25.02.2013

201. Połykam życie


Jeśli wybierzecie się kiedyś ze mną do moaburgera, jednego z nielicznych miejsc w Krakowie, gdzie można przekonać się, iż hamburger potrafi być smaczny, poczynicie być może, obserwację, która co jakiś czas staje się moim udziałem. Oczywiście, niekonieczny jest do niej kawał mięsa w bule, wystarczyłaby pierwsza z brzegu restauracja, bar albo pizzeria. Jednak bałaganienie na talerzu potrafi ukryć prawdę, podczas gdy zamknięty w dwa kawałki bułki hamburger nie pozwala na żadne maskowanie. Widać też wszystko po nim, jak na wykresie kołowym. Ale o czym ja właściwie piszę?

Chodzi mianowicie o to, że gdy większość znajomych jest mniej więcej w połowie swoich burgerów, ja kończę już deser i zastanawiam się, czy zamówić drugą butelkę mrożonej herbaty, bo pierwszą osuszyła do cna jakaś nieznana katastrofa butelkoekologiczna. Zapewne coś związanego z globalnym ociepleniem.
Nie jem jak większość z Was, ale jak Wasze psy rzucające się na miski z żarciem przekonane nie tylko, że to może być ostatni posiłek w ich życiu, ale także, że czyhają na niego stada wygłodzonych szaleńców gotowe zniknąć psią miskę, jeśli tylko nie zostanie opróżniona i wylizana w ciągu trzech sekund.

Gdy przyjrzeć się temu bliżej, można dojść do wniosku, że wylizywanie miski to życie w pigułce. Pokaż mi jak jesz, a ja po pierwsze zjem Ci Twój posiłek nim zdążysz zmielić w ustach pierwszy kęs, a po drugie powiem Ci o Twoim życiu.
Bo ja nie tylko jem pospiesznie, całe moje życie to bieganie. Szybko przemieszczam się pieszo po mieście, biorę przede wszystkim szybkie kąpiele (choć uwielbiam wylegiwać się w gorącej wodzie), szybko piję (dowolne napoje), szybko mówię i nawet piszę równie szybko jak Pilipuk (słowo!), tylko potem poprawiam wszystkie teksty bez końca. Oprócz tego szybko czytam. To ostatnie jest bardzo ważne, bo przecież czytanie to jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy pozwalam sobie odrobinę zwolnić. Oczywiście, istnieją powieści, które się połyka – wszystkie te dzieła mistrzów sensacji, powieści przygodowe i fantastyczno przygodowe. Ale przy lekturze np. Baricco bądź Szostaka zwalniam, nie dlatego, że czyta się ich prozę ciężko i mozolnie, ale dlatego, że czytana wolniej pozwala na trochę inny rodzaj czytelniczej radości. Zazwyczaj należę do czytelników narkomanów – chwytam działkę literatury i aplikuję ją sobie jak najszybciej, bo przecież czekają na mnie inne powieści, bo inni narkomani będą chcieli najpóźniej za kwadrans porozmawiać ze mną o książce, którą kupiliśmy wszyscy przed chwilą i dlatego, że prawie nie umiem inaczej. Przy powieściach niektórych pisarzy wyglądam jak wyleczony. „Fugę” czytałem coś ze trzy tygodnie, jeśli nie dłużej. Potrafiłem zwolnić, zatrzymać się, celebrować spotkania ze słowami. Ćwiczyłem czytanie niczym joggini oddech.

Przypomniałem sobie o tym wszystkim, gdy przełykałem kilka dni temu ostatni kęs moaburgera siedząc naprzeciwko drakena, który jeszcze nawet nie napoczął swojego mięcha w bule. I pomyślałem, że jedzenie i czytanie jest jak życie. Zapewne nie nauczę się wolniej jeść, skoro jednak potrafię czasem wolniej czytać, to może znajdę i w życiu chwile podobne do tych powieści, które należy czytać wolniej. Zamiast połykać je, jak wszystko, poświęcę im dłuższą chwilę. Myślę, że na pewno znajdą się takie, które będą tego warte.

Ostatnia, jaką pamiętam, niepołknięta chwila, miała miejsce chyba z piętnaście, a może więcej, lat temu i trwała chyba bardzo długo. Sprowadzała się do leżenia na łące, na której zalegliśmy w czwórkę schodząc z gór do wioski. Leżeliśmy porozrzucani po łagodnym zboczu po kilka – kilkanaście metrów od siebie nic nie mówiąc, jedynie dzwoniąc czasem do siebie żelaznymi pasterskimi dzwonkami, które dopiero co otrzymaliśmy w prezencie od czarownika na emeryturze. Trwało to godzinę, albo tydzień, trudno powiedzieć. Nie więcej niż dwa miesiące, bo pory roku nie zmieniły się po drodze. W pewnym momencie dobiegł nas kobiecy śpiew z doliny. Kolega odśpiewał coś w odpowiedzi. Młoda kobieta, jak to sobie wówczas wyobrażałem, zamilkła zaskoczona by po chwili też mu coś odśpiewać. Wydawało nam się, że słyszeliśmy śmiech w jej głosie. I tak śpiewała sobie ta dwójka, która nigdy, o ile wiem, nie spotkała się poza tą chwilą (a może godziną) śpiewu, a my leżeliśmy, słuchaliśmy i nie mieliśmy prawie świadomości upływu czasu.

Z tym obrazkiem delektowania się chwilą Was i siebie pozostawię.

3 komentarze:

  1. Ja chodzę szybko i jem szybko. Resztę już robię powoli, leniwie wręcz.
    A tytuł wpisu masz niepokojący, jakby Orbitowski włamał ci się na bloga :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Utopiłem telefon i stanąłem przed wizją wydania strasznej kasy na nowy, więc natychmiast popadłem w nastrój iście horrorowy;).

    Już mi minęło, bo okazało się, że superwrażliwe smartfony potrafią działać po kąpieli:D.

    OdpowiedzUsuń
  3. Po tytule oraz pierwszym akapicie pomyślałem, że będziesz tu rozważał przejście na wegetarianizm.

    OdpowiedzUsuń