25.07.2017

275. Wakacje odcinek piąty - zupełnie inny, niż miał być. Ksamil.



Ten wpis planowałem inaczej. Jako krótkie opisy wybranych chwil spędzonych w kilku różnych miastach. Dwa zdania o siedzeniu przy wcale nie głównej ulicy w Mostarze, trzy o wędrówce przez wysypisko śmieci w Jale, może jeszcze ze dwa o tym, jak... No, nieważne. Z winy Tomka wyszło mi coś zupełnie innego. I będzie tylko o jednym mieście. O tym, co mi z niego pozostało dziś, trzy tygodnie i wiele kilometrów później.


Ksamil. 

Wszystko po polsku. Okrzyki dzieci w morzu i nad morzem, przekomarzania ładnych dziewczyn na plaży, menu w domowej restauracyjce i powitania w barach. Prześliczna brunetka podjęła próbę nauczenia Tomka jak rozpoznawać najlepsze arbuzy i zaraz potem zniknęła. Coś przegryźliśmy na szybko, uciekliśmy z plaży nieco dalej, w cień niedokończonego hotelu, gdzie ludzi było zdecydowanie mniej (ot, para – on się opala, ona siedzi ubrana, włosy zasłonięte czarną chustą, z ciała wystają poza twarzą jeszcze dłonie i kawałek szyi). To miała być nasza pierwsza kąpiel w morzu, więc wchodziliśmy do niego nieśmiało. Ja, bo wiadomo, morze, jak dla mnie żywioł nieoswojony, prawie obcy. Ostatni raz taplałem się w takim dwa lata wcześniej. Tomek z Radkiem też postępowali ostrożnie, ale chyba głównie dlatego, że uznali, iż buty do pływania znów lepiej będzie kupić w jakimś innym miejscu. „Znów”, bo w Skopje wyszli ze sklepu uśmiechając się znacząco. „W Albanii będzie taniej” – deklarował Roro ani się spodziewając, że Albania zaskoczy nas cenowo.

Po paru minutach zapomnieliśmy o ostrożności. Prychaliśmy, pływaliśmy, smakowaliśmy smak soli na ustach. Zrobiło się nam tak beztrosko, że podpłynęliśmy od dwóch łódek kołyszących się nie tyle na falach, co na potrzebie, by jakieś fale były.

- To łódki należące do dwóch rywalizujących ze sobą rybaków – rozpoczął Tomek, a ja coś tam dorzuciłem. 

I tak, nie tyle pływając, co dając się unosić morzu, opowiedzieliśmy sobie o Arim i Rildo, którzy rywalizowali ze sobą od dziecka. Tak pogrążyli się w rybackich zmaganiach, że przemieniły się one w prawdziwą wrogość. Zrywali się obaj na nogi przed świtem, wcześniej od innych rybaków w Ksamil i później od wszystkich innych wracali. Czasem śledzili się nawzajem, by podpatrywać nawzajem łowiska, czasem ukrywali się przed sobą nawzajem. Unikali siebie w szynkach i na tańcach albo przeciwnie – celowo wchodzili sobie w drogę. Aż pewnego dnia tak jakoś wyszło, że obaj zapolowali na tę samą potężną rybę pochodzącą z czasów, gdy ludzie jeszcze nie znali ani ognia ani języka. Ostatniego przedstawiciela gatunku morskich potworów, ukrywającego się dotąd na głębinach, ale zwabionego na powierzchnię czymś, czego nie rozumiał ani on ani ludzie. Może to było specyficzne światło, może czyjś śpiew? Na pewno nie zmęczenie życiem i samotnością, bo ryba wściekle walczyła o życie. I wygrała. Pozostawiła po sobie poszarpane sieci, przegryzione wiosła i pobijane burty dwóch łódek kołyszących się tak blisko siebie, że uderzających o siebie dziobami miarowo: stuk, stuk, stuk.

Ari i Rildo leżeli na dnach swoich łodzi niezdolni choćby ruszyć się albo odezwać z wyczerpania. Mieli poranione dłonie i ramiona, wargi pozagryzane do krwi. Milczeli przez wiele godzin i noc i kolejny dzień zastały ich na morzu. I to milczenie zmieniło ich w przyjaciół. Od tej pory nie rozstawali się już nigdy.

Nawet, gdy wspólnie pokochali, jak to w takich opowieściach bywa, tę samą kobietę, nie zniszczyło to ich przyjaźni. Być może dlatego, że nie interesowali jej. Zimnej brunetki o niechętnym spojrzeniu i sercu bijącym tak ospale, że niezdolnym do wykrzesania jakichkolwiek uczuć. Gdziekolwiek się pojawiała owa piękność, której imienia nie wymyśliliśmy podczas kilku minut zmyślania opowiastki, robiło się chłodniej. Kobiety zagryzały wargi i odwracały wzrok. Mężczyźni opuszczali głowy. Milkły dzieci i psy a szron pokrywał marzenia o lepszym życiu.
Tylko jeden człowiek potrafił rozpalić uczucia owej królowej lodu – przybysz z dalekiej Brazylii, który sam gorzał jak słońce. Powiadano, że jego skóra pali w dotyku, że pocałunki zostawiają ślad węgla i smakują jak ogień. Niemal wyłącznie śmiał się, krzyczał i śpiewał. Kobiety bały się go, ale pragnęły go i śniły o nim. Mężczyźni nienawidzili go ale nie potrafili porzucać jego towarzystwa, gdy wchodził do tawern.

Nikt nie wiedział z czego żył, ale wszyscy, poza Arim i Rildo, odetchnęli z ulgą, gdy rozkochał w sobie kobietę, której imienia nie zdołaliśmy wymyślić.
Ponieważ minęło już dobrych kilka minut gapienia się na łódki, znudziło nam się wymyślanie dalszych losów bohaterów. Stwierdziliśmy więc, że ognisty Brazylijczyk był tak naprawdę oszustem, w dodatku Niemcem, równie zimnym jak kobieta bez imienia, ale udanie symulującym gorąco. Gdy mu się oddała, uprowadził ją, gdzieś, podobno do Brazylii, w której ukrywał się przed niemieckimi sądami. A tam sprzedał nieszczęsną dziewczynę jakiemuś bogaczowi.

Jak wieści o tym, co zdarzyło się w Brazylii dotarły do Ariego i Rildo nie wiadomo. Pewnego dnia jednak nie wypłynęli w morze, ale wsiedli do pociągu (jedynego jeżdżącego po Albanii, nawet jego lokomotywa jest pokryta kolorowym graffiti, a nieliczne wagony przypominają domy dla barwnej zbieraniny wędrowców, którym wystarczy, że jadą; cel podróży dla nich nie istnieje – zobaczyliśmy ten pociąg kilka dni później, niemal kilkanaście sekund po tym, jak patrząc na zaniedbane, porosłe suchymi krzakami tory, zgodziliśmy się, że po Albanii nie jeżdżą żadne pociągi) i wyruszyli nim w podróż, która miała zaprowadzić ich do Brazylii, gdzie spodziewali się uratować dziewczynę bez imienia, za to z sercem już nie lodowato zimnym a złamanym.

Nikt ich więcej nie zobaczył w Ksamil. Po trzydziestu, a może więcej latach zmienili się w lokalną legendę. Ale ich łódki wciąż cumują w zatoce, a kobiety opowiadają, że przyjaciele powrócą kiedyś. Mężczyźni otwarcie śmieją się z tych opowieści, ale skrycie wypatrują przyjazdu jedynego w Albanii pociągu.

Szanse na powodzenie mają niewielkie, bo do Ksamil nie doprowadzono torów.

Taplaliśmy się w morzu prawie do wieczora. Dzięki temu doczekaliśmy przybycia jeszcze jednej łodzi w pobliże tych porzuconych przez przyjaciół. I w ten sposób poznaliśmy w końcu imię ich ukochanej.


Potem wszystko potoczyło się szybko. Zakupiliśmy dobre albańskie piwa, rozsiedliśmy się na altanie wśród winorośli i bylibyśmy pewnie grali aż do świtu, ale z ulicy dobiegły nad dźwięki lokalnego folkowania, tych niemal transowych melodii, które znaliśmy z Radkiem z jutuba, przy których zaprzyjaźnialiśmy się niejednokrotnie winami. Bałkańskie tony chadzały za nami przez prawie całą podróż, nie było prawie miasta, w którym nie odbywałby się jakiś festiwal. Porzuciliśmy więc karty
i zeszliśmy na ulice, gdzie lokalsi śpiewali i tańczyli. Gdy odkryliśmy, że próbują porywać w tan
i turystów czmychnęliśmy z powrotem do kart.

A następnego dnia opuściliśmy Ksamil, gdzie ceny okazały się wyższe niż myśleliśmy, język polski dało się słyszeć częściej od albańskiego a ulice były ciężkie od mężczyzn licytujących się na ogłoszenia z adresami atrakcyjnych noclegów. Podejrzewam, że najlepiej zapamiętamy z niego dziewczynę wskazującą najlepszy arbuz, dwie łódki od których wzięli imiona bohaterowie, śpiewy do północy (na szczęście nie nasze). I może jeszcze ser, kupiony ot tak, pod wpływem chwilki. Pewnie bym go nie zapamiętał, choć był, drań, przesmaczny. Ale rozpoczął długą linię zachwytu albańskimi serami; ścieżkę, która zakończyła się hen, po drugiej stronie gór, na płaskowyżu nad plażami i cyplami, na których bunkry porozsiadały się wyjątkowo potężnie, stara turecka twierdza wciąż czuwała nad zatoką a przy kąpielisku można było spotkać osy tak spragnione, że krążyły wyłącznie wokół studni i plażowego prysznica.

3 komentarze:

  1. Ufff... Piękna opowieść, kolego. Proszę o więcej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Podziwiam pomysłu na opowieść. Wystarczyło tylko na chwilę się zatrzymać i skupić się na otaczającym świecie. Może kiedyś też uda mi się coś takiego stworzyć - tym czasem jednak pozostanę przy bardziej przyziemnych opisach wyjazdów :)

    Ksamil jest jakimś znanym celem wypraw polskich turystów, że było tak dużo polskiego dookoła? Szczerze powiedziawszy pierwszy raz słyszę o tej miejscowości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Możliwe, że będziesz częściej słyszeć. Bo tam łatwo się dostać z Polski. Lecisz tanimi jakimis liniami do Grecji a z Korfu (dokąd też zdaje się możesz dolecieć) prom przewozi Cię prawie w mgnieniu oka do Sarandy. I jesteś. Saranda to spore (jak na Albanię) miasto, ale do Ksamil jest z niej prawie rzut kamieniem.
      Im dalej na północ, tym zagranicznych turystów było mniej. Wprawdzie też możesz polecieć samolotem do Tirany, ale chyba nie bezpośrednio. No i tak musisz się z niej jakoś wydostać.

      Usuń