Przez Słowację należy jechać dostojnie, niemal
majestatycznie. Nie gna się tam na złamanie karku, ale oszczędnie dawkuje
prędkość. Radek (i większość znanych mi kierowców) nie przepada za przejazdami
przez ten kraj. Bo choć widoki są piękne, to dusza kierowcy nawołuje, by
mocniej depnąć w pedał gazu, pożonglować biegami, poczuć pęd. Ale i przepisy
drogowe i policja na Słowacji są surowe. Trzeba więc zwolnić, cieszyć się
widokami i próbować nie zerkać na nerwowo na zegarek.
A mamy powód, by zerkać. Pierwszy plan zakładał, że
wyruszymy o czwartej nad ranem. No dobrze, nie był to właściwie plan, ale jakiś
przebłysk religijnego uniesienia, tak naprawdę herezji. Wiara w nieziszczalne,
stworzenie bytu niemożliwego z punktu widzenia nauki. Ci, którzy znają Radka,
wiedzą, że jest on w stanie bez problemu wstać o czwartej, pod warunkiem, że
jest to czwarta po południu.
Powstał więc drugi plan. Ten przewidywał, że wystartujemy o
szóstej. Raczyłem powątpiewać i w taką możliwość. Jednak upojenie urlopem
wprawiło mnie w stan dziwnego oszołomienia, w którym uwierzyłem w szanse na
spełnienie niespełnialnego. „Na wszelki wypadek zadzwoń do mnie o piątej, żeby
mnie obudzić” – podsycił nadzieję Radek.
Zadzwoniłem. Pogadaliśmy. Dokończyłem pakowanie i zacząłem
czekać. W okolicach ósmej zadzwoniłem, by zapytać, czy nie zgubili się z
Tomkiem (bo najpierw Radek miał jechać po Tomka) wśród tradycyjnych sezonowych
krakowskich remontów dróg. Nie, nie zgubili się. Nie mieli jak, bo Radek
jeszcze, no cóż, nie wyjechał.
Ostatecznie opuściliśmy Kraków nieco po dziesiątej. Mieliśmy
przed sobą, optymistycznie licząc, dziesięć godzin drogi. Licząc realistyczniej
dwanaście. Licząc naprawdę realistycznie… Ten prawdziwy realizm zabiłby w nas
jednak nadzieję na Belgrad. Więc przestaliśmy liczyć.
Przez Węgry śmignęliśmy tak, że prawie ich nie zauważyliśmy.
Ale potem skończyła się nam Unia Europejska. O dziewiętnastej wciąż mieliśmy
szanse, by dotrzeć do Belgradu o sensownej porze. Lekko przed północą na
przykład. Miasto jest już wtedy rozbudzone po upalnym dniu, ulice zapełniają
się ludźmi, pęcznieją od knajpek. Ale o dziewiętnastej wpadliśmy w kolejkę do
przejścia granicznego między Węgrami a Serbią. O dziewiętnastej wpadliśmy w sam
środek wojny.
Początek wyglądał niewinnie. Sznur samochodów
rozciągnął się na dwóch pasach autostrady. Ludzie pootwierali drzwi,
powychodzili cieszyć się ciepłym wieczorem. Turcy z całymi gromadami dzieci,
Albańczycy w swoich mercedesach, skupieni bardziej od innych Serbowie, paru
Polaków, zwykle młodych i wesołych i diabli wiedzą jakie jeszcze nacje –
wszyscy oni wymieszali się ze sobą na granicy, za którą marchewka przestawała
być owocem a ślimak rybą.
Radek także wysiadł, by sprawdzić jak daleko ciągnie się
kolejka. Wrócił z niewesołym wyrazem twarzy. „Postoimy” – rzucił. No i
postaliśmy. Usadowieni na środkowym pasie, jak to zwykle bywa w podobnych
sytuacjach, obserwowaliśmy jak samochody na lewym pasie poruszają się szybciej niż
my. Ich kolejka okazała się żwawsza, być może uprzywilejowana. Jednak jeśli
otwarcie rzucaliśmy nieprzyzwoitymi słowami, to nie z powodu farciarzy z lewego
pasa. To cwaniacy z prawego przyprawiali nas o nerwowość. O ile bowiem dwa
nasze pasy poruszały się w ślimaczym tempie kolejki, to pasem prawym kierowcy
gnali przed siebie, jakby żadnej granicy przed nimi nie było. Ignorowali nas i nasze zasady.
„Udają, że jadą na tamtą stację benzynową, a potem na chama
wpieprzają się do kolejki” – domyślił się Radek. Mylił się. Ci z prawego pasa
niczego nie udawali. Po prostu gnali przed siebie jak długo mogli, a potem na
chama wpieprzali się do kolejki.
Bardzo szybko doszliśmy do wniosku, że ślimacze tempo, w
jakim się posuwamy, to ich wina. Gdyby bezczelnie nie zapychali wąskiego gardła przejścia, kolejka przesuwałaby się szybciej i sprawniej. Kierowcy z
prawego pasa stali się naszymi wrogami. Patrzyliśmy na nich z pogardą i
wrogością. Oni jechali, my staliśmy. Nawet nie rozważaliśmy możliwości
dołączenia do nich. Porzucenia naszego pasa i pojechania przed siebie, licząc,
że uda nam się wepchnąć.
Po dwóch godzinach, w trakcie których dotarliśmy do tego, co
uważaliśmy za wąskie gardło przejścia wrogość zmieniła się w wojnę.
Cwaniacy z prawego pasa dotarli do miejsca, w którym nie
mogli już gnać przed siebie. Teraz, aby poruszać się dalej, musieli wjechać na
nasz pas.
Zwyczajnie uprzejmość nakazuje wpuszczać nieszczęśników,
którzy utknęli na niewłaściwym pasie. Ale po dwóch godzinach obserwowania jak
tamci ignorują zasady i cwaniacko mijają nas, zmęczonych, powolnych,
zamkniętych w korku i sfrustrowanych, nikt nie miał ochoty na uprzejmość. Ani
my, ani chyba Albańczyk przed nami, ani grupa młodych kolesi przed chyba
Albańczykiem. Ci dla oszczędności paliwa zgasili silnik swojego mini vana i co
jakiś czas przepychali niewielki samochodzik o kilka metrów do przodu. Cwaniaki
z prawego pasa szybko zrozumieli, że mogą wykorzystywać ich wahanie, by wbić
przed nimi na nasz pas. Ale i młodziaki uczyły się szybko. Zaczęli czujniej
wypatrywać wszelkich oznak, że kolejka może ruszyć, choćby o metr. Zwiadowcy
nie odrywali wzroku od samochodów przed nimi. Jeśli zobaczyli, że sto, dwieście
metrów wcześniej rozbłyskują czerwono światła, że zaczynają pomrukiwać
silniki, a długi samochodowy wąż zaczyna drżeć, wołali pozostałych, by
napierali na srebrną maskę swojego wozu. W tym czasie strażnicy starali się
zablokować cwaniaków.
Kibicowaliśmy chłopakom. Prawie zagrzewaliśmy ich do boju
okrzykami. Ale przecież i sami nie próżnowaliśmy. Gdy tylko orientowaliśmy się,
że szykują się do pchania samochodu Radek odpalał silnik. Niechby spróbował
zagapić się, spóźnić! Krzyczeliśmy na niego z Tomkiem. „Jedź! Jedź! Jedź!”. Ci
z prawej napierali. Starali się wyprzedzać nas w odczytywaniu oznak zmian w kolejce,
szybciej odpalać samochody. Niedwuznacznie skręcali na nasz pas. Jakiś facet w
samochodzie z polską rejestracją, który godzinę wcześniej minął nas nie
zwalniając próbował teraz zagadać jakoś do Tomka. Ten zasunął szybę.
Nie wolno było zostawić choćby centymetra luzu, bo cwaniaki
z prawej strony natychmiast to wykorzystywali. Jechaliśmy więc zderzak w
zderzak. Nikt nie protestował w obawie o stłuczkę. Wiedzieliśmy, że musimy być
solidarni, twardzi. Nie wolno nam odpuszczać tym z prawego pasa. Każda sekunda
wahania, zbytnia ostrożność to klęska. Nagle staliśmy się towarzyszami broni,
istną kompanią braci z Turkami, Serbami, Albańczykami z naszego pasa. Nie
liczyły się narodowości tych z prawego. Naród środkowego pasa był czujny, zwarty, rozumiał swoją powinność.
Jakże zazdrościliśmy szczęściarzom z pasa lewego. Oni nie
musieli walczyć. Spokojnie, choć powoli jechali przed siebie, wolni od barbarii
prawego pasa. Byliśmy ich przedmurzem, odpieraliśmy fale najazdów, by oni mogli
jechać spokojnie. Nasze napięcie zupełnie się im nie udzielało. Odpalali
samochody z opóźnieniem, zostawiali między nimi olbrzymie przestrzenie.
Pozostawali w świecie szczęśliwości i beztroski, może nawet nieświadomi, że
zawdzięczają to wszystko nam.
„Moglibyśmy spokojnie tam zjechać” – zauważył w pewnym
momencie Tomek.
„Moglibyśmy.” – zgodził się Radek. – „Ale nie zjedziemy.”
Oczywiście, że nie. To byłaby zdrada. Nie porzuca się
towarzyszy broni w ogniu walki. Nie tylko my tak uważaliśmy. Żaden z samochodów
toczących długą, męczącą bitwę na przedmurzu nie porzucił posterunku. Nikomu z
prawego pasa nie udało się pokonać ani nas, ani chyba Albańczyka przed nami,
ani tych Tytanów – chłopaków pchających swojego srebrnego mini vana. Chwila
kryzysu nadeszła dopiero, gdy Radek postanowił napisać do swojej żony u dziecka.
Normalna sprawa na wojnie. Ale wiele mogła nas kosztować, bo skupiony na
pisaniu smsa żołnierz stracił czujność. „Jedź! Jedź! Jedź!” – musieliśmy poganiać
go z Tomkiem, gdy nagle zrozumieliśmy, że się zagapił, że zderzak samochodu
przed nami oddalił się niebezpiecznie, a cwaniak z prawej już już szykował się
do wbicia się w rosnący wyłom w naszym szeregu. Omal nie zawiedliśmy naszych
towarzyszy.
Niemniej udało się. Zwyciężyliśmy. Nasza „ściana tarcz”
powstrzymała barbarię. Słodki jest smak zwycięstwa, nawet gdy już wiesz, że nie
dotrzesz do Belgradu na czas, gdy okazuje się, że zawalił się plan noclegowy i
trzeba na wyścigi szukać zamiany, a tu znika internet, rwą się połączenia w
telefonach a baterie w tych cudeńkach techniki rzężą na oparach energii. Bohaterowie są już zmęczeni,.Ty
jesteś zły i sfrustrowany, wyczerpany bitwą. Odkrywasz, że zapadła już noc.
Martwisz się nadchodzącym roamingiem. Ale wiesz, że wygrałeś. Ci z prawej nie
przeszli.
A potem, ledwie paręnaście minut później, wyrasta przed tobą
trzech węgierskich pograniczników. Zatrzymują wszystkie pasy. I tych
beztroskich z lewego i nas, wojowników szos i cwaniaków z prawego. I zaczynają
przepuszczać nas po kolei w myśl tego, co mylą ze sprawiedliwością. Najpierw
kilku z lewego, potem kilku z prawego i na końcu kilku z nas. Znikają nam z
oczu i chyba Albańczyk i chłopaki ze srebrnego mini vana, w którym odpalili
silniki. A potem my znikamy z oczu Turkowi za nami. Znika i solidarność i
braterstwo w walce. Zostaliśmy sami. Suniemy powoli dwoma pasami a po paruset metrach
cwaniaki z prawej znów wyjeżdżają na wolny prawy pas, ten dla tirów i autobusów
i ruszają przed siebie. Odprowadzamy ich wzrokiem, ale nie ruszamy za nimi.
Ostatnie co nam pozostało to już tylko moralne zwycięstwo.
Do Belgradu docieramy w okolicach trzeciej w nocy.
(na zdjęciu jeden z belgradzkich murali)
:-D
OdpowiedzUsuńdzięki! tego mi było trzeba dzisiejszego poranka!
Bardzo dobra relacja z frontu - czekam na kolejne!
OdpowiedzUsuńUdanego wypoczynku :)
Wojna zwój a nigdy się nie kończy z tym bardziej, że zawsze ją zabieramy z sobą... ILE razy nawet nie wyjeżdżając z kraju widziałem i brałem udział w takiej jak opisujesz... To prawda i nie ma w tym kłamstwa
OdpowiedzUsuń