Przeszukiwałem ostatnio stosy płytek, by znaleźć na nich kilka zdjęć, które mógłbym jakoś wkomponować w album dla żeniącego się towarzysza broni. Zaowocowało to mocnym postanowienie przerzucenia wreszcie tych setek gigabajtów na jakiś zgrabny przenośny dysk oraz odnalezieniem plików i katalogów, o jakich już zapomniałem. Wśród nich znalazł się i katalog zatytułowany "hutman".
Słowo to brzmi jak przydomek superbohatera, najlepiej wywodzącego się z Nowej Huty. Wbrew pozorom nie jest to jednak opis Jewgienija Olejniczaka, ale funkcji kogoś w rodzaju miejskiego szeryfa, obecnego np. w Krakowie (przy czym Kazimierz miał swojego, osobnego). Hutman zajmował się dbaniem, by fosa miejska pozostawała czystą, by śmieci i psie kupy nie zalegały na ulicach, ale rozsądzał też drobne spory i miał pod komendą gromadę pachołków gotowych tłumić awantury. Napisałem o nim pięć lat temu na konkurs powieści historycznej, którego wyników nigdy nie ogłoszono. Powieść przepadła w stosie płytek CD i DVD, ale sam hutman siedział mi w głowie, czego dowody może zaistnieją wkrótce w jakimś piśmie.
W niedzielę zaś odkryłem, że 300 tysięcy znaków wstukiwane opornie pięć lat temu nie przepadło, jak sądziłem, ale istnieje nadal. I w dodatku jest to wcale nieźle napisane. Lepszym chyba językiem, niż posługuję się ostatnio. Pięć lat przetrzymywania pomysłu to aż nadto. Ważne, że widać w tej powieści frajdę pisania, coś, czego nie czułem już dawno. Oramus napisał, że dobre powieści powstają wtedy, gdy autor męczy się z tekstem, morduje z oporem jak tekst mu stawia. Może to i prawda. W takim razie nie będę pisał powieści i opowiadań tak dobrych, by spodobały się Oramusowi. Myślę, że obaj jakoś się z tym pogodzimy.
No ale czyja to wina?
OdpowiedzUsuńNajpewniej biorącego ślub kolegi, przez którego przeszukiwałem stare katalogi. Bo przecież nie moja:)
OdpowiedzUsuń