12.07.2017

272. Wakacje, odcinek trzeci: o jeżdżeniu samochodem

Przez góry, których nazw najwyraźniej nikt tutaj nie zna, szliśmy nie jak osiołki, których tu mnóstwo, ale jak osły patentowane. A może jak dzieci - pełne wiary we własne możliwości, ufające zabawkom i nie przyjmujące do wiadomości, że coś może okazać się niemożliwe.

Osiołki, jak sądzę, mają własne nazwy dla gór, szlaków i szczytów. Dla wąwozów rzeźbionych zanikającymi latem rzekami. Być może tak lubiane przez dziewczęta wcale niekłapouche zwierzaki dzielą się tymi nazwami ze stadami kóz i owiec. A może nawet z pasterzami. Możliwe jednak, że każde ze stworzeń dysponuje własnymi określeniami na taką na przykład górę Tomor, do której nie dotarliśmy. Ani na jej szczyt, gdzie zresztą się nie wybieraliśmy, gdzie chyba nikt się nie wybiera, ani nawet w jej cień. Nigdzie prawie nie dotarliśmy tamtego dnia, gdy zamierzaliśmy zwiedzić miasto Berat i zasuwaliśmy małym samochodzikiem ku szczęśliwemu zakończeniu, choć innemu niż sobie wyobrażaliśmy.



Nie dotarliśmy do Miasta Tysiąca Okien, choć nikt nie powie, że się nie staraliśmy. Ignorowaliśmy zatroskane spojrzenia tubylców, rzucane najczęściej zza szyb terenowych potworów z napędem na cztery koła. Ignorowaliśmy fakt, że nie mieliśmy ani grosza w lokalnej walucie. Właściwie ignorowaliśmy tak wiele faktów, że nie sposób ich tutaj wyliczać. Gnaliśmy przed siebie małym, coraz mocniej umorusanym samochodzikiem. Jeszcze trochę wspominaliśmy Ohrid z jego uliczkami, malowniczymi ale nie stworzonymi do spacerowania, cerkwiami i cerkiewkami porozrzucanymi po wzgórzach oraz, oczywiście, z naszym ulubionym kociołkiem. W bagażniku pobrzękiwały butelki wina. Byliśmy zadowoleni, może nawet prawie szczęśliwi i zasuwaliśmy kolejną malowniczą drogą przez góry nie tracąc rezonu nawet, gdy zaczęła znikać.


Śmialiśmy się mijając coraz większe dziury. Śmialiśmy się, gdy nie zostało wiele poza nimi. Przestaliśmy się śmiać po przejechaniu przez kamienny mostek, za  którym ta dziwna przestrzeń, która kiedyś była drogą zaczęła z jednej strony jeszcze bardziej tracić na wrażeniu drogowości, z drugiej piąć się stromo w górę.

- To na pewno jedyna droga? - upewnił się Tomek.
- To na pewno droga? - podrzuciłem.

Radek zapewnił nas dwukrotnie, że tak. Droga i jedyna. Kiedyś zapewne nie tylko malownicza, ale i pięknie kładąca się pod  kołami bezlitośnie masakrujących ją ciężarówek, które uwoziły tony kamienia wyrwanego górom. Albania nie tylko turystyką, ale i kamieniołomami stoi. Te, które mijaliśmy tamtego dnia zamilkły. Jasne wyłomy w górach jeszcze się nie zagoiły, ale ruchu w nich już nie ma. Jednak lata ciężkiej pracy ciężarówek zadały drodze potężne straty. Już się nie podniosła po ranach od ciężkich kół, a nikt jej nie reanimuje, bo dla kogo?




Na pewno nie dla nas. Gdy uznaliśmy, że łatwiej zerwiemy zawieszenie, albo stoczymy się w koryto okresowej rzeki, niż dotrzemy do wybranego celu, zawróciliśmy. Radek mamrotał, że jeszcze tu wróci, odpowiedniejszym samochodem.

Przegraliśmy Berat ale pokonaliśmy góry, których nazwy znają owce, kozy, osiołki i atlasy, ale niekoniecznie mieszkający tam Albańczycy. Gdy ich pytaliśmy, patrzyli na nas ze zdziwieniem. Góry to góry.

Coraz mniej podskakując na dziurach i wybojach wracaliśmy do cywilizacji, a Radek znajdował kolejną jedyną drogę, która miała zaprowadzić nas do Gjirokastry. I zaprowadziła, co tu kryć. Ale nie tak od razu.



Najpierw natknęliśmy się na roboty drogowe, co poznaliśmy po wystawie znaków poprzypinanych gromadnie w miejscu, w którym taka niezła nawet szosa zmieniała się w marzenie kierowców wozów wyścigowych - pas czarnego asfaltu bez skazy. Biała strzałkę wykrzywioną ukośnie w lewo na niebieskim tle zinterpretowaliśmy jako nakaz zmiany pasa, co wydało się słuszne, bo na lewo od strzałki droga zmieniała się w wertepy ućkane zresztą jakimiś przegrodzeniami. Pomknęliśmy więc przed siebie (lewym pasem). I było to jedno z najlepszych mknięć tej podróży. O, jakże nic nam nie przeszkadzało, gdy zasuwaliśmy po tej drodze równej jak najrówniejszy ze stołów, pośród gór i nieusuniętych jeszcze po robotach zwałów ziemi. To nie była jazda,  lecz rozkosz. Spełnienie snów wędrowców zmęczonych po wyprawie drogą, której nie było. Raj.


W każdym razie do momentu, gdy dotarliśmy do ściany. Dosłownie. Droga marzeń kończyła się ścianą.

To pomogło nam się domyślić, że znów pojechaliśmy drogą której nie ma. Tym razem nie dlatego, że okazała się tak stara, zmęczona i zapomniana, że prawie zanikła, ale dlatego że jeszcze jej nie wybudowano.

Zawróciliśmy po raz drugi tego dnia. Znów jechało nam się świetnie, choć dręczyła nas obawa, że możemy jakiemuś ministrowi zepsuć uroczyste otwarcie fragmentu szosy wyłaniając się zza zakrętu, za którym nie powinno być żadnych samochodów i porywając czerwoną wstęgę, nim zdąży ją przeciąć.



Nic takiego się nie stało. Musieliśmy tylko skręcić na wertepy wskazywane przez ukośną strzałkę na błękitnym tle, a potem mozolnie wspinać się po przepięknych górskich drogach. I tak, pokonaliśmy nimi góry, których nazw tubylcy nie używają. Bez lokalnej waluty, płacąc za  benzynę wszystkim, co tylko zgadzali się przyjmować benzyniarze. Żywiliśmy się burkami jeszcze z Macedonii, przepijanymi macedońską wodą.



Uniknęliśmy stratowania przez owce, kozy i krowy, którym chyba wydaje się, że są w Indiach. W niewielkim barze prowadzonym przez osiemsetlatka znajdującego upodobanie w oglądaniu teledysków Marjoli Kacani (tu nawiązaliśmy duchową łączność) i częstowaniu przejezdnych lodowato pysznym piwem podawanym w lodowatych kuflach odnaleźliśmy nieco ukojenia. Gościnność osiemsetlatka uspokoiła nas po spotkaniu z ogrodzeniem, na które ktoś ponatykał korpusy zabawek.



Potem jeszcze trochę drżeliśmy, że nie starczy nam paliwa, zdumiewaliśmy się kolejnymi stromymi podjazdami, zachwycaliśmy się rzeką wypłukującą wapń ze skał by stroić się w oferowane przezeń barwy. Zwalnialiśmy na widok kóz i owiec, narzekaliśmy albo śmialiśmy się. Skwar dawał nam we znaki i ciągle martwiliśmy się, że brak nam lokalnej waluty. Że nie zdążymy przed zmrokiem. Że samochód wreszcie powie nam co myśli o tym wszystkim.




Ale pokonaliśmy góry, których nazwy istnieją, choć prawie nikt ich nie używa.

2 komentarze:

  1. To był całkowicie spontaniczny wypad w te rejony Albanii, że nie mieliście ze sobą w ogóle gotówki? Brzmi tak jakbyście rano wstali, zjedli śniadanie i od tak pojechali przed siebie, w stronę Berat. Jakim samochodem się udaliście, że nie podołał lokalnym drogą - ze zdjęć nie wygląda to tak tragicznie.

    Tak czy owak, dzięki za relację i czekam na kolejną część :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie jest spontaniczny. Prostu,gdy w różnych miejscach sieci "Miasto Tysiąca Okien" jest opisywane w rozmaitych zachwytach, mało kto (w każdym razie myśmy takiego nie znaleźli) wspomina, że droga doń jest, w większości średnia, czasem bardzo zła, a czasem po prostu jej nie ma. Mieliśmy się zresztą początkowo wybrać potężniejszym wozem, ale los sprawił, że pojechaliśmy miejskim daichatsu. To dzielne autko, które dokonuje tu cudów, ale zawieszenie ma niskie, więc jak się sunie po sumie wszystkich dziur, ryzyko, że coś mu się stanie jest zbyt duże.

      Drogi na zdjęciach faktycznie nie wyglądają tragicznie. Ale to nie są t najgorsze odcinki. Najgorsze kręciłem kamerą. Nie wrzucę tych filmików na surowo, a na razie obrabiać ich nie mam kiedy.

      Z gotówką było inaczej. Rano zwijaliśmy się z Macedonii mało używanym przejściem granicznym, na którym kantor podobno był, ale nikt nie wiedział kiedy ruszy. Nie chciało nam się czekać, a nasze doświadczenia z poprzedniego wypadu do Albanii wskazywały, że nie będziemy mieć problemu ze znalezieniem kolejnego kantoru, zresztą z lepszym kursem. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że dwa lata temu jechaliśmy turystyczną trasą ku morzu, a teraz wybraliśmy się w góry, w które prawie nikt nie jeździ, więc nikomu w Albanii nie chce się tu stawiać kantoru.
      Potem w górach kumpel wymienił parę euro w zajeździe drogim, że hej. Ale aż do Gjirokastry nie trafiliśmy na żaden kantor.

      Usuń