23.11.2023

291. braki narracyjne


 Od blisko tygodnia zastanawiam się, jak to sobie opowiedzieć. Nie wam (zresztą was tu w zasadzie nie ma - ani w chwili, gdy to piszę, ani gdy odejdę od klawiatury; nawet jeśli to czytacie, to nie ma was teraz i wtedy, gdy przy tekście jestem ja, to co zostanie to echo chwili, czasem tak inne niż zwykły ja, że bywam zaskoczony wracając do literek jako czytelnik, nie autor), lecz właśnie sobie. 

To był wyjazdy w znajome miejsca. I takim właśnie miał być. Czułem rozbawienie na myśl o tym pomyśle, ponieważ pamiętałem rozmowę sprzed kilku lat, gdy wyrażaliśmy wyczerpanie naszego zainteresowania Ochrydem i Skopje. Już byliśmy, już dotknęliśmy, już spędziliśmy tam trochę czasu. A potem, po paru latach, po pandemii, rok temu, wyobraziłem sobie słowo: "jezioro" i przygnało nas tam znowu.

Aż nastał ten rok i przez dziesięć miesięcy jego trwania było dla nas oczywiste, że tam wrócimy. Nad jezioro.

I teraz nie wiem, jak to sobie opowiedzieć. Bo to nie było spontaniczne rzucenie się na ceny biletów i sprawdzanie połączeń by spełnić nagłe marzenie wywołane chwilą nostalgii. To było zaplanowane, z premedytacją dokonane wyjechanie, które mimo to do ostatniej niemal chwili drżało na włosku, a gdy wsiadałem do pierwszego z samolotów czułem przygnębienie, jakbym sam siebie skazywał na upadek. Liczyłem szepty od losu podpowiadające, że nie powinienem był jechać, liczyłem liche zapasy finansowe, liczyłem dedlajny i zobowiązania odłożone na później - wszystko to, co stawało na drodze ochocie na wyjazd.

Bywało potem, już w Ochrydzie, że budziłem się w nocy i musiałem siłą odpędzać niechciane myśli, by móc zasnąć z powrotem. Bywało, że myślałem o tym wyjeździe, jak o przedsionku katastrofy. 

I nadal nie mogę dla niego znaleźć melodii. Może na szczęście, bo przygnębienie nie jest tą melodią, choć czułem je, z chwilami wytchnienia, przez cały wyjazd na karku, aż do przed-przedostatniego dnia, gdy siedzieliśmy w knajpie, do której weszliśmy, bo dzień wcześniej piękne tam widzieliśmy kelnerki, a teraz zaprosiła nas do środka brunetka tak obłędna, że nie skorzystanie z tego zaproszenia, choćby po to, by czasem na nią zerknąć, byłoby grzechem śmiertelnym.

I tam właśnie, w tłumie dzieciaków, pod grane na żywo przez duet gitarzystów szlagiery amerykańskie i lokalne, tam, przy piątym może piwie, z widokiem tej obłędnej brunetki przed oczami (okazała się starsza, niż sądziliśmy na pierwszy rzut oczu, dostrzegliśmy to, gdy później podeszła bliżej i dało się zobaczyć owale zmęczenia pod makijażem), tam zeszło ze mnie wreszcie napięcie. Potrzebowałem na to prawie dwóch tygodni.

Więc nie ma jednej melodii. Są chwile. Jak kilkugodzinny spacer wzdłuż jeziora aż do hotelu prowadzonego przez Hindusów, do którego zeszliśmy, żeby napić się piwa. Trochę ciągnąłem Rora przez ten spacer, bo miałem wrażenie, że był gotów zawrócić chwilę wcześniej, a ja za żadne skarby zawracać nie chciałem. Mógłbym tak iść przed siebie choćby do Albanii. Ale czułem, że Rorowi zaczyna brakować cierpliwości, nawet jeśli wszystko mu się po drodze spodobało.

- Zejdziemy do te wioski, napijemy się piwa i wracamy - zaproponowałem.
- Skąd wiesz, że będą mieli tam piwo?
- Mieszkają tu ludzie, nie? Tam, gdzie mieszkają ludzie musi być sklep z piwem.

Nie było. Nie była to bowiem prawdziwa miejscowość ale zatoka hoteli. 

- Sprawdźmy jeszcze w tym hotelu - wskazałem budynek reklamowany nazwą "Slawija". Jak nie będzie to trudno, wracamy.

Roro był równie spragniony piwa jak ja. Poszliśmy. Hotel był pusty, nie licząc Hindusów. Pogadaliśmy, kupiliśmy piwo w hotelowym barze, a gdy to robiliśmy jakiś facet rozkładał dla nas stolik i fotele na tarasie. Warto było. Jak warto było wybrać się do kawiarni Most, by gapić się z jej ogródka na kościół Św. Jowana i na kelnerkę o ładnych oczach i uśmiechu oraz obfitym biuście, jak warto było iść do samego Św. Jowana, by po pięciu czy sześciu lat jeżdżenia tam wreszcie zastać kościółek otwartym, jak warto było...

Parę chwil. Trochę poszarpanych pomiędzy deszczowymi dniami, kacem po wypiciu zbyt wielu win (z rakijami), martwieniem się o kasę, spaniem w łóżku o nieco zbyt miękkim materacu, spaniem w apartamencie przebudowanym przez szalonego wielbiciela grozy i - chyba - Alicji w Krainie czarów, szukaniem budynku, w którym mamy spać, rozmowami i brakiem rozmów, kartami i brakiem kart, narzekaniem na urodę Macedonek i wpadaniem nad nią w zachwyt, spacerami i siedzeniem cały dzień w domu (bo kac i deszcz), oglądaniem smutnych teledysków, odkryciem, że Irish Pub może być fajny...

Ten wyjazd nie ma melodii i nadal nie wiem, jak go sobie opowiedzieć. Ale cieszę się, że się odbył.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz