Myślisz sobie: "piątek, piąteczek, piątunio", oddychasz jakby lżej (nawet w Krakowie), a potem odbierasz zamówione książki, wracasz do domu, siadasz, z małym wyrzutem sumienia, bo przecież powinieneś się wziąć do roboty, albo czytać książki, które są do wykonania tej roboty niezbędne, nad powieścią Cooka, na którą trochę sobie poczekałeś. I nagle dociera do ciebie, że coś jest z tym "piątuniem" nie tak.
To pewnie ciągle echa wstawania po to, żeby pogapić się na góry, przejść ulicą zasiedloną rano przez kolesi delektujących się kawą pitą z naparstków z asekuracją szklanki wody, mijanych przez śliczne dziewczęta i ich matki - wszystkie w pracy, uwijające się przy otwieraniu sklepików, pomiędzy którymi siedzą sobie przy kawce mężczyźni. Echa tego wstawania ot tak, spacerowania ot tak, późnych śniadań i wskakiwania do morza, jak uwolniony od ciężarów koń wskakuje w trawę, by tarzać się w niej w chwili beztroskiej wolności.
Zasiadłem na powieścią Cooka, męcząc się z jej pierwszymi rozdziałami, podczas których autor przypominał sobie i mnie o co w tym wszystkich chodziło całe lata temu, gdy ekscytowałem się cyklem "Imperium Grozy", jednym z tych cykli fantasy, które zostały skrzywdzone na kilka sposobów. Utonął ów cykl w popularności "Czarnej Kompanii", która okazała się i lepsza i bardziej porywająca czytelnika, utonął w tym, że czytelnik nie był na taki cykl gotowy (bo co chwilę ktoś ginie, brak szlachetnych bohaterów, prawie każdy może okazać się szują a interesy dotychczasowych łajdaków mogą nagle stać się interesami czytelnika. Martin wpadł na to dopiero ileś tam dekad później), bo nie był odpowiednio dobrze napisany itp. itd. Cook przypominał sobie i mnie o co chodzi, ja odkrywałem, że w nosie mam co się dzieje z nowymi graczami tamtego świata i interesują mnie wyłącznie ci starzy, zmęczeni przegrańcy, których znam od kilku tomów, od ich dzieciństwa i młodości, których losy i upadki mnie przejmują.
I o nich znów czytałem z fascynacją. Niemal ignorowałem historie powstających i upadających imperiów, kryzysów państwowych, królestw na krawędzi zagłady.
A za mną przewijały się, wcale nie leniwie, piątunio, sobotunia i niedzielka. Minęły, nim skończyłem czytać powieść Cooka, bo po drodze przytrafiła się impreza rodzinna, jakiś wypad, zakupy, kilkanaście powszedniości. Zachciało mi się zagrać w grę, przeczytać komiks, pobawić ścinkami filmików z wakacji.
Piątunio. Czy to nie upokarzające żyć w marzeniu o tym, by złapać trochę oddechu? Nie o wyzwoleniu, ale właśnie o chwili, po której pochyli się potulnie głowę by dalej marzyć o kolejnym piątuniu.
Bohaterowie Cooka już nie marzą - w każdym razie nie ci starzy, zmęczeni. Król bez tronu nadal jest jednym z najskuteczniejszych zabójców na świecie, Ragnarson, choć złamany i uwięziony nadal posiada imię budzące lęki i nadzieje. Varthlokkur z ledwością pamięta już jak zaczęły się jego obsesje, które uczyniły zeń jedną z najmroczniejszych i najbardziej przerażających legend na świecie, który ma przecież przed czym drżeć, bo wojny na nim prawie się nie kończą. Wszyscy trzej zastanawiają się czasem do czego właściwie dążą, ale nie potrafią przestać działać. "Droga zimnego serca" jest równie smutna i fascynująca jak poprzednie tomy cyklu, opowiada o ludziach złamanych, a równocześnie nie do złamania, opowiada o przegranych sprawach i ciężarach, których nie da się dźwigać zbyt długo. I o tym, że jedyne nadzieje, jakie niosą minimalne szanse spełnienia, pokładamy w innych ludziach. Być może fałszywe, ale dające nam siły. Cook napisał cykl fantasy, który przy wszystkich swoich dekoracjach i gadżetach nie opowiada o armiach, bitwach, spiskach ale o ludziach, zwyczajnych, pozbawionych piątuń i coraz bardziej zmęczonych. Napisał cykl powieści prawie obyczajowych.
Wbrew pozorom nie zrobił tego Martin w swoim "odkrywczym" cyklu. Bohaterowie Martina to ciągle bohaterowie, postaci z pieśni. Martin tylko udaje, że trochę ich odbrązawia, w rzeczywistości tworząc wielkie postaci herosów. Że bywają wredni i okrutni? Tak, ale prawie nie bywają słabi (jest jeden wyjątek, postać, która mogłaby się pojawić i w Imperium Grozy).
Wszyscy bohaterowie IG to postaci słabe, złamane, zniszczone, zawzięte, czasem wściekłe ponad wszelkie granice, ale wyniszczone życiem. Między innymi dlatego ten cykl, przy wszystkich jego słabościach, tak mnie pociąga i fascynuje. I przez te słabości czasem coś prześwituje. Nieszczęsna, obsesyjna miłość Varthlokkura, odkrycie, którego dokonał pewien zabójca opętany obsesją władzy i zemsty i to, że nikt nie wierzy, iż mógł uczynić coś takiego, nawet stary przyjaciel, dla którego tamten poświęcił wszystko. Martin pisał o szalonej miłości macierzyńskiej? I to Cook był pierwszy (w "Czarnej Kompanii"), ale do tego Cook pisze o tym, jak wszystko potrafi wywrócić do góry nogami miłość ojca.
Szkoda, że nie pisze tego trochę lepiej, choć wcale nie żałuję iż "Imperium Grozy" nie zostało napisane przy pomocy owej zaplanowanej błyskotliwości, jaką posługuje się Martin (a u nas Sapkowski). Że każdy dialog nie został napisany tak, by iskrzył od maestrii twórcy. Szorstkość przydaje prozie Cooka realności, zwyczajność sprawia, że upadki jego bohaterów wydają mi się bardziej przejmujące. Dopiero czytając IG zdałem sobie sprawę co przeszkadzało mi w pełni przejmować się losami bohaterów Sapkowskiego i Martina - to ów przesadzony kunszt, nadmierna dbałość o efektowność dialogów i nadwyrazistość postaci. To, oczywiście, ma sens i przynosi wymierne efekty. Tak napisane powieści czyta się znakomicie, z przywiązaniem do bohaterów. Cytaty z błyskotliwych dialogów same zagnieżdżają się w pamięci.
Ale wszystko staje się od tego odległe i nierzeczywiste. Cook może nie pisze tak, bo nie potrafi, a nie dlatego, że tak właśnie zamierzał. Ale ból Ragnarsona nie jest dla mnie sztuczką aktora na teatralnej scenie, ale bólem prawdziwej postaci. A przez to współczuję bohaterom IG bardziej niż postaciom z cyklu Martina. I dalej - naprawdę mam nadzieję, że dopadną głównego złego. Acz zdaję sobie sprawę jak są złudne.
Cook, przy wszystkich zawieranych przezeń w powieściach bitwach, magii i spiskach ciągnących się przez stulecia, jest pisarzem powszednim, takim od poniedziałków i wtorków, nie piątuń, sobotek i niedzielek. Jest facetem, który zdaje sobie sprawę, że życie, nawet w świecie fantasy, to nie święto, to bezustanne mierzenie się z poniedziałkowością świata. I że chwila oddechu odeń to tylko pozór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz