zbuntowane i myślały o sobie w podobny sposób.

Niemniej okrzyk: "we old" to chyba także dowód na młodzieńcze postrzeganie świata. Dwudziestolatkowie tak przecież patrzą na pięćdziesięciolatków (i prawie pięćdziesięciolatków) - jak na starców. Mike Patton ma więc chyba mózg dwudziestolatka. Co może jest konieczne, by grać rocka. DNA uruchomiło program odpowiedzialny za rdzewienie komórek, na gębie widać już zmarszczki, drobne skaleczenia goją się wolniej i Mike Patton nie rzuca się już po scenie tak, jak kiedyś bo łatwiej łapie zadyszkę i trudniej się jej pozbywa. W oczach młodocianego gospodarza swojego mózgu jest więc już starcem. Ale nie może być nim do końca, bo wtedy nie mógłby już śpiewać - a w każdym razie nie tak, jak to robi.

A teraz przeklejka:

Relacje z koncertów wypada zaczynać mniej więcej tak: „Na początek uderzyli ścianą dźwięku, która sprawiła, że nawet najbardziej zblazowane nastolatki, te w białych bluzeczkach na żółte spodnie, wzdychające znacząco za każdym razem, gdy wiatr wieje w niewłaściwy sposób a ludzkość nie pada im do stóp, nawet one wyrwały spod swoich półprzezroczystych bluzeczek koronkowe staniki by zapomnieć o całej wystudiowanej rezerwie i ciskać nimi na scenę. Po chwili, ogarnięte szałem jaki wzbudzić potrafią tylko przesterowane gitary, już pogowały.”

Tak naprawdę zaczęli następująco:

„Hello Motherfucker
My lover
You saw it coming”

To dobry tekst na początek koncertu, co nie zmienia faktu, że publika, której część dopiero mościła sobie wygodne miejsca, jeszcze się nie przebudziła, jeszcze nie do końca ogarniała gdzie się znalazła. Wprawdzie światła odpowiednio zgasły, by zaraz odpowiednio rozbłysnąć, wprawdzie wchodzących na scenę powitano wyciem i oklaskami, wprawdzie gdy Mike Patton zarzucił tradycyjne powitanie, wplatając w nie coś o Polsce i Krakowie uniósł się las rąk. Mimo to „Motherfucker” przeszedł prawie niezauważony, jak opening serialu, podczas którego mieszamy herbatę zamiast angażować się na na 100% w przeżycia bohaterów.

No, ale potem rozległo się „Be Aggressive” otwierające stary rozdział i stare rany.

I przez pierwszą część koncertu właśnie te stare rany dominowały. Skakaliśmy (albo siedzieliśmy) do kawałków pochodzących przede wszystkim z „Introduce Yourself”, „The Real Thing” i „Angel Dust”. Później pojawiły się i inne, ale przedtem Mike Patton oświadczył: „We old”. I nikt nawet specjalnie nie protestował. Wyszło na jaw, że większość osób podskakujących na płycie widzi FNM na żywo po raz pierwszy. Starzy wyjadacze, jak ja i kumple, siedzieli wyżej. Potem kumpel rzucił: „W Zabrzu było lepiej”. Na pewno było lepiej, bo i Mike Patton i my byliśmy młodsi o jakieś dwie dychy i to my skakaliśmy wtedy na płycie dziwiąc się tym wszystkim nieruchawym nudziarzom nie odrywającym się od krzesełek.

Temat starości powrócił, gdy zespół wywołano na bisy. Miał tłumaczyć, że zespół nie ma już tyle pary co kiedyś i nie może bisować bez końca. Zagrali trzy kawałki, zakończyli „We Care a Lot” i pozwolili obsłudze zaświecić główne światła.

Tak naprawdę kłamali. Wcale nie są starzy. Doświadczeni zapewne tak. Bo łomocili bez zgrzytów a Patton pokazywał, że nie stracił głosu. Trochę dojrzeli, więc obyło się bez szaleństw. Wyszedł z tego fajny, porządny koncert, na którym nikt jednak nie zrywał staników. Było warto? Było. Czy oddałbym za ten występ duszę? Raczej nie.

Z wieczoru ekipa, z którą byłem, zapamięta zapewne najlepiej knajpkę, do której weszliśmy potem na jedno piwo. Przy barze jakiś neoposthipis wyrykiwał szlagiery. Na wszelki wypadek poszliśmy więc do drugiej sali. Z sali numer trzy dobiegły dźwięki tanga. Zajrzeliśmy tam by odkryć, że piękne kobiety pływają po parkiecie w objęciach facetów w koszulach powsuwanych w spodnie. Ponieważ nieładnie było gapić się tak żarłocznie, przysiedliśmy przy stoliku i wtedy, w wiszącym nad przejściem telewizorze dojrzeliśmy baletnicę robiącą to, czego nie zrobiły kobiety podczas koncertu – zsuwającą ramiączko biustonosza.

„Ożesz, to naprawdę porno!” – nie mógł uwierzyć kumpel.

A jednak. Baletnica zrzuciła wszystko co miała i zaczęło się dziać to, co zwykle dzieje się w takich produkcjach.

I to zapamiętamy najlepiej. Ryki posthipsa z sali numer jeden, baletnicę oddającą się wszystkim na dziesiątki sposobów na ekranie telewizora w sali numer dwa i hipnotyzujące tango z sali numer trzy, Piękny misz masz. Bardziej ujmujący od udanego koncertu, podczas którego przecież serce zabiło mi żywiej np. podczas „Epic” i jeszcze w paru momentach. Podczas którego ściana dźwięku spadała na mnie jak trzeba. Wszystko było na swoim miejscu. I tyle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz