Polskie kino wojenne ostatnich lat to dość interesujące zjawisko. Można odnieść wrażenie, że rodzimi filmowcy przez dwie dekady (jeśli nie dłużej) robili wszystko, żeby zabić traumę po "Czterech pancernych" - filmie o młodzieńczej przyjaźni zawartej w trakcie awanturniczego zabijania Niemców.
Dawno, dawno temu, kiedy władzę w telewizji przejęli po raz pierwszy nieczerwoni, pojawiły się próby lustrowania polskich filmów i seriali. Ujawniono wtedy, że pancerni byli ukąszeni wiadomo jakim systemem, a film to jedna wielka propaganda. Niby wszyscy o tym wiedzieli, ale zerwanie okowów cenzury sprawiło, że ktoś chciał o tym powiedzieć głośno. Powiedział i sprawa została prawie zamknięta.
Okazało się jednak, że systemowe ukąszenie przygodowego serialu jest jego najmniejszym problemem. Największym zaś fakt, że był on właśnie przygodowy, a polskich (i sojuszniczych) żołnierzy ukazano w nim jako fajnych ludźmi (mężczyzn i kobiety), którym prawie wszystko się udawało i którzy po wygraniu wojny zamiast pogrążyć się w traumie po prostu pożenili się ze sobą nawzajem.
Najwyraźniej polscy filmowcy uznali, że takie pokazanie wojny to grzech i przez lata ciężko pracowali, żeby zatrzeć wrażenie, jakie zakłamany serial wywarł na całych pokoleniach nie-filmówców.
W efekcie kiedy reszta świata, nie tylko Amerykanie i Rosjanie ale także Czesi, Francuzi, Finowie, Chińczycy, a nawet, cholera, Niemcy, kręcili filmy o swoich dzielnych żołnierzach walczących ze złym wrogiem (Niemcy na przykład walczyli z nazizmem), Polacy kręcili głównie filmy o tym, że udział w wojnie oznacza wieloznaczności moralne, które prowadzą do alkoholizmu, albo o tym, że zabijali Żydów, bądź ich ratowali by wykorzystywać ich seksualnie, albo zapijali się na śmierć, albo sobie nie radzili, albo jakoś sobie radzili ale prowadziło to do takiego wypalenia wewnętrznego, że równie dobrze mogliby sobie nie radzić. Wojna w polskim kinie przedstawiana była jako koszmar - i słusznie. Tyle, że koszmar też można pokazywać na różny sposób. Tymczasem nasi twórcy próbowali bić kolejne rekordy w samobiczowaniu, jakby bali się, że jeśli pokażą jakiegoś pozytywnego bohatera (który przeżyje, albo nie będzie się zachlewał), to czujni tropiciele polityki historycznej polegającej na negowaniu jakiegokolwiek naszego sukcesu w historii napiętnują ich jako propagatorów "potrząsania szabelką". Nawet gdy już powstawały filmy (bądź spektakle) o bohaterach pozytywnych, to nie traktowały o tym, jak ci bohaterowie sobie radzili, ale jak już, po bohaterskich czynach w filmie nie pokazanych byli zakatowywani przez ubecję.
W efekcie najbardziej miłym dla polskiego oka wydarzeniem okołofilmowym ostatnich lat w dziedzinie militarnej był teledysk szwedzkich heavy metalowców.
Kłopot w tym, że polski widz niespecjalnie różni się od czeskiego, fińskiego, amerykańskiego a nawet niemieckiego i chciałby obejrzeć jakiś film, w którym nasi są fajni i czasem coś im się udaje. I nie wystarczą mu jako zamiennik kolejne filmy o energicznych odnoszących sukcesy kobietach albo coraz smutniejsze komedie romantyczne. Polski widz, jak każdy inny widz na świecie, chciałby czasem zobaczyć film o tym, jak nasi dają komuś łupnia.
I filmowcy w końcu to zrozumieli. Możliwe, że musiało dorosnąć pokolenie, dla którego przygodowość "Pancernych" nie jest traumą, a którzy za to znieść już nie mogli, że rodzime kino to jeden wielki ocean traum, spomiędzy których wystają czasem skały nieśmiesznych komedii.
Jak by nie było, zaczęły powstawać seriale i filmy o tym, że jednak nasi potrafili być trzeźwi i skuteczni. I ku zdumieniu władców telewizji i kina ludzie chętnie je oglądali.
Tyle tła mającego tłumaczyć czemu wybrałem się do kina na "Karbalę" i czemu, mimo wszystko, oglądało mi się ja prawie bez bólu. A nawet z jakimś rodzajem przyjemności. To była właśnie taka przyjemność wynikająca z czegoś innego, niż obcowanie z dobrym, czy chociaż efektownym kinem. To była przyjemność oglądania filmu kogoś, kto rozumie, że widz potrzebuje czasem w kinie czegoś więcej poza samoumartwianiem. I że warto pokazywać polskich żołnierzy nie tylko jako ludzi złamanych życiem.
Tyle pozytywów. Bo film, no cóż, jest biedny. I to nie tylko w finansowym tego słowa znaczeniu.
Ale w finansowym też. I niestety, zabrakło z paruset być moze tysięcy, żeby go uratować. Problem nie w tym bowiem, że zabrakło szmalu na efekty pirotechniczne, trochę więcej kamer i innego sprzętu, albo na komputerową obróbkę zdjęć (choć mogłaby trochę pomóc). Kłopot w tym, że tak bardzo - jak się domyślam - domykano budżet, że zabrakło pieniędzy na... ludzi. I nie na aktorów pierwszoplanowych, ale na statystów. Bo widzicie, jeżeli mam oglądać film o tym, jak nasi stawiają czoła przeważającym siłom wroga, to tych sił nie może grać piętnastu - dwudziestu (w porywach) kolesi. Niestety, ale mająca dodawać w zamierzeniu grozy scena przemarszu bojowników ku "naszej twierdzy" całą grozę położyła, bo bojowników było aż kilkunastu. Jak mam się przejmować dramatem garstki obrońców, gdy atakuje ich paru gości?
Z braku funduszy bułgarski oddział gra jeden facet, którego dla równowagi zrobiono hipertwardzielem z westernu. To znaczy, domyślam się, że taki był zamiar, bo bohaterowie co pewien czas rzucają teksty o tym, jacy to twardzi są ci bułgarscy weterani. Niestety, prawie tego nie widać. Nawet w akcji, którą deklaratywnie prowadzą sami Bułgarzy ("nie mogę ci dać ani jednego człowieka" - mówi polski dowódca) widać w zasadzie głównie Polaków a bułgarskiego herosa niespecjalnie (tzn. jest, pęta się po kadrze, ale bohaterskie czyny zarezerwowane są dla naszych). Zresztą ta akcja wywołała u mnie opad szczęki, bo nie wiedziałem, że regulaminy NATO oparte są na regulaminach Gwiezdnej Floty i nakazują, by w najniebezpieczniejszych akcjach brali udział przede wszystkim najwyżsi oficerowie, dowodzenie okrętem obronę twierdzy pozostawiając sierżantom. Możliwe jednak, że tak to wygląda, nie znam regulaminów NATO. A może tak właśnie zachowali się dowódcy (polski i bułgarski) w rzeczywistości? Czułbym się trochę zaskoczony, ale kto wie?
Niestety, finansowe dziury to niejedyny kłopot tego filmu. Dziury scenariuszowe też się znalazły. A właściwie nie tyle dziury, co braki.
Film zaczyna się całkiem nieźle, a nawet obiecująco. Jakkolwiek postaci rysowane są dość grubo, to jednak, przy okazji wyraziście, co więcej od samego początku twórcy zarysowują między nimi konflikty, które powinny podkręcić sytuację w otoczonej twierdzy. Dowódca i jego zastępca mają wyraźnie odmienne poglądy na temat dowodzenia i motywowania żołnierzy, dwaj bracia ścierają się co chwila, bo starszy (weteran) jest wściekły na młodszego, że przyjechał. Jeden ze świeżaków zawalił sprawę pod ogniem i teraz czeka go sąd, a przy okazji koledzy mają ochotę trochę po nim poskakać. Jest na czym budować napięcie. I co? I nic. Bracia znikają z kadru jeszcze przed bitwą, pulsujący pod skórą konflikt między oficerami okazał się być jedynie pretekstem do rozegrania pewnego schematu (aż do bólu) a wątek potencjalnego tchórza... o jejku. O jejku, jejku. Jejku. To dopiero koszmar. Słuchajcie, połowa filmu kręcona jest "z ręki" (nawet sceny, jak oficer po prostu se idzie), po czym dostajemy jedyną chyba scenę bojową kręconą a'la dramatyczny Wajda (w słabszym momencie kariery). Jedyną, która tak bardzo potrzebowała zostać nakręcona z ręki i właśnie w tych przytłumionych kolorach, w których nakręcono resztę. Ale nie. Statycznie, z podkręconymi (na tle całej reszty filmu) kolorami i w ogóle z jakiegoś zupełnie innego filmu. Zgroza.
No więc nie ma napięcia bojowego i nie ma napięcia psychologicznego. Co zostało?
Przede wszystkim zostało całkiem niezłe, mimo wszystko, wrażenie. Częściowo wynika to z owej potrzeby opisanej we wstępie. Częściowo zaś dlatego, że widać, iż twórcy się starali, że mimo wszystko udawało im się zazwyczaj ukrywać braki finansowe. Ale przede wszystkim dlatego, że dokładnie wiedzieli co i jak chcą opowiedzieć. Kręcili film o dzielnych żołnierzach i nawet jeśli nie wykorzystali potencjału tkwiącego w postaciach, a napięcie co jakiś czas siadało, to "Karbala" jest filmem z postaciami i historią. A to więcej, niż można powiedzieć o wielu innych współczesnych polskich filmach. Nie mruga do widza okiem, nie rozkłada bezradnie rąk, tylko snuje opowieść. A przy okazji udaje się twórcom wrzucać całkiem niezłe wątki. Na przykład rozmowy między oficerami na temat roli małych krajów u boku tego czy innego "wielkiego brata". Albo pokazanie, że nic się nie zmienia w historii - Polacy znów się bili, znów pokazali i znów zostali odsunięci na boczny tor. To są te chwile, w których widać, że nie miał być to po prostu strzelany film i udało mu się uniknąć pułapki hurrapatriotyzmu, który bywa równie niebezpieczny i skrajny jak skłonność do patriotyzmu zadeptywania. Szkoda, że parę rzeczy nie wyszło, ale opuszczałem kino bez poczucia straty czasu. Czułem rozczarowanie, ale równocześnie i zadowolenie. Traktuję "Karbalę" jako jedną z podpowiedzi, że coś się zmienia w naszym kinie. To kolejny przykład próby zrobienia mocnego, gatunkowego kina, od którego filmowcy uciekali u nas przez tyle lat. Ta próba do końca nie wyszła, ale w końcu człowiek uczy się na błędach, nie?
Sala kinowa była prawie pełna (jakiś czas po premierze). Mam nadzieję, że film na siebie zarobi i otworzy drogę kolejnym. Trafi się pewnie wśród nich parę słabszych (nie zapominajmy, że "polska szkoła pisania scenariuszy" to dziś nie uczniowie Wajdy czy Konwickiego, ale rzemieślnicy wykuwający warsztat w operach mydlanych; jak by się przeciw nim nie buntowali, istnieje ryzyko, że wpadną w pułapkę i skończy się jak w serialu "Misja Afganistan", w którym nagle najważniejszym wątkiem był trójkąt miłosny). Ale między nimi zabłyśnie też jakiś klejnocik.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz