Odkąd wróciłem do Krakowa znów przytyłem. Włosy nie układają mi się w łobuzersko niedbały lecz wyłącznie w irytujący sposób. Słońce to już nie ujmująco kąśliwa kochanka, ale złośliwa jędza obejmująca moje ciało gęstym potem zamiast żaru.
Przychodzą mi do głowy coraz gorsze pomysły i choć żaden z nich nie wydaje mi się dobry, to innych chyba nie mam. Przypominam sobie wszystko, o czym tak udanie zdołałem zapomnieć. Nie mam pod ręką morza, w którym mógłbym się schować.
W ogóle niewiele mam pod ręką. Plączą się głównie napomnienia i pędy przyszłych kłopotów. Jeszcze pamiętam i wzgórza i zatoki, nieuzasadnioną pewność siebie na lotnisku w Tiranie, chęć ucieczki na lotnisku w Belgradzie i złość na lotnisku w Wiedniu. Jeszcze pamiętam je pamięcią gorączkowych uczuć, jeszcze trochę dręczą mnie pragnienia z pociągu, którym jechałem nie do końca legalnie, jeszcze przejmuje mnie smutkiem widok błękitnej spódnicy, którą ta soczysta brunetka uniosła, by powachlować się nią na szczycie wzgórza, na które wbiegłem, bo nie bardzo wiedziałem co innego mogłem zrobić w tamtej chwili. Jak każdy facet dopisuję do spojrzenia kobiety mrowia znaczeń, do których nie mogłem się odnieść. Jak nastolatek odnoszę wrażenie, że kiedy przyszli jej i moi przyjaciele zerkaliśmy na siebie ukradkiem pomiędzy nimi, czerpiąc nieco przyjemności z ich nieświadomości zdarzeń, które nie zaszły, gdy przez chwilę byliśmy na górze tylko dwoje.
To, oczywiście, tylko nastoletnie fantazje. Tak naprawdę ja piłem wodę, ona wachlowała się spódnicą. A patrzyła na mnie sprawdzając, czy nie wgapiam się za bardzo we wszystko, co odsłaniała.
Ale te złudzenia wciąż zachowują gorąco tamtego dnia, a za chwilę staną się tylko wspomnieniem, czymś, od czego dzielić mnie będzie narastający z każdą chwilą ocean zdystansowania. Aż wreszcie niczego już nie będę czuł, tylko będzie mi się wydawało, że czuję. A potem spojrzę na siebie stamtąd jak na obcego, kogoś, o kim opowiedział mi ktoś inny.
Siedząc wczoraj w poczekalni lotniska w Belgradzie i prawie trzęsąc się ze strachu przed powrotem, napisałem, trochę dla uspokojenia, trochę by to i owo sobie samemu wytłumaczyć, tak:
Rany boskie, ile pięknych kobiet. Serbki, Albanki, Amerykanki i sam nie wiem kto jeszcze. Ale piękne. Na przykład ta, z kręconymi czarnymi włosami i twarzą stworzoną do radości. Taka ruchliwa. Trzepoce jak koliberek.
Na przykład ta po lewej, posągowy spokój, nobliwość dostojnie pięknej czerni. Jeśli się odzywa, wystarczy jedno słowo, by Ziemia przestała i zaraz na powrót zaczęła wirować.
W tle, na słuchawkach, RF i Lili De La Mora.
Kiedy ostatni raz opuszczę lotniska, świat zmieni się dla mnie na zawsze. Mógłbym po prostu pozostać tu w zawieszeniu jak jakiś Snowden albo Tom Hanks. Wtedy nic by się nie stało do końca. Siedziałbym, słuchał "Eleven Continents" i przyglądał się kolejnym pięknościom, przybywającym i odlatującym. Sam siebie wziąłbym w nawias i może świat dałby się nabrać. Nie dogoniłaby mnie ani jedna godzina z tych trzech tygodni, podczas których odsunąłem je wszystkie od siebie. To, co pozostawiłem, byłoby na zawsze takim, jakim je pozostawiłem. Póki siedziałbym na lotnisku, nic, co zaszło pod moją nieobecność, naprawdę by się nie stało.
Niestety, nie zostałem na lotnisku. W Krakowie, który podoba mi się trochę mniej i w domu, który jest trochę mniej domem, dzwoni telefon za telefonem i ja też sporo dzwonię. I, jeszcze nie do końca, ale coraz bardziej jestem tam, dokąd cholernie mi się nie spieszy.
Mam podobne przemyślenia na lotnisku, jak chociażby wczoraj na Hanedzie: 'ja tu zostaję, nie wsiadam do samolotu i nie wracam do mieszkania, do pracy - za dobrze się tu czuję'. Po czym znowu ląduje w Seulu, znowu walczę o miejsce w autobusie by wrócić do swojej niewielkiej (2mln) mieściny nieopodal stolicy.
OdpowiedzUsuńNie pozostaje mi nic innego jak planowanie kolejnej, odległej w czasie, wyprawy, gdzie znów spotkam ciekawych ludzi i gdzie może uda mi się złapać jakąś ciekawą chwilę swoim aparatem. A tak, znowu do pracy, do swojej zagrody...