20.07.2017

274. wakacje, odcinek czwarty: umiejętnie odwracam wzrok



Miałem wielką ochotę rozpocząć któryś z wpisów tak: "trzeci wstrząs, wciąż silniejszy od tych, jakich doświadczyli w poprzednie dni, wprawił ich w niepokój. Niby się uśmiechnęli porozumiewawczo, niby spokojnie powrócili do gry w remika, ale nastrój był już inny niż wcześniej. Bańka beztroski rozprysła się bezpowrotnie. Przypomnieli sobie, że czytali o potężnych trzęsieniach przed dekadami i wiekami, że Justynian musiał podnosić to miasto nie z ruin, lecz z kupy gruzu. Przypomnieli sobie, że drobne wstrząsy mogą zapowiadać większe.  Zaczęli oczekiwać następnych drgań z niepokojem."

Niestety, nie wiedziałem co począć z takim początkiem, dokąd go doprowadzić.

Nadal nie wiem.

Ale przez dwa (już prawie trzy) tygodnie podróży pożary wędrowały naszym szlakiem. Widywaliśmy je pod postacią słupów dymu nad miastami, które ledwie co opuściliśmy, bądź plamami czarnej wypalonej ziemi na trasie do miast, ku którym zmierzaliśmy. Zdarzało nam się złapać strzęp informacji o nich w radio, nim zirytowany gadaniną Tomek zmienił stację. Uświadamialiśmy sobie, że wędrujemy po ziemiach wysuszonych słońcem. Trawa zółkła tu częściej niż zieleniała. Gdy przejeżdżaliśmy przez Czarnogórę pokonywaliśmy góry wolne od domów, pełne za to okruchów skał pomiędzy płatami ziemi przypominającej szary piach, porośniętej żółtymi zombiakami trawy. Tam wystarczyłby byle gorętszy oddech, by wszystko to wytrysnęło płomieniami.

W Sarajewie, gdzie wyzywająco ubrane dziewczyny i kobiety, nieco przesadnie lubujące się we wszystkim, co lśni, czy to na sukienkach, bluzkach, paskach, butach czy też na policzkach mieszają się z dziewczynami i kobietami odsłaniającymi jedynie twarze bądź oczy (tym też często zdarza się lśnić), w tym właśnie mieście dogonili mnie moi fani ze świdrami. Wiercą od świtu tuż pod oknem, nie dają spać, nawet pisać za bardzo nie dają, a mnie się zdarza uśmiechać, bo przypominają mi dom.
Nie, żebym tęsknił za powrotem. Te pożary, lęk przed tym, co mogą przynieść wstrząsy, świdry, wszystkie te skazy na idealnym urlopie to tylko cienie prawdziwego niepokoju. Tego wzbudzanego obawą przed powrotem. Znów, jak pod koniec każdego konwentu, uświadamiam sobie, że jestem dzieckiem karnawału i nie chcę, by się kończył. Nie tylko dlatego, że w karnawale głupcy, jak ja, są królami. Może obawiam się, że tylko karnawał ma sens?

Ale karnawał to czas pożyczony. Wydajemy w nim więcej pieniędzy, niż zazwyczaj, zachowujemy się jakby nie istniały konsekwencje i tak długo, jak tylko potrafimy, wierzymy, że końca nie będzie. Odwracamy wzrok od słupów dymu wyrastających zza wzgórz, ignorujemy wstrząsy albo uciekamy przed nimi dokądś, gdzie jeszcze ich nie ma.

Jakbyśmy się jednak nie starali, karnawał dobiega końca. Tak dla mnie, jak i dla Tomka i Radka, dla kraju, narodu, świata.


Na razie zdechł mi internet i ten wpis powstaje w wordzie. Możliwe, że wkleję go dopiero w Krakowie. Tam, gdzie jak słyszałem póki miałem dostęp do sieci, chłody, deszcze i burze. Brak sieci ułatwia mi odwracanie od nich wzroku. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz