Miałem wielką ochotę rozpocząć
któryś z wpisów tak: "trzeci wstrząs, wciąż silniejszy od tych, jakich
doświadczyli w poprzednie dni, wprawił ich w niepokój. Niby się uśmiechnęli
porozumiewawczo, niby spokojnie powrócili do gry w remika, ale nastrój był już
inny niż wcześniej. Bańka beztroski rozprysła się bezpowrotnie. Przypomnieli
sobie, że czytali o potężnych trzęsieniach przed dekadami i wiekami, że
Justynian musiał podnosić to miasto nie z ruin, lecz z kupy gruzu. Przypomnieli
sobie, że drobne wstrząsy mogą zapowiadać większe. Zaczęli oczekiwać następnych drgań z niepokojem."
Niestety, nie wiedziałem co
począć z takim początkiem, dokąd go doprowadzić.
Nadal nie wiem.
Ale przez dwa (już prawie trzy)
tygodnie podróży pożary wędrowały naszym szlakiem. Widywaliśmy je pod postacią
słupów dymu nad miastami, które ledwie co opuściliśmy, bądź plamami czarnej
wypalonej ziemi na trasie do miast, ku którym zmierzaliśmy. Zdarzało nam się
złapać strzęp informacji o nich w radio, nim zirytowany gadaniną Tomek zmienił
stację. Uświadamialiśmy sobie, że wędrujemy po ziemiach wysuszonych słońcem.
Trawa zółkła tu częściej niż zieleniała. Gdy przejeżdżaliśmy przez Czarnogórę pokonywaliśmy
góry wolne od domów, pełne za to okruchów skał pomiędzy płatami ziemi
przypominającej szary piach, porośniętej żółtymi zombiakami trawy. Tam
wystarczyłby byle gorętszy oddech, by wszystko to wytrysnęło płomieniami.
W Sarajewie, gdzie wyzywająco
ubrane dziewczyny i kobiety, nieco przesadnie lubujące się we wszystkim, co
lśni, czy to na sukienkach, bluzkach, paskach, butach czy też na policzkach
mieszają się z dziewczynami i kobietami odsłaniającymi jedynie twarze bądź oczy
(tym też często zdarza się lśnić), w tym właśnie mieście dogonili mnie moi fani
ze świdrami. Wiercą od świtu tuż pod oknem, nie dają spać, nawet pisać za
bardzo nie dają, a mnie się zdarza uśmiechać, bo przypominają mi dom.
Nie, żebym tęsknił za powrotem.
Te pożary, lęk przed tym, co mogą przynieść wstrząsy, świdry, wszystkie te
skazy na idealnym urlopie to tylko cienie prawdziwego niepokoju. Tego
wzbudzanego obawą przed powrotem. Znów, jak pod koniec każdego konwentu,
uświadamiam sobie, że jestem dzieckiem karnawału i nie chcę, by się kończył.
Nie tylko dlatego, że w karnawale głupcy, jak ja, są królami. Może obawiam się,
że tylko karnawał ma sens?
Ale karnawał to czas pożyczony.
Wydajemy w nim więcej pieniędzy, niż zazwyczaj, zachowujemy się jakby nie
istniały konsekwencje i tak długo, jak tylko potrafimy, wierzymy, że końca nie
będzie. Odwracamy wzrok od słupów dymu wyrastających zza wzgórz, ignorujemy
wstrząsy albo uciekamy przed nimi dokądś, gdzie jeszcze ich nie ma.
Jakbyśmy się jednak nie starali,
karnawał dobiega końca. Tak dla mnie, jak i dla Tomka i Radka, dla kraju,
narodu, świata.
Na razie zdechł mi internet i ten
wpis powstaje w wordzie. Możliwe, że wkleję go dopiero w Krakowie. Tam, gdzie
jak słyszałem póki miałem dostęp do sieci, chłody, deszcze i burze. Brak sieci
ułatwia mi odwracanie od nich wzroku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz