6.08.2015

niesjesta

Leżę na plecach, leciutkie fale kołyszą mną, a jakże, leciutko. Gapię się na góry, pod które zapędziłem się trochę dwa, albo trzy dni temu. Dokładnie nie pamiętam, bo czas płynie tu w sposób nieco niedookreślony. W każdym razie do trzynastego, kiedy będę gnał na samolot, żeby mnie zabrał do Belgradu (chętnie zostałbym tam na tydzień), skąd następnym polecę do Wiednia (to już właściwie nie zagranica, wszystko jak w Krakowie, tylko większe), stamtąd autobusem do Krakowa (przez kilkanaście minut istniała opcja przelotu samolotem przez Rzym, z dwudziestoma godzinami oczekiwania na przesiadkę, ale gdybym z niej skorzystał już bym chyba nie wrócił, co zresztą, teraz, nie wydaje mi się wcale złym rozwiązaniem). W Krakowie szybki prysznic, zmiana plecaka i zaraz jazda do Wrocławia, a stamtąd jeszcze dalej, tak naprawdę nie wiem dokąd.

Ale na razie jestem tutaj. Łagodne fale zatoki ciepłego morza kołyszą mnie, a jakże, łagodnie. Gapię na wzgórza - stopnie ku owym górom, na które nie wlazłem, bo butów (sandały z trepowatą podeszwą) starczyło mi akurat na wzgórza. Ale te wzgórza były w sam raz. Już ich wystarczyło, by odpocząć tak, jak odpoczywa mi się najlepiej.



Poza mną były tylko tupeciarskie żółwie przekonane, że wszystkie ścieżki w wyschniętym bagienku należą do nich i oczekujące w związku z tym, że będę ustępował im drogi, kilka much (ale niewiele, wolały smęcić się w innych rejonach), owce, krowy i kozy istniejące jedynie jako monotonne pobrzękiwanie żelaznych dzwonków (mam w domu taki krowi, prezent od czarownika z Bukowiny). No i psy. Trzej pasterscy ochroniarze; dwa złote i ciekawskie, jeden czarno-biały, zblazowany. Gdy je zobaczyłem, serce zabiło mi żywiej, bo pamiętałem ich agresywnych kumpli z rumuńskich gór. Ale te były tylko zaciekawione. Co nie znaczy, że nie schyliłem się ostentacyjnie po kamień, coś ze dwie godziny później, gdy jeden z nich lazł za mną przez jakiś kilometr, nienachalnie lecz konsekwentnie skracając dystans. Być może chciał się zaprzyjaźnić jak pewien zagubiony kundelek w kaszubskiej głuszy, który zobaczywszy wreszcie jakiegoś człowieka (mnie, tubylcy nie widzieli powodu, by szlajać się po lasach, a turyści też woleli inne szlaki; zresztą nie mieli tak świetnych map, jak ja) gnał szczęśliwy hen, znad brzegu jeziora, paręset metrów od pagórka, na którym stałem niepewny, czy nie spotkałem burka ogarniętego wścieklizną.

W każdym razie zepsułem to - nie zaprzyjaźniłem się ze złotym psem pasterskim, choć długo dawał mi szansę towarzysząc dyskretnie acz stanowczo przez pół godziny, a może dłużej lub krócej.  Gdy uznał, że nie zagrażam już trzodzie, którą miał po opieką, ewentualnie stracił nadzieję na moją przyjaźń, poszedł sobie. Było mi trochę żal. Wbrew pozorom polubiłem go. Jego rumuńscy koledzy po prostu by mnie zeżarli. Zdaje się, że w jednym ze starych przewodników po południowej Bukowinie można było znaleźć zdjęcie faceta rozpaczliwie starającego się zachować równowagę na chybotliwym płocie, na który wskoczył uciekając przed wielkim, agresywnym psim bydlakiem. To ja. Słowo daję, nie było mi wtedy do śmiechu (nie jestem pewien, czy zdjęcie trafiło do przewodnika, ostrzegającego przed psami i radzącego, by zaopatrywać się w kamienie i race, czy tylko kumpel pokazywał je na prezentacjach, okraszonych komentarzem: "etnolog w pracy").



Łaziłem po wzgórzach ledwie co porośniętych resztkami zeschłej trawy, wśród porzuconych chyba pól, rodzących głównie białe kamienie i puste żółwie skorupy; snując się mniej więcej tak, jak snuję teraz ten wpis - od dywagacji do dywagacji. Słońce grzało mi w łeb, bo jak zwykle zgubiłem czapkę, a nie zdobyłem się na kupienie słomkowego kapelusza z dwugłowym czarnym orłem. Skończyła mi się woda, kamera powiedziała, że więcej materiału HD nie zamierza zmieścić, trochę się bałem o z lekka już przypalone słońcem ręce (strzaskało mnie podczas sprawdzania dokąd dojdę główną ulicą Belgradu, znam akuratniejsze miejsca na kąpiele słoneczne). Bałem się, że rozdepczę jakiegoś żółwia i mocno niepokoiły mnie coraz ciemniejsze chmury kłębiące się nad szczytami gór. Ale było pięknie.

A nawet najpiękniej. Bo z jednej strony od świata odcinały mnie góry pełne ciemnych blizn po lodowcu, a z drugiej pagórek, na którym osiemset albo siedemset lat temu zbudowano kamienną cerkiewkę, zresztą na wzór wcześniejszej, postawionej tam jeszcze pięćset lat wcześniej. Właśnie dla niej się tu wybrałem - oddalonej od tej kamienistej, głęboko niespecjalnej drogi nazwanej "Bulwarem Demokracji" i jeszcze bardziej od wygodniejszych dróg asfaltowych, po których lokalsi jeżdżą, jakby poza nimi nie istniały żadne inne samochody, albo chodzą, jakby samochodów wcale nie było. Oddalonej od wszystkiego, co nosi jakiekolwiek znamiona cywilizacji, otoczonej przez bagna (fakt, że akurat wyschłe), domy żółwi i wredne strażnicze krzaki istniejące po to, by kłuć przechodniów, czyli, jak mi się wtedy wydawało, wyłącznie mnie. Choć to miłe - być sensem czyjegoś istnienia - obszedłbym się bez tego honoru,



Zresztą, nawet on nie był prawdziwy. Znalazłem potem wśród krzaków opakowanie po cukierku. Kozy raczej go tam nie przyniosły.

Ale to później. Najpierw stałem pomiędzy górami a cerkiewką i cieszyłem się tym, jak bardzo jestem pośród tego wszystkiego sam. I to tym rodzajem bezpiecznej samotności, osadzonej w pewności, że wystarczy godzina spaceru, by znów poczuć się bezpiecznie, między ludźmi. O ile wcześnie nie zeżarły by mnie ich psy.

Nie chciało mi się stamtąd ruszać. Ani do cerkiewki, ani do domu. I właśnie ta sama myśl dopada mnie, gdy kołyszę się delikatnie na, a jakże, delikatnych falach ciepłego morza. Nie chce mi się  ruszać (tu wygodniej, morze robi to za mnie). Ale przede wszystkim nie chce mi się wracać. Dokądkolwiek. Chyba, że na tamte wzgórza.



Oczywiście ze wzgórz wróciłem. Gdy dotarłem do drogi, białawej od potrzaskanych kamieni,  niespodziewanie wyjechał na mnie jeździec na osiołku. Ja skinąłem mu głową, on uniósł dłoń w pozdrowieniu. Zamiast odprowadzać go wzrokiem myślałem, że gdybym był Twardochem, opisałbym to spotkanie wielowarstwowo i dogłębnie, wzbudzając metafizyczny niepokój; gdybym był Szostakiem, opisałbym to ze starogrecką ironią i pięknie; będąc Orbitem przemyciłbym trzy myśli o życiu, pozornie proste, ale wielkie, i jeszcze szturchnąłbym czytelnika tak, jak to Orbit potrafi. Gdybym był Pilipiukiem, góry turlałyby się ze śmiechu czytając o sobie. Nic z tego, Jestem sobą - żadnych pięknych głębi bądź szalonego śmiechu. 

Tylko wspomnienie poczucia tej dobrej, bo fałszywej samotności. I wielkiej błogości, czy to wśród wzgórz, czy na morzu.



5 komentarzy:

  1. Czasem wystarczy najprościej.

    ukłony
    allegra walker

    OdpowiedzUsuń
  2. To mnie zaskoczyłeś tym wpisem i muszę przyznać, że czytając to co napisałeś poczułem, że jednak to co wrzucam u siebie to jakoś tak miałkie się wydaje. Co najwyżej mogą to poprawić za pomocą warstwy audio wizualnej czyli masą zdjęć ;)

    Podzielisz się kiedyś / gdzieś dokładniejszą trasą swojej wędrówki? Oczarowały mnie zdjęcia gór, ale tak naprawdę wizja samotnej wędrówki z dala od cywilizacji... to jest chyba to czego mi brakuje.

    Jakbym był tam na miejscu to pewnie nie dotarłbym do tej cerkiewki, same góry by mnie pochłonęły + frajda z robienia zdjęć.

    Planujesz dodać coś więcej ze swojej wyprawy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trudno to nazwać "wyprawą". Jest kumpel, jego małoletni syn i ja. Czasem się im urywam, ale zwykle łazimy we trzech. To sprawia, że "wyprawy", to tak naprawdę spacery, bo trzeba myśleć o dziecku. W związku z tym chcę tu wrócić, bo na razie to taki przejazd zwiadowczy, żeby obwąchać okolicę.

      Usuń
    2. Jeśli to jest zwiad to kiedy będziesz chciał zrobić konkretny wyjazd? :D Nie to bym badał 'turystyczne' możliwości po powrocie do Polski bo wiem, że Japonia będzie dla mnie już za daleko.

      Miło jest czytać pozytywną opinię o tym co wrzucam u siebie. Niestety statystyki odwiedzin raczej mało mówią, a jeśli coś mówią to tylko to, że praktycznie nikt do mnie nie zagląda, Na szczęście, chyba, nie piszę dla 'popularności'.

      Co do szybkości klawiatury to nie jestem pewien - szybkie w moim odczuci to byłoby 2-3 akapity i koniec. U mnie natomiast zamiast planowanej strony wychodzą trzy.

      Tak czy owak, czekam na więcej relacji z urlopu :)

      Usuń
  3. PS. A to, co wrzucasz dla mnie jest bardzo interesujące, to takie małe reportaże ze świata, który znam głównie z artykułów, książek historycznych, netu i telewizji. Nie bawisz się w przeżywanie wewnętrznych głębi, tylko opisujesz świat, szybkim reporterskim piórem (czy też "szybką, reporterską klawiaturą;) ). To cenne i znacznie mniej egocentryczne niż moje wpisy.

    OdpowiedzUsuń