16.11.2009

41. O tym jak przez Cetnara musiałem nawijać

Wypada napisać o Falkonie, skoro tym razem się na nim było. Zwłaszcza, że wydał mi się znacznie bardziej interesujący niż zeszłoroczny. A może to ja przywykłem do falkonowej specyfiki? Nadal nie wydaje się rozsądnym pomysłem rozpoczynanie rejestracji uczestników w okolicach godziny 16, kiedy spory tłum kłębi się już wewnątrz, a sfrustrowani ludzie są gotowi podpalać budynek. Z powodu naprawdę dużej i rosnącej wciąż kolejki byłbym w ogóle ominął pierwszy dzień Falkonu, gdyby nie fakt, że wieczorem miałem moderować dyskusję. Wydarzenie to zapowiadało się dość zabawnie. Tytuł panelu znałem raczej ogólnie, ale uznałem, że to właściwie drobiazg. Przeczuciem, że ubaw przekroczy wszelkie oczekiwania napawała mnie znajomość składu panelistów. Był więc wśród nich Andrzej Miszczak, który dzielnie sekundował mi w nieprzejednanym milczeniu podczas panelu na Polconie, Kuba Nowak, człowiek utalentowany i sympatyczny, stanowczo jednak zbyt skromny i konkretny w wypowiedziach. Towarzyszył nam Rafał Kosik, który przed panelem wziął mnie na słówko by wytłumaczyć, że wolałby, abym o nic go nie pytał, byłem ja oraz jedyna moja nadzieja - Czarek Zbierzchowski. Ten to - jedyny z nas prawdziwy i chętny nawijacz mógłby sam unieść ciężar dyskusji, gdyby nie fakt, że jako jedyny z ekipy nie pisał hard SF, która miała być panelu tematem.
Jakoś się nam udało, choć spalił na panewce nasz sprytny plan, by nie używać mikrofonu. Okazało się, że relacja z panelu idzie na żywo przez internet i musimy wspomóc się techniką, bez niej bowiem nic nie słychać. Osobiście uważam, że gdyby nie prośba orgnizatorów, byśmy skończyli dyskusję pół godziny wcześniej (miała zająć dwie godziny) byłoby ciężko. Niemniej ludzie zapewniali mnie później, żewyszedł panel nieźle. Możliwe, że rzeczywiście z drugiej strony stołu (i kamery) wyglądało to nieco lepiej niż z naszej, skoro podczas dyskusji po wręczeniu nagrody Żuławskiego Andrzej Zimniak krzyknął z wysokości sceny: "Majka powiedz coś!", jakby oczekiwał, że zastąpie nieobecnego, a chętnie i sensownie zabierającego głos Michała Cetnarowskiego. Z jednej strony to miłe, że jeden z moich ulubionych autorów rodzimej SF zapamiętał moje nazwisko, z drugiej poczułem się wtedy jak sto lat wcześniej na licealnej imprezie, gdy sympatyczna laska otarła się o mnie i wymruczała: "słyszałam, że jesteś taki jajcarz! powiedz coś śmiesznego!". Większość ludzi w podobnej sytuacji zdobywa się na coś błyskotliwością nie przekraczającego: "eee?". Ja nie należę pod tym względem do wyjątków.
W ogóle nie da się ukryć, że Kasia Kosik starająca się wypromować swoich autorów ma z nimi cięzki kawałek chleba. Teksty większości z nich bronią się same, żyjemy jednak w cyrkowym świecie marketingu, dlatego wzorem dla wszystkich powinien być Jakub Ćwiek, robiący wokół siebie wiele pozytywnego zamieszania. Tymczasem podczas wspomnianej pogalowej dyskusji "młode wilki", jak je nazwał Zimniak, milczały jak zaklęte (no dobra, z jednym wyjątkiem, który czuł się wywołany do odpowiedzi). Inna sprawa, że nie do końca była to nasza wina - raz, że tematy rzucane przez Andrzeja Zimnika ze sceny znacznie traciły na atrakcyjności przez fakt, że wcześniej przewałkowaliśmy je przy piwie, dwa, że dyskusję pogalową zdominowała para literaturoznawców, którzy: A. wyraźnie mieli w nosie temat dyskusji i B. stanowili duet sceniczny zgrany i kompletny, wtrącanie się do niego musiałoby owocować fałszywą nutą. Najwięcej zawinił oczywiście Cetnar, który nie przyjechał.
Skoro zaś jestem przy gali, ugnę się przed koniecznością i zaryzykuję wtórność, bo pewnie wszyscy to piszą - nagrodzie Żuławskiego potrzeba czułej opieki fachowców. Andrzej Zimniak okazał się być człowiekiem dynamiczniejszym i energiczniejszym, niż kiedykowiek się spodziewałem (pewnie dlatego, że nie znałem go osobiście). Ma wciąż nowe pomysły i jest pełen zapału i wiary w powodzenie. Niestety, widać, że nie ma czasu, by przez cały rok poświęcać uwagę nagrodzie, brakuje mu też doświadczenia w zakresie PR. Nagroda im. Żuławskiego potrzebuje promocji, potrzebuje też innej oprawy. Błędem jest ogłaszanie wyników wcześniej - w efekcie na galę nie przyszli nawet ci autorzy, którzy na Falkonie byli (to samo przydarzyło się i w zeszłym roku), a którzy nagrody nie dostali. Wyjątek stanowił tu Marek Huberath, ale to człowiek wyjątkowy w swojej serdeczności. Wypadałoby też nakręcać atmosferę wokół nagrody przez cały rok i nieco staranniej zaplanować galę, by prowadzący nie gubił się między slajdami a napięcie rosło, zamiast opadać. Znów - jak w przypadku autorów - konieczna jest promocja, bez niej nawet tak ważna i interesująca nagroda przepadnie. Może coś z tego wyjdzie, bo rozmawiał o tym z Zimniakiem Czarek Zbierzchowski, rozmawiała i Kasia Kosik. Wszyscyśmy zresztą rozmawiali o tym między sobą, zatem pewnie i inne, ważniejsze gremia nad problemem się pochylą i w przyszłym roku rzecz będzie wyglądała inaczej - oby, bo nagroda warta jest tego. Żal byłoby zmarnować jej potencjał, jak i zapał i pomysłowość Andrzeja, który zresztą już pierwsze pomysły ma - jak nagroda dla wydawców czy dla elektorów, którzy "dobrze obstawili".
Nie z samego fetowania zwyciezców nagrody im. Żuławskiego składa się ejdnak Falkon. W tym roku odwiedziłem więcej prelekcji niż w ubiegłym i z tego to właśnie powodu tegoroczny program wydaje mi się bardziej interesujący.
Zajrzałem na spotkanie z Jarosławem Grzędowiczem wygłaszającym prelekcję na temat New Weird. Spodziewałem się, że oprze się na tym, co już kiedyś napisał w felietonie do NF i nie rozczarowałem się. Prelekcja "New Weird - przyszłość fantasy, czy ślepa uliczka" stanowiła dla mnie dość interesujące doświadczenie - nigdy jeszcze tak bardzo nie zgadzałem się z kimś, z kim się zgadzam (albo na odwrót). Grzędowicz uparł się, że New Weird to akcja grupy bliżej nieokreślonych spiskowców z China Mievillem na czele (żadne inne nazwisko ze strony Grzędowicza nie padło), ten zaś autor nie ma pojęcia o czym pisze i właściwie gromadzi tylko interesujące wizualnie opisy oraz mocne sceny łącząc je na siłę bez ładu i składu. "Twórcy New Weird - podsumowywał co chwila Grzędowicz - oparli się wyłącznie na pomyśle odrzucenia tradycyjnych toposów fantasy, po to, by przeciwstawić im topos swój, nowy polegający właściwie głównie na negacji tych toposów starych. Problem w tym, że ten pomysł szybko się wyczerpał, wobec czego drepczą w miejscu i nie proponują nic nowego". Ponadto dowodził Grzędowicz, że bredzą, bo gdyby taki Mieville kiedykolwiek widział na własne oczy jakiś statek, to by wiedział, że pomysł zbudowania z statków wyspy nie ma sensu. Pierwszy raz żałowałem, że nie ma gdzieś w okolicy osakany. Spróbowałem zaprotestować, że Mieville nie potrzebował super realistycznej wizji, a gdy zbudował "wyspę, która nie ma sensu" osiągnął w istocie swój cel, bo o ukazanie takiego rozsypującego się społeczeństwa zbudowanego na wadliwym (kapitalistycznym - w "Dworcu.." czy dyktatorskim w "Bliźnie") modelu było mu potrzebne do stworzenia pewnej metafory, dzięki której wyraził swoje przekonania polityczne i społęczne. I że to właśnie jest ta nowość oferowana przez New Weird - wprowadzenie w fantasy wątków społecznych i politycznych stanowiących komentarz do współczesności, a właściwie nawet dyskusję z nią. Dekoracje, którymi głównie zajmował się Grzędowicz stanowią jedynie użyteczne i dopełniające całości tło. (oczywiście, gdybym wyraził swoje myśli powyższymi słowami, zabrzmiałyby one może mocniej i mądrzej. Niestety, najwyraźniej palce mam inteligentniejsze niż usta). Grzędowicz odpowiedział mi na to, że zdaje sobie z tego sprawę, bo nie jest idiotą, ale wyspa ze staków nie ma sensu bo metafora musi mieć sensowne odniesienie w rzeczywistości a opieranie się na głupiej wyspie ze statków i kobietach z chrabąszczami zamiast głowy takim odniesieniem nie jest. Wobec tego więcej już głosu nie zabierałem. Dzieki temu Grzędowicz mógł w miarę gładko dotrzeć do końca (choć musiał trochę pozmagać się z fanami, którzy rozumieli każde jego zdanie dosłownie i tworzyli w oparciu o nie dziwne teorie) i ogłosić, że tak naprawdę swoje spełnienie New Weird znalazło dopiero w Polsce, gdzie wyrosłe na gruncie anglojęzycznego spisku założenia zaowocowały świetną powieścią Orkana i niezłą Kańtoch. Kańtoch nie było, ale skomplementowany Dabliu mógł zabłysnąć, albo nawet i spłonąć rumieńcem. Rekomendacja ze strony Grzędowicza chyba mu pomogła, bo z konwentowych księgarenek jego powieść zniknęła błyskawicznie (ostatni egzemplarz kupił chyba Kuba Małecki, który pod pozorem własnego dyżuru autorskiego urwał się z prelekcji, tym samym wyprzedzając mnie w wyścigu).
Sam Rafał Orkan miał własną prelekcję, a właściwie pokaz slajdów przedstawiających rozmaite cielesne wynaturzenia, jakie mogą się człowiekowi przytrafić. Było ciekawie a momentami wstrząsająco. Choć kilka osób opuściło salę, nikt nie zemdlał, okazało się za to, że na prelekcję przybyło kilkoro znawców tematu, uzupełniających wykład Rafała.
Prelekcja "Najnowsze trendy i najnowsze prognozy" Edyty Rudolf zasługiwałaby na osobną rozprawę. Niestety, nie robiłem na niej notatek a większości postawionych na niej tez nie zapamiętałem na tyle dokładnie, by móc z nimi sensownie popolemizować. Niemniej było interesująco, bo zadziwiająco. Taki na przykład Wells - jak sie okazało - nie pisał fantastyki, a wyłącznie powieści społeczno - obyczajowe. Owszem, pojawiają się w nich elementy fantastyczne, ale to wyłącznie dlatego, że chciał sobie poprorokować, dlatego bawił się futuryzmem. Ale nie stanowi to jeszcze powodu by nazywać go fantastą. Podobnie fantastą nie był Lem. Dlaczego? bo sam to twierdził. Siedziałem oboj Rhegeda i zgrzytaliśmy obaj zębami. Czemu nie popolemizowaliśmy? Bo było to nieco trudne. Gdy padały niewygodne argumenty prelegendka oznajmiała, że to ciekawy temat, ale nie czas teraz na niego. Gdy podawalismy przykłady negujące jej tezę, dziwnym trafem umykały one jej słuchowi.
Najciekawsze rzeczy na Falkonie, podobnie jak na wszystkich znanych mi konwentach, działy się oczywiście w lubelskich knajpach, gdzie piwo lało się obficie, a języki rozwiązywały. Tam to Andrzej Pilipiuk, mam nadzieję nie do końca serio, oznajmiał innym autorom, że nie mają co z nim rozmawiać, bo napisał więcej od nich powieści (tu padała liczba). Tam to mawete, który doskonale wczuwał się w rolę gospodarza i skutecznie wszystkim zarządzał, zawołał: "No to zdrowie agrafek!", co przyciągnęło uwagę Marcina Przybyłka, któren to obrzucił mnie wzrokiem i zapytał: "To ty jesteś agrafek?". Nadal nie wiem czy to dobrze, czy źle. Wprawdzie zaatakowałem przybyłkowy "nie - dekalog forumowy", ale czy ktoś tego nie zrobił? Hm. Zdaje się, że i tu wypowiedziałem się nieprzychylnie na temat reform, jakie na forum NF miało zapoczątkować trio Matuszek - Jerzy - Przybyłek. Z Przybyłkiem wiąże się też inna historyjka. Podsłuchałem w jednej z księgarenek konwentowych, jak jakiś zdesperowany fan zapytał: "Czy jest coś ze steampunku?". Sprzedawca też chyba musiał być zdesperowany, bo odpowiedział: "No, mieliśmy Przybyłka, ale cały wyszedł". Podczas sobotniej imprezy skorzystałem więc z okazji i spytałem Przybyłka (który jeszcze wtedy nie wiedział, że jestem agrafkiem), czy czuje się autorem steampunkowym.
"Jeszcze nie - odpowiedział. - Ale poczekaj do piątej części Gamedeca".
Zapewnie działo się jeszcze mnóstwo rzeczy, które całkowicie mi umknęły, oraz takich, w których nawet brałem udział, ale w tej chwili nie wydają mi się szczególnie istotne. Najważniejsze, że gdy przyjeżdżałem na Falkon byłem raczej mało entuzjastyczny co do niego samego, jak i całej idei konwentowania (kiepska pogoda, bardzo kiepski dojazd, fatalny początek). Właściwie podjąłem nawet decyzję, by dać sobie spokój z przyszłorocznym Pyrkonem. A pod koniec Falkonu zacząłem wręcz opracowywać temat na pyrkonową prelekcję. To wszystko zasługa starych i nowych znajomych, którym serdecznie dziękuję za spotkanie i rozmowy (choćby i o skandynawskich kryminałach).
Osobne i superspecjalne podziękowania należą się Nivak i Harko, który przyjęli mnie pod swój dach i serdecznie ugościli, gdy na Nosiwodę spadła katastrofa chorych dzieci. Bardzo, bardzo dziękuję tym dwojgu zamieszkującym nadwyczaj interesującą krajobrazowo i architektocznicznie okolicę betonowych piaskownic i klockowych bloków. Czasem taksówkarze nie wiedzą jak tam dojeżdżać, ale to ciekawe tereny i nadzwyczaj sympatyczni, gościnni i godni wszelkich superatyw ludzie. A jak Harko gotuje!

5 komentarzy:

  1. Dotarły do mnie drugoobiegowe opinie, że przecież "nie można wypowiadać się zbyt konkretnie". Otóż można. Dzieje się tak w sytuacji, gdy grupa milczków ma pociągnąć dwugodzinny panel dyskusyjny a siedzi między nimi facet zdolny podsumować całą dyskusję jednym zdaniem tak mniej więcej w piętnastej minucie spotkania. W moich oczach tak np. załatwił panel na Polconie Dukaj. Podał rozwiązanie postawionego pytania mniej więcej po kwadransie i pozostało nam tylko gadać o pierdołach lub milczeć:).

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja dorwałem potem Edytę Rudolf. Kuba Nowak świadkiem - zabrałem się do polemiki w taksówce na stare miasto Lublina. Szyby prawie wypadły, bo nie dość, że ta nieszczęsna prelekcja, na której obaj zgrzytaliśmy zębami (a ja potem nawet wyszedłem, bom znieść nie mógł...), to jeszcze wspomniana przez Ciebie gala Żuława. Nom dorwał ją w taksie i Ci mówię! Och! A potem się okazało, że piwo pomaga w odnalezieniu wspólnego języka.

    A Andrzej krzyczał "Majka powie coś!" - w sensie, że się w końcu doczekał "młodych lwów" ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak mi się wydawało, że przy piwie rozmawia się dużo owocniej, niż bez piwa:). A z Edytą Rudolf rozmawiać warto nawet i z dwóch powodów:
    1. Jakże łatwo przychodzi nam się z nią nie zgadzać, co może zaowocować dobrą dyskusją.
    2. W dyskusji - show - na panelu walczyła dzielnie i widowiskowo, więc mogłaby sporo interesujących rzeczy wnieść do trochę zastygłych w podobnych spotkaniach konwentach. Hm, trzeba by o tym gdzieś wyżej napisać.

    OdpowiedzUsuń