7.01.2013

199. uciekinier

Nie chcę się smucić. To nic nowego, przekonanie, że powinienem unikać smutków narastało we mnie przez całe miesiące, a może i lata, aż w końcu rozsiadło się we mnie wygodnie zapuszczając korzenie tak w duszy i sercu (które na takie inwazje są chyba szczególnie podatne) jak i w umyśle broniącym się długo, acz raczej bezowocnie. Nie chcę się smucić i już. Być może to efekt kryzysu wieku średniego, o którym napomykają mi przy piwach, wódkach i winach nie tylko moi równoletni towarzysze dziecięcych durnotek, ale - o zgrozo - także faceci młodsi ode mnie, czasem o rok, czasem o dwa. Przysiada się taki przy barze i za nim mając sobie moją radość czerpaną z oczekiwania na rychłe posmakowanie piwa oraz z widoku nieodmiennie ponętnych barmanek, zagaduje bezczelnie: "nie odczuwasz czasem kryzysu wieku średniego?". Otóż nie odczuwam - tak odpowiadałem i to odpowiadałem zupełnie szczerze. Zakładam, że żył będę lat co najmniej dziewięćdziesiąt, w związku z tym do wieku środka jeszcze trochę mi zostało. Co gorsza należę do mężczyzn czujących się zawsze młodziej, niż wskazywałyby na to urzędowe przepisy. Dziś jednak dopadła mnie, jak zwykle podczas spaceru, niepokojąca myśl - a jeśli moja coraz wyraźniejsza ucieczka od smutku to przejaw takiego właśnie przeczucia zmierzchu?

Jako młodzieniec śmiałem się dużo i głośno, chętnie jednak nurzałem się w ponurzastych filmidłach, powieściach, rozprawach filozoficznych, a nawet w sztukach teatralnych. Moje poczucie estetyki syciły turpistyczne wizje, a ponurzy poeci piszący w odpowiednich rytmach i rymach o udrękach i znużeniach światem trafiali w moje gusta. Lubiłem ponure klimaty nie mniej od klimatów radosnych, z równym zapałem oglądałem komedie, jak i posępne, choć wysmakowane, filmowe diagnozy dla świata w stylu Satyriconu na przykład. Pesymizmy Lema przyjmowałem jako własne, choć już wtedy skrycie wstukiwałem na maszynie radosne humoreski. 

Od jakiegoś czasu jest inaczej. Unikam powieści i filmów posępnych, chętniej sięgam po komedie niż psychologiczne dramaty. Nawet ostatnie powieści Pratchetta długo już daremnie czekają na półce, ponieważ ostatnio więcej w nich kąśliwych diagnoz i komentarzy, niż wesołych scenek i anegdot. I jak na złość, teraz właśnie, świat mnie nie rozpieszcza. Odwrotnie niż ja świat nie lubi komedii. Znęcanie się nad leżącym i wielokrotnie skopanym to podłość, cóż poradzę jednak, skoro ostatnio dałem się podpuścić reklamie i znalazłem się w niewesołej sytuacji widza telewizji, gdy owa nadawała ponoć nareszcie śmieszną polską komedię, rodzimą odpowiedź na "To właśnie miłość", czyli "Listy do M". Ludziska kochane, cóż to za ponury film! Plączą się po nim jakieś stada porzuconych dzieci i dorosłych, przy czym dzieci są (wszystkie) równocześnie sprytnoprzemyślne, megainteligetne, a równocześnie obdarzone nie wiadomo skąd czerpaną niewinnością, natomiast dorośli to tylko tła do tych dzieci; tła nieznośnie banalne pozbawione choćby krztyny oryginalności, czy błysku. Ale niechby oni wszyscy byli właśnie takimi, w komedii nie powinno to przeszkadzać. Tyle, że oni są do tego kompletnie nieśmieszni. Bywają zagubieni jak ja na pierwszej randce, ale nawet w połowie nie są tak niezgułowacie pocieszni jak ja wtedy.

Co mi pozostało? Już chyba tylko ci przeklęci Anglicy. Oglądam, ze sporym opóźnieniem, drugi sezon Downtow Abbey oraz dowolny odcinek Top Gear i śmieję się prawie cały czas (tak, wiem, wspomniany serial to nie komedia, ale śmiesznostek tam całkiem sporo). I tylko czasem niepokoi mnie myśl, że unikając rzeczy smutnych mogę przegapić rzeczy wartościowe. Na szczęście zawsze mogę liczyć na znajomych rzucających znienacka: "A czytałeś..." mobilizujące mnie zaraz do sięgnięcia po jakąś nową powieść, nawet jeśli spodziewam się, że okaże się ponura jak dokonania Zoli. I takich właśnie znajomych, przewrotnie nie pozwalających dorastać i starzeć się zbyt wcześnie, życzę sobie i wszystkim na ten nowy rok.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz