13.09.2010

97. wasza wina

Czytałem sobie "Chochoły". Czytałem tak, jak się książek czytać nie powinno - czytałem je na zamówienie, trochę zbyt pospiesznie, a i trochę zbyt analitycznie zarazem. I nagle zdałem sobie sprawę, że czytam je jeszcze inaczej. Że czytam je jak relacje Malinowskiego, przemyślenia Levi-Straussa, lub zapiski Radcliffe-Browna. To uświadomienie doprowadziło mnie do kolejnej myśli - jestem niewolnikiem.

Może nie byłoby tej myśli, gdyby nie lektura powieści, w której bohater bez końca analizuje i ocenia swoje myśli i postępki? Może więc Szostak zachocholił mnie, a w każdym razie mój sposób myślenia? Takie rzeczy zdarzają się zdolnym pisarzom. Pocieszyłem się szybko myślą, że to nieprawda, że pozostałem swoisty, czego dowody można znaleźć w innym miejscu sieci. Ale co to za pocieszenie, skoro bohatera "Chochołów" szybkie opinie na forach nazywają "ciapą"? Ja się jego ciapowatości nie dopatrywałem, widziałem w niej raczej efekt nadsamoświadomości charakterystyczny dla wielu moich kolegów urodzonych po to, by studiować kierunki humanistyczne. Część z nich otrząsnęła się z tego (w każdym razie pozornie) dzięki pracy lub kobietom, część wciąż bez końca analizuje każdy swój gest. To nie ciapowatość. Tak rodzą się wielcy filozofowie i spore filozofie. Raz na jakiś dziesięć milionów przypadków, zwykle rzadziej.

Ale nie o tym miałem pisać. Czytałem zatem "Chochoły", tak, jak czytałem wcześniej "Eremantę", jak patrzę czasem na zgraje fanów fantastyki na kolejnych konwentach. Czytałem w sposób, który wykuli w moim mózgu nauczyciele akademiccy zadający mi tyle podobnych pytań o każdy aspekt życia i wiedzy. Ukształtowali mnie, tak, że nie sposób wyzwolić się z tego. Zniewolili mnie. A przecież nie byli jedynymi oprawcami zakuwającymi moje postrzeganie świata w kajdany uwarunkowań. Przecież dyskusje z każdym, także z Wami, sprawiają, że w tych resztkach elastyczności, zanikających być może z każdą wyrażoną opinią, z każdym dostrzeżeniem i próbą pojęcia innego postrzegania, że uzupełniam się i zamieram. Coraz mnie więcej niby, ale coraz mniej mojego potencjału, tego "czystego", nieukształtowanego mnie. Może starość nadchodzi wtedy, gdy nie ma już w nas miejsca na nowości? Gdy już żaden nowy obraz, żadne odrębne zdanie już się w nas nie zmieści?

Czemu o tym piszę? Podczytuję czasem blogi autorów fantastyki, jeśli wiem, że takie prowadzą i jeśli lubię bądź cenię ich prozę, albo ich samych po prostu. Część z nich znam z lekka - rozmawiałem z nimi przy piwach, przypatrywałem się im podczas spotkań na konwentach (ot, i macie echo wpisu Ziuty; znów wlazłem w cudzą ścieżkę). Czytam potem ich powieści, potem znów ich obserwuję, czytam ich blogi. Wyrażają w nich przecież obserwacje i opinie. Czy nie zastygają w nich? To nie chodzi o to, że w tym, co piszą, jest coś z nich. Pytanie brzmi inaczej - czy nie stają się tym, co piszą? Czy sam fakt przelewania myśli i obserwacji na papier nie porządkuje ich, nie unaocznia im samym i nie przemienia ich w ten sposób poprzez choćby taką własnie refleksję, jak ta moja, podczas lektury, że jestem niewolnikiem ukształtowań, które przecież stworzył kto inny, nie ja. Ja jestem odbiciem setek poglądów ludzi mających wpływ na mnie. Czy Szostak, Orbitowski, Twardoch, Rogoża mogą być odbiciem swoich próz? Ich odbiciami, niewolnikami tekstów, które sami napisali, którym dali początek, ale którym z wolna ulegają? Poniekąd tak ich postrzegamy - pisarz jest dla czytelnika zawsze po trochu cieniem własnej prozy. Nie znamy przecież wszystkich pisarzy, a nawet tych, których znamy postrzegamy jako autorów "Chochołów", "Tracę ciepło", czy "Kameleona". To tak naturalne, że prawie nie zwracamy na to uwagi. Co jednak, jeśli prawda jest znacznie bardziej zatrważająca?

Na pozór wszystko jest proste - Szostak interesował się muzyką, więc zaczął pisać o grajkach, a Orbit lubił wypić w okolicznościach urbanizacyjnych, więc pisał o menelach. A gdyby założyć, że było na odwrót? I piszący o Baczyńskim Orbit coraz mniej pije pod blokiem, bo inteligencieje coraz bardziej? W jego przypadku powieści sterują nim do tego stopnia, że aż kazały mu się przeprowadzić do Warszawy, gdy zaczął o niej pisać. Szostak musiał popełnić na zamówienie kilka opowiadań niegrajkowych i zaraz przestał grać, otwarcie deklaruje, że już go to nie pociąga. Oto jak zawładnęła nim własna proza, jak przebudowała go na własną modłę!

Co pozostaje nieszczęsnym pisarzom? Chyba tylko pisać o sobie - prowadzić dzienniki i pamiętniki, blogi. Pisząc o sobie będą kształtowani przez te własne zapiski i może tym sposobem uda im się pozostać sobą. Wtedy jednak wkraczamy my, sojusznicy powieści, wzmacniający ich siły własnymi wyobrażeniami, ale i oczekiwaniami. Domagamy się prozy, domagamy się powieści. I pomagamy prozie przejąć władzę nad jej rodzicami.

4 komentarze:

  1. Stephen King byłby z Ciebie dumny. Rety... książki, które piszą swoich autorów... Strach normalnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. No i widzisz, gdybyś napisał z tego felieton i puścił w Esensji czy gdziekolwiek, to ja bym mogła do niego napisać refelieton, bo przy czytaniu Ciebie przyszła mi do głowy modyfikacja Twojej tezy, nazwijmy ją roboczo, po kateelowsku, Teorią Rezonansów. A teraz musiałabym pisać albo tutaj, albo u siebie (wtedy to już nikt tego nie przeczyta), albo napisać i wysłać gdzieś kompletnie od czapy, a wtedy tracimy ciągłość dyskusji...

    OdpowiedzUsuń
  3. Pisz tu! Mogę Ci gościnnie użyczyć miejsca bezpośrednio na blogu - i tak planuję mały projekt przewidujący takie własnie działanie:). Docelowo przerobimy blog na nowe JedyneTakieMiejsceWSieci;).

    OdpowiedzUsuń
  4. agrafku - Forma - wychodzi na to - jest wyciskana nie tylko przez nielicznych kratistosów, ale kratistosem takim jest każda osoba dla nas personalnie i nawet w ograniczonym zakresie ważna.

    A swoje teksty naprawdę mógłbyś puszczać w esensji, bo przecież nie przeszkadza to później prowadzić nad nimi dyskusji tutaj.

    OdpowiedzUsuń