Rozmawiają o steampunku ludzie na forach, na konwentach, na ulicach nawet pewnie też, jeśli dobrze się wsłuchać. Kusi ów steampunk gorsetami, koronkami i kółkami zębatymi wpychanymi gdzie tylko się da, kusi balonami i sterowcami a przede wszystkim kusi ostatnim chyba romantyzmem nauki. Tak, nauki, bo steampunk, kojarzony głównie z wiekiem dziewiętnastym, odnosi się do epoki odkryć i wynalazków, epoki, kiedy wydawało się, że rozum poprowadzi ludzkość ku świetlanej przyszłości.
Być może wielbiciele „twardej sf” skrzywią się czasem na steampunk, jako nie dość naukowy, używający wynalazków i hipotez głównie w roli gadżetów. Trudno byłoby się temu dziwić, bo rzeczywiście steampunk kojarzy się właśnie z gadżeciarstwem, stylizacją scenograficzną i pozorowanymi, sztucznymi wariacjami na temat dziewiętnastowiecznej mody, czerpiącymi bardziej z popkultury początków XXI wieku, niż z rzeczywistych wiktoriańskich wzorów elegancji. A jednak steampunk dzieli z wczesną SF nieskrępowaną radość odkrywania, czy to w dziedzinie inżynieryjnych wynalazków, czy zamalowywania białych plam; jest steampunk, jak bywa, a niegdyś częściej bywała SF, pieśnią na cześć potęgi rozumu i hartu ludzkiego ducha. Podobnie jak SF opowiada przecież o przekraczaniu naturalnych ograniczeń i czynieniu sobie Ziemi poddaną. Oczywiście, trzeba to w steampunku dojrzeć, trzeba umieć przekopać się przez zwały gorsetów i cylindrów z goglami oraz napędzanych parą mechanicznych pająków. Niemniej w tym zalewie popu, labiryncie pozorów i stylizacji ukryta jest owa pełna entuzjazmu wiara, z której SF już wyrosła, by osiąść na wyspie pesymizmu, ważnym punkcie wielkiego archipelagu fantastyki.
Wiek dziewiętnasty nie znał jeszcze wojny atomowej, wielki przemysł nie przyniósł nam skażenia atmosfery, wojny wciąż, jak mogło się wydawać, toczyli gentlemani, a kobiety nie rzuciły jeszcze wyzwania mężczyznom i nawet, jeśli okazywały się ostatecznie niebezpieczne, pozostawały przede wszystkim pięknie tajemnicze a nie pięknie wyzwolone i rywalizujące. Nie tylko one – cały świat miał w sobie ową romantyczną tajemnicę wyzwalającą ducha przygody nawet w flegmatycznych bywalcach elitarnych klubów. Rzeczywistość pełna była białych plam – czy oznaczały nieznane tereny w południowo amerykańskich dżunglach, czy nieznane zagadki nauki i techniki. Nauki i techniki, co ważne, które potrafił poznać i opanować niemal każdy, kto chciał się nad nimi pochylić. Wynalazca – amator zdolny był nie tylko zbudować w piwnicy niezwykły wynalazek, ale też i spróbować sił w zmaganiach z teoriami fizyki, które dziś dostępne są jedynie dla fachowców tak wyspecjalizowanych, że z trudem zrozumiałych nawet dla kolegów po fachu, różniących się tylko specjalizacją właśnie.
A zatem steampunk to wiara w rozum i chęć do podejmowania wyzwań, ku chwale własnej i ludzkości. To radość i optymizm odkrywców, tak charakterystyczne dla dziewiętnastego i początków dwudziestego wieku. Tak? Tak, wszędzie, ale nie w Polsce.
Zachodniacy mogli nakręcić (już sporo lat temu) serial o „Tajemniczych przygodach Juliusza Verne’a” (rzeczywistym głównym bohaterem był tajny agent królowej Wiktorii… Fileas Fogg – tak, bohater „W osiemdziesiąt dni dookoła świata”), serial, który w czasie popularności steampunka powinien przeżywać drugą młodość, tym bardziej, że jedną z głównych ról gra tam „jedyny prawdziwy Robin Hood” – Michael Praed. Anglojęzyczni pisarze mogą wracać do swoich ulubionych bohaterów w typie Richarda Francisa Burtona – dla nich były to czasy chwały. W przeciwieństwie do nich Polacy nie mieli dziewiętnastego wieku. Gdzieś nam zniknął.
Polski steampunk będzie miał trudność w odnalezieniu się w czasach wielkiej przygody, jakim był wiek dziewiętnasty – wiek odkryć, podróży i westernów. Gdy cała reszta zachodniego świata pławiła się w dobrej awanturniczej zabawie i popalała cygara w elitarnych klubach zastanawiając się czy i jak mogą istnieć yeti, wampiryczni książęta i Marsjanie, nasi przodkowie konspirowali bądź wywoływali powstania. Kiedy Burton uganiał się po Afryce w poszukiwaniu źródeł Nilu, Percy Fewcett szlifował zdolności na Cejlonie, marząc już zapewne o śmierci z wyczerpania w Amazonii, Scott planował spartaczenie wyprawy na biegun a sir John Franklin zamarzał wśród lodowców Morza Baffina, słowem – kiedy zachód odkrywał romantyzm szukania egzotycznych śmierci, w Polsce wciąż panowała moda na umieranie z szablą w ręku. Oczywiście, mamy swoich wspaniałych naukowców i nawet odkrywców geograficznych też mamy, ale nikną oni wśród bitewnego zgiełku. Kto wie, czy Paweł Strzelecki należałby do moich bohaterów z dzieciństwa, gdyby nie seria powieści o przygodach Tomka Wilmowskiego, jednego nielicznych polskich bohaterów literackich wędrujących po świecie? Swoją drogą, mam wrażenie, że o Strzeleckim dowiedziałem się właśnie od Szklarskiego, w szkole mnie o nim nie uczyli. Podobnie, jak nie uczono mnie o Bronisławie Piłsudskim, czy Bronisławie Malinowskim (jednym z dwojga Polaków, jacy pojawiają się w „Przygodach młodego Indiany Jonesa”!) To nie przypadek, że szukając źródeł polskiego steampunka wciąż wracamy do Wokulskiego, któremu ewentualnie towarzyszy Staś Tarkowski (bo podróżnik – swoją drogą chłopaka trzeba było porwać, żeby odbył podróż swego życia). Większość naszych pozostałych bohaterów literackich zwyczajnie nie miała czasu na takie pierdoły, jak odkrywanie źródeł jakichś rzek, czy zdobywanie szczytów gór, na których i tak nic nie ma. Naszych bohaterów zawsze, koniec końców, wzywała ojczyzna. Dlatego nawet jeśli np. Konrad T. Lewandowski pisze już o dziewiętnastym wieku, to każe zaprzęgać potęgę pary, by napędzać nią czołgi, a ganiającemu po Azji bohaterowi cyklu swoich powieści, których akcja toczy się na początku wieku XX, też nakazuje motać się w sprawy narodowościowe. Nie chcę zostać źle zrozumiany – to nie zarzut, ani wobec Lewandowskiego, ani wobec innych pisarzy, ani – broń Boże – wobec tych wszystkich konspiratorów i powstańców, którzy walczyli o wolność. Nie. Historia wystawiła nas do wiatru i musieliśmy sobie z tym jakoś poradzić, nic dziwnego, że pisarze powracają do tematu walki o niepodległość, skoro to był dla nas temat w dziewiętnastym wieku najważniejszy. Tyle, że w efekcie dziewiętnasty wiek nam gdzieś zniknął. Niepodległość utraciliśmy w wieku osiemnastym i w tym wieku żyliśmy tak naprawdę aż do roku 1918, bo to owe osiemnastowieczne katastrofy i priorytety rządziły nami aż do wyzwolenia. I widać to bardzo wyraźnie w literaturze, także tej, którą możemy zaliczać do okolic steampunku. Nie jest przypadkiem, że najbardziej znane polskie parasteampunkowe hasło brzmi: „Węgiel przywieźli – będzie wojna!”.
Z przykrością muszę się z Tobą zgodzić, jeśli chodzi o refleksję, że ktoś nam ukradł wiek XIX. Choć stawiałbym raczej, że ukradziono go nam w szkole, niż w czasie rzeczywistym, kiedy Polacy, mimo braku niepodległości nie czuli się bynajmniej gorsi od reszty świata - kto znał obce języki (a z tym u nas było lepiej, niż gdzie indziej), ten po prostu czuł się w porzo w dowolnym miejscu na świecie. Należało by rozdzielić te kwestie - niepodległościową, którą wbija się uczniom do głów w szkole, oraz uczestniczącą w życiu intelektualnym świata.
OdpowiedzUsuńUczestniczyliśmy - choć słabiej niż byśmy mogli. Ale to nie za sprawą utraty niepodległości. Upadek naszych elit intelektualnych zaczął się jeszcze w wieku XVI-XVII, gdzieś około wypędzienia Jana Amosa Komeńskiego do Niderlandów. Utrata niepodległości ten stan upadku ewentualnie utrwaliła na sto lat, ale on już wtedy był i miał się dobrze.
W tym samym czasie, kiedy pewna grupa elit żyła wyłącznie "sprawą polską", inna grupa aspirowała do asymilacji ze światem - ochotniczo, lub z konieczności. Stąd wcale niemało mamy XIX-wiecznych wynalazców i odkrywców. Porównywać się z imperiami jest bezcelowe. Ale jeżeli zestawimy się z podobnymi nam Węgrami, Bułgarami, Serbami, Czechami, Szwedami, Finami... Nawet dla zachowania proporcji moglibyśmy ich dodawać, żeby się ilościowo populacje zgadzały - wyjdzie, że nie odstawaliśmy od średniej, a kto wie, może wyrastaliśmy ponad. Bo ci różni uciekinierzy i zesłańcy już nie mieli wyboru, mogli najwyżej dokonywać odkryć, skoro już nie mogli walczyć za ojczyznę.
Masz rację, przede wszystkim zniknęły dokonania dziewiętnastowiecznych (ale i wcześniejszych, a pewnie i późniejszych też) Polaków z edukacji. Z różnych przyczyn wiemy też o wiele mniej, niż wiedzieć byśmy mogli o dokonaniach zesłańców, którzy przecież dokonywali czasem rzeczy niezwykłych. Przywołany przeze mnie Piłsudski to przykład właśnie badacza zamilczanego, bo kłopotliwego w tzw. "minionym okresie". Pamięć o nim kultywowali "dla nas" Japończycy.
OdpowiedzUsuńZ kolei utrata niepodległości i starania włożone w jej odzyskanie wywarły - oczywistość, wiem - olbrzymi wpływ na naszą kulturę, w tym literaturę. Na tyle mocny, że inne tematy usunęły niemal w cień. Dlatego - jak piszesz - nie chodzi o to, czy zabory doprowadziły do upadku nasze elity i związały ręce potencjalnym odkrywcom i wynalazcom, ale raczej o to, ja rzecz cała wygląda w przekazie. A przekaz skupia się na wojownikach.
Ja w związku ze steampunkiem miałem małą jasność.
OdpowiedzUsuńTu nie chodzi o odkrywców i wynalazców, bo jak zauważył agrafek, jak na region (bo nie państwo) biedny i bez kolonii (a samemu będące kolonią) mieliśmy ich całkiem sporo. Steampunk żeruje nie tylko na świecie realnym, ale i na kulturze popularnej. W drugiej połowie XIX wieku Anglosasi mieli już pierwszą miejską legendę (Skaczącego Jacka), pierwszego nowożytnego seryjnego mordercę (Kubę Rozpruwacza), Brama Stokera, Sherlocka Holmesa, HG Wellsa, tłumaczenia Verne'a... U nas tego nie było, a jeśli było, to zaginęło. Haska i Stachowicz przypominali w NF-owych artykułach o fantastyce z lamusa, ale nie dość, że jej było mało, to jeszcze wydaje się strasznie dydaktyczna.
Literaturę "poważną" też XIX wiek zostawił nam poważną, oprócz Sienkiewicza, który jak na złość zmitologizował wiek XIX.
Jeślibyśmy mieli szukać podwalin pod własny steampunk, niebędący kalką zachodniego, to zostaje nam findesieclowy terroryzm w Kongresówce. Z literatury chyba tylko Trylogia księżycowa.
Swoją drogą Żuławski nam się trafił bardzo szczęśliwie bo to autentyczna arcydzieło. Wychodzi z Verne'a i Wellsa, by ich przewyższyć. Szkoda tylko, że jeszcze się chyba nie wyznaliśmy, jaki skarb posiadamy.
Może jeszcze do tych rodzimych podwalin pod steampunk dorzucić Stefana Grabińskiego, z jego romantyczno-steampunkową wizją pociągów. Byłoby z czego czerpać, gdyby tylko ktoś chciał, także z uczonymi nie było wcale źle, zachowując proporcje do wielkości kraju. Faktycznie, występowała literacka i edukacyjna dominacja "sprawy polskiej", ale (na jakiś czas) mamy to za sobą. Pora na NOWE, którego jakoś nie widać.
OdpowiedzUsuń"Pora na NOWE, którego jakoś nie widać." napisał autor SF na blogu innego autora fantastyki.
OdpowiedzUsuń:)
Do roboty panowie!