31.01.2011

115. migawki z minionego tygodnia

Migawki książkowe.

Oczywiście Calasso. "Literatura i bogowie" to książka różniąca się znacznie od "Zaślubin Kadmosa z Harmonią". Czytając tamtą czułem się swojsko, fascynacje Calasso i moja spotkały się, obwąchały, po czym moja już tylko siedziała z oczami otwartymi z zachwytu i zdumienia. "Literatura i bogowie" przekracza mnie, ukazuje mi jaki ze mnie cieniarz i jak bardzo musiałbym przezwyciężać swoje lenistwo i słabostki, by nadążyć za erudycją Włocha. No dobrze, dość już bicia się w piersi, pora zadać pytanie - o czym to jest?

Na pozór wędrujemy przez Europę pociągiem zbudowanym z jej literatury. Jednak całość jest większa, niż tylko nasz środek transportu. Tak naprawdę dotykamy kultury w sposób istotny i piękny. Calasso ukazuje nam aspekty naszego świata, podświetla je, wyciąga z ukrycia, pozornego, bo przecież znajdowały się stale w naszym zasięgu. Gdybyśmy tylko potrafili tak patrzeć! Gdybyż nasze oczy potrafiły to, co potrafią jego oczy. I tu okazuje się, że to nie tylko świat i kultura są przestrzenią dostępną nam za pośrednictwem "Literatury i bogów". Prócz nich, a może przede wszystkim, dane jest nam ujrzeć umysł innego człowieka; skąpać się w jego świetle, zanurkować w jego postrzeganiu i smakowaniu świata. I jest to uczta

Niektórzy to potrafią - tak opisać świat, byśmy poprzez ten opis dojrzeli jakby inną, nową rzeczywistość, rzeczywistość postrzegania innego człowieka, coś, co zazwyczaj jest dla nas niedostępne. To cenny dar i niezwyczajne doświadczenie.

Przeczytałem też jakąś powieść. Niestety, pod wpływem upojenia Calasso nie potrafię sobie w tej chwili nawet przypomnieć, co to było.W tle przewijały się książki o historii Rosji, broni XIX wieku i "Kultura ludowa Słowian" Moszyńskiego. Wszystko to bardzo zacne rzeczy, a z wydania majątku na Moszyńskiego cieszę się szczególnie.

Serialowo i filmowo.

Nadrobiłem "Zodiac" i jestem zadowolony z tego powodu. Świetny film, w starym stylu, kawał kina, którym można odetchnąć. Wciąż nie potrafię oglądnąć "Black swan" i pewnie długo będę się za to zabierał. Oglądnąłem za to pierwszy odcinek amerykańskich "Skins" i nie spieszy mi się do oglądania drugiego. Zdaję sobie sprawę, że częściowo ponosi za to odpowiedzialność moje uprzedzenie wobec tego filmu. Uświadomienie sobie problemu to ponoć pierwszy krok do jego pokonania, boję się jednak, że na krok drugi trzeba będzie poczekać. Tym bardziej, że obejrzałem też pierwszy odcinek piątej serii oryginalnego "Skins". To pewnie znowu moje uprzedzenia, ale naprawdę widać różnicę. Choć miałem wrażenie, że "to chyba już nie to" (nie, żebym z miejsca nie zapałał nastoletnią miłością do Frankie), to jednak gdy napisy dobiegły końca wstałem z sympatyczniejszym nastawieniem do świata. "Skins" znów napełnili mnie pozytywną energią i chwała im za to. Cóż, że miałem wrażenie, iż motyw: "świry spotykają się z "normalnymi" i okazują się sympatyczniejsze" jest jakby ograny, cóż, że zdarzyły się efekciarskie zagrania w tym odcinku. "Skins" znów mi kupiło i dobrze mi z tym.

Przy okazji ci cholerni Anglicy znów pokazali, że można zrobić coś inaczej niż reszta świata i wyciągnąć sprawy, o których inni - na przykład ja - nie myślą. Para gejów z piątego sezonu wydała mi się lekko przesadzona w swojej jowialności, momentami jakby z wodewilu (gdyby robiono gejowskie wodewile... chociaż pewnie gdzieś je robią). Pamiętałem jednak, że w "Skins" nie istnieli normalni rodzice, wszyscy byli rysowani grubawą kreską, więc nie zdziwiłem się bardzo. Zwłaszcza, że zaraz postawiono mnie przed sytuacją, o której nie słyszałem od żadnego pseudoprawicowca, ani wojującego lewicowca. Czy dziewczyna wychowana przez dwóch tatusiów będzie czuła potrzebę robienia sobie makijażu? Gdyby czytał to jakiś pseudoprawicowiec, mógłby teraz zakrzyknąć: "ha!". Nic z tego. Kiedy już nasze ostrożne wobec inności części dusz zaczynają kiwać z ukontentowaniem głowami, jeden z ojców pomaga dziewczynie poprawić makijaż i okrasza to anegdotą, od której temu i owemu mogłoby się zrobić słabo. "Skins" pokazują jak można mówić w sposób zwykły a ładny o rzeczach, które burzą krew w przechodniach i w nas na naszych ulicach, czy wydajemy się sobie wierni wyzmyślanym tradycjom, czy nadkręconym ideom.

Żeby nie było tak wzniośle oglądnąłem też pierwsze dwa odcinki nowego "Spartakusa". Nadal nie mogę się nadziwić, że z takiego dna chały, jaką były pierwsze odcinki pierwszej serii można zrobić coś tak udanego. Druga seria wydaje mi się lepszą od pierwszej, choć wciąż nie mogę pozbyć się wrażenie, że twórcy robią sobie ze mnie jaja w przesadzony sposób mieszając krew i seks, jakby pytali - "kiedy wreszcie się zorientujesz i parskniesz śmiechem".

Gry.

Właściwie jedna gra, bo nie miałem w ubiegłym tygodniu wiele czasu na granie. Skończyłem "Bad company 2". Ma ta gra swoje wady i swoje zalety, gra się w nią z uciechą i uśmiechem. Przede wszystkim jest to jednak gra warta wspomnienia dlatego, że jak mało która zawdzięcza wiele kinu, a w szczególności Tarantino. Bez niego nie byłoby chwil takich jak ta, gdy gracz skrada się przez dżunglę w stronę wioski, którą zaraz przyjdzie mu atakować, a w słuchawkach słyszy, jak jego kompani spierają się zajadle o to, która scena w filmie "Predator" była najlepsza.

Tyle minionego tygodnia. Przed nami następny, jak zwykle pełen rzeczy wartych przeczytania, obejrzenia i takich, w które warto zagrać. Świat jest wręcz przepełniony pod tym względem.

4 komentarze:

  1. No to jak o Bad Company mowa, to warto pograć w jedynkę :) Stety czy też nie, wyszła wyłącznie na 'current geny'. Ale warto :) Mnie póki co nic nie dało możliwości przejścia BC2.

    A pewnie jakbym grał, to tylko w oryginale, bez polskiej lokalizacji. Przyzwyczajenie robi swoje ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przyzwyczajenie to potężny manipulant, to prawda. Ale akurat BC2 może pochwalić się udaną lokalizacją. Sam podchodziłem do niej ostrożnie, szybko się jednak przekonałem, że Pazura i Baka dają radę.
    Ja natomiast niespecjalnie "dawałem radę" przy próbie postrzelania sobie na sieci. Oj, mocno czułem, że wyszedłem z wprawy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Granie po sieci to zło ;) Dlatego też jak gram w L4D2 lub Borderlandsy on-line to ze znajomymi, którzy nie nakopią mi za bardzo :D

    OdpowiedzUsuń
  4. He, he. Doskonale to rozumiem. Ale jednak intensywność grania w sieciowe BC2 i nawet to, że zlać mnie mógł praktycznie każdy, była osobną jakością. Przypomniało mi się czemu kiedyś przez pół roku każdą noc spędzałem na strzelaniu w Medal of Honor. Ale też wtedy byłem duuuużo lepszy niż dziś.

    OdpowiedzUsuń