Myślę czasem: „tu byłem”. Na
przykład oglądając niezbyt przecież imponujący turecki serial urban fantasy na
Netflixie, kręcony niemal wyłącznie na turystycznych szlakach Istambułu, cieszę
się, że bohaterowie biegają, którędy ja łaziłem. Albo gdy Cezar w „Wojnie
domowej” wspomina Orikum (czternaście razy!) też się cieszę: „Byłem tam! W tej
łagodnej zatoce, gdzie lądowali legioniści Cezara by wyganiać z małego portu
legionistów Pompejusza, byłem tam!”. A gdy Małgorzata Rejmer opisuje jak
Albańczycy starali się uciec na przerdzewiałym statku z Vlory, też mogę
pomyśleć: „byłem tam” i nawet przypomnieć sobie jakiś wielki przerdzewiały
statek, który nadal tam stoi (a w każdym razie stał dwa lata temu), czekając
już nie na ostatni rejs, ale na to, że wreszcie sam się rozsypie.
Ale prawda jest taka, że choć
owszem, bywałem we Vlorze (zwykle przejazdem, z Orikum albo do Orikum), to
jednak nie byłem tam, w tej Albanii, o której opowiada Rejmer.
To ważne. To bodaj jedna z
najczęściej powracających do mnie myśli podczas lektury „Błota słodszego niż
miód. Głosy komunistycznej Albanii” Małgorzaty Rejmer: że łaziłem podobnymi
ścieżkami, rozkładałem ręczniki na kamienistych plażach, albo zbierałem jasny
pył w sandały pchając się pod wzgórza, by doczłapać między kozami, psami i
żółwiami ku oddalonej od drogi cerkiewce. Możecie to pamiętać, bo pisałem o tym
tutaj. I może część z Was też tam była, albo planuje być, bo Albania, słoneczna
i ciągle tania, staje się modniejsza z każdym sezonem. Więc: „byłem tam,
byliśmy tam, będziecie”.
Ale nie.
Nie w tej Albanii, którą opowieściami
dziesiątków bohaterów opisała Rejmer. Nie w Albanii bata, terroru, jakiego
pewnie nawet nie staraliśmy się sobie wyobrazić. Bo wiecie, słowa: „to był
najbardziej przerażający, najgorszy komunizm w Europie” wcale nie brzmią tak
mocno, jak powinny brzmieć. Możemy sobie wyobrazić miliony celowo zagładzanych
przez Stalina ludzi na Ukrainie i ten obraz do nas przemawia. Bo mróz, bo
Stalin, bo blisko, tuż za naszą granicą, niegdyś w naszych granicach, może
nawet jacyś nasi krewni bądź powinowaci (jeśli jeszcze o nich pamiętamy) konali
tam z głodu? Ale gdzie ta Albania, raczej anegdotyczna niż historyczna, kto tam
z nas pamięta, że kiedyś tam Cezar z Pompejuszem wojował? Nawet nie byliśmy w
jednym bratnim obozie, bo Enver Hoxha obraził się na nasz komunizm, gdy trochę
w nim można było odetchnąć po śmierci Stalina i referacie Chruszczowa. Więc
mówiliśmy: „najcięższy komunizm” i niezbyt wiele z tego rozumieliśmy. Jakbyśmy
spluwali przez lewe ramię na widok czarnego kota. Dla nas prędzej komunizmem
będzie Stalin czy Fidel, a nawet Che niż jakiś Hoxha z tą całą Albanią, która
leży nad pięknymi zatokami w cieniu malowniczych gór.
I dlatego warto przeczytać tę
książkę. Nie dlatego, że otrzymała Paszport Polityki, o czym dowiedziałem się
jakieś pięć minut temu, gdy sprawdziłem sobie autorkę (pewnie czytałem o tym,
gdy ogłaszano wyniki, ze względu na Albanię, może nawet zapisałem sobie w
pamięci, by sięgnąć, ale pamięć szybko wietrzeje od wichrów nadmiaru danych; oto
macie prawdę o nagrodach literackich). Nie dlatego, że jest napisana świetnie.
Ale dlatego, że pokazuje nam świat, o którym zapominamy łatwiej niż o nagrodach
literackich, bo chętniej. Podczas lektury przypomniała mi się inna książka,
także wydana przez Czarne, choć w innej serii: „Prowadząc umarłych. Opowieści prawdziwe.
Chiny z perspektywy nizin społecznych” autorstwa Liao Yiwu. W obu przypadkach
spotykamy ludzi, których nie oszczędziła historia. Bo „wrogowie ludu” pojawiają
się we wszystkich tych opowieściach. Ludzie, którzy mieli pecha zdobyć wyższe
wykształcenie i nie przewidzieli, że w komunistycznym raju okaże się to
przekleństwem. Ludzie, którzy westchnęli sobie przy kimś, że los mógłby być
lepszy i zostali skazani na lata w obozach pracy za krytykę najlepszego z
systemów. Ludzie, którzy nie mogli zaufać najbliższym, którzy bali się założyć
buty w kolorze innym niż buro ziemisty. Którzy musieli wychwalać swoich katów i
morderców z obawy, że jeśli tego nie zrobią straszny los może spotkać ich
bliskich. Ludzie, od których odwracali się najbliżsi, ze strachu przed systemem
uszczęśliwiania ludzkości.
Ludzie, którzy to wszystko
przetrwali.
„Byłem tam”, myślę, bo przecież
lat mam więcej niż czterdzieści, więc pamiętam jak towary najbardziej
podstawowe były dla nas towarami najbardziej ekskluzywnymi. Bo też jadłem chleb
posypany jedynie cukrem, może dodatkowo zalany lekko herbatą, gdy już nieco zsechł.
Przedwczoraj mój ojciec zapytał w którym sklepie kupuję mięso i wędlinę. „Tak,
ja też tam będę kupował” – powiedział. I nagle westchnął: „Pamiętam, jak twoja
babcia zrywała się o czwartej rano, by zdążyć zająć dobre miejsce w kolejce do
masarni. Bo dzięki temu mogła mieć szanse na to, żeby kupić jakieś ścinki,
jeśli akurat jakieś rzucili. Co ona by poczuła, gdyby weszła dziś do tego
sklepu i zobaczyła tam te wszystkie mięsa i wędliny?”. Dlatego myślę, że byłem
tam, że rozumiem, bo pamiętam.
Ale nie.
Nie było mnie w tym komunizmie
panicznego strachu i potwornego odizolowania. Ten mój też był zakłamany, też był
maszyną pragnącą przerobić wszystkich ludzi na ścierwa, przemienić w upodlonych donosicieli-niewolników, ale jednak nie jestem aż tak stary, by pamiętać stalinizm. A kiedy
jeżdżę do Albanii, by tracić na wadze spędzając całe dnie w ciepłym morzu, gdy
łapię ten jasny pył w drodze do chwili zachwytu nad ukrytą cerkwią, gdy wspinam
się na jakieś wzgórza, zajadam niechemiczne pomidory, albo po prostu siedzę i
gapię się przed siebie w jakiejś cudownej ciszy, gdy mijam facetów sączących
kawę – czasem odnoszę wrażenie, że przez cały dzień nie robią nic innego – gdy zamieniam
koślawych parę zdań ze sprzedawczyniami i czasem sprzedawcami, nie ma mnie tam,
w tej strasznej Albanii. Mijam ludzi, którzy ją pamiętają, czasem wymieniamy
uśmiechy, choć tych uśmiechów na ulicy bywa w Albanii mnie więcej tyle samo co
w Polsce, to nie Włochy, gdzie uśmiechają się wszyscy. Mijam ludzi, którzy ją
pamiętają i do dziś nie zdawałem sobie z tej pamięci sprawy. Choćby dlatego
warto było – dla mnie – przeczytać książkę Rejmer. Po to, aby zrozumieć
pamięć ukrytą w nas wszystkich, nawet tę odrzucaną. Pamięć, która wytryska
czasem nagłym wspomnieniem ojca pytającego o masarnię, albo opowieścią wnuka
pierwszego cukiernika z Gjirokastry, który zwoził lód z gór, a któremu
komuniści odebrali wszystko. Po to, aby łatwiej było mnie (i wam, jeśli tam
pojedziecie) zrozumieć (spróbować zrozumieć) czemu ci Albańczycy tak krzyczą gdy jadą weselnymi konwojami. Czemu
wszędzie widać czerwone flagi z czarnym dwugłowym orłem, czemu łatwo było mi
ich rozpoznać we Włoszech, bo pozdrawiali się na ulicy składając dłonie na
kształt tego orła. Powinienem był to rozumieć wcześniej, bo pamiętam
wszechobecne biało czerwone szachownice w Chorwacji niedługo po tym, jak
wreszcie mogli Chorwaci okazywać, że są Chorwatami. Albańczycy tak samo wręcz
muszą eksplodować swoją albańskością, czy są w Albanii, czy w Macedonii czy we
Włoszech. I nie, nie jestem tym oczarowany, znam obawy Serbów i Macedończyków.
Ale rozumiem.
Ale nie chodzi o to, że Rejmer i
jej bohaterowie nawet po Włoszech wędrują tymi samymi ścieżkami, którymi i ja
wędrowałem. „Błoto słodsze niż miód” nie jest książką napisaną specjalnie dla
mnie, bałkańskiego turysty, który zna część opisywanych w niej miejsc i może
sobie wyobrażać, że mijał ludzi o podobnych albo i takich samych wspomnieniach.
To jest książka dla nas
wszystkich (tak, jak „Prowadząc umarłych” Liao Yiwu i pewnie jak wiele innych,
których jeszcze nie przeczytałem). Świetnie, bardzo literacko (na początku
zastanawiałem się, czy nie nazbyt literacko, potem to wrażenie zniknęło)
napisane reportaże o świecie, który wcale nie przeminął, choć komunizm został w
Albanii obalony, pomniki Hoxhy zniknęły (ale można kupić np. kubki z jego
podobizną) i ludzie mogliby żyć szczęśliwiej. Ale pamięć jest strasznym
błogosławieństwem i to, co przeżyliśmy pozostaje w nas na zawsze. A my nie
powinniśmy zapominać jakie piekło potrafimy sobie nawzajem budować. A przykład,
gdy przymierzamy się do wakacji na malowniczych plażach pod malowniczymi górami
w tak ciepłym kraju nad ujmująco ciepłym morzem.
Ale nie tylko tam. Jest w tej
książce i taka opowieść, którą powinniśmy przeczytać, by zrozumieć nas dzisiaj.
O statku przepełnionym od ładunku spragnionych wolności ludzi, płynącym ku
szczęśliwym Włochom. O tym jak Włosi zamykają tych ludzi na stadionie w Bari,
trzymają tam pod strażą wojska, przelęknieni tym masowym – jak się mogło wtedy
wydawać – napływem emigrantów. Jak sobie z nimi nie radzą, więc głodzą ich i
upadlają. A potem odsyłają do domu w przepełnionych autobusach. Lęk przed
tłumem emigrantów nie jest udziałem tylko ociemniałych polityków z prawej
strony sceny politycznej, albo zbyt prostych ludzi trzymanych z dala od
rzeczywistości lewicowych kawiarenek w stolicy. To lęk powszechny, wcale nie
skupiony w zaściankowej Polsce, ale znany każdemu. Bo kiedy płynie, jedzie,
idzie w waszym kierunku tłum obcych, to na początku się ich boicie. A
Albańczycy wcale nie byli aż tak obcy kulturowo Włochom i wcale nie było ich
tak wielu – jeśli porównać ich emigrację z tym, co dzieje się obecnie.
Obawa jest pierwsza. Wszędzie.
Sądzę, że i o tym warto pamiętać w czasach prędkich i wygodnych ocen.
(zdjęcie z Orikum moje, zdaje się, że z roku 2015, okładki książek ze strony wydawcy).
Jakie piękne recenzje! :-)
OdpowiedzUsuńO dobrych książkach dobrze się pisze.
OdpowiedzUsuńWydawnictwo Czarne <3 I, swoją drogą, "Prowadząc umarłych" <3 No ale ich reportaże można brać właściwie w ciemno...
OdpowiedzUsuńPrzecudna recenzja. Może też w moich planach czytelniczych książka zagości, ale i Albania w planach turystycznych. Kto wie co przyniosą następne dni... Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuń