18.04.2017

266. niby podróż



Prawie nie zauważyłem jak znalazłem się przy stoliku z grupą mężczyzn w garniturach.

Facet naprzeciwko mnie: zadbany, młody, pełen werwy, z lampką koniaku w dłoni. Skupił na sobie uwagę wszystkich przy stoliku, bo opowiadał o rzeczach, o których chcieliśmy słuchać. Przerywał, by co jakiś czas wołać na kelnerkę: "diewoćka!". Pierwszy taki okrzyk zdziwił mnie. Pomyślałem: "u nas by chyba nie przeszło. Nikt nie zawołałby na kelnerkę: "Hej, dziewczyno!". Ale kto wie?

Mówił o okazjach. Uśmiechał się. Poklepywał po plecach kumpla, zapewniając, że ten to dopiero swój chłop. Obu zdarzyło się uśmiechnąć, że kiedyś to razem takie rzeczy wyrabiali...! 

"Tu jest kraj okazji" - oznajmił. - "Trzeba uważać, sprawdzać ludzi, którzy się do was zgłaszają. To nie wypada drogo: za pięćdziesiąt, sto euro, znajdzie się agencja, która dokładnie sprawdzi firmę, z którą nawiązaliście kontakt. Warto wydać te pieniądze, bo trafiają się naciągacze."

Po trzecim koniaku oznajmił, że czas już na niego. Ale nie puściliśmy go, bo wtedy właśnie zaczęło się robić ciekawie. Przy czwartym koniaku zaczął bowiem mówić o strzelaninach i gangach. Od razu zastrzegł, że obcokrajowcom nic nie grozi. Nawet gangsterzy nie chcą ich zniechęcać do przywożenia tu kasy. "U nas, w kraju, ludzie myślą logicznie."

W końcu zapytałem, czy zamierza tu zostać. "Mówisz: "u nas", "nasz kraj". Masz tu żonę i dziecko. Ale przecież urodziłeś się w Polsce. Zamierzasz zostać tu na zawsze?"

Nie musiał zastanawiać się długo.
"Jak tylko córka dorośnie na tyle, żeby iść do szkoły, wracam. Zrozum, kocham ten kraj jak swój własny. Ale chcę, żeby dorastała gdzieś, gdzie będzie miała większe szanse."

Zgodnie z jego zapewnieniem nikt do nas nie strzelał. Najbardziej dokuczliwi okazali się właściciele rasowych gołębi ganiający za nami po historycznie naznaczonych miejscach. Oni oraz korki. Na trzy pasma szerokich ulic, po których szybcy i wściekli mogliby urządzać dzikie wyścigi nanizane ciągnęły do rana do wieczora paciorki ciężarówek poprzetykane drobnymi ozdobnikami samochodów osobowych i żółtych busów. Wszystko to w oceanie betonu falującym czasem aż ku trzydziesto pięcio metrowym potworom w kolorze brudnego różu. Poprzetykano je dużymi parkami, gdzieniegdzie iskrzyły świątynne kopuły. Ludzie miotali się między tym wszystkim zupełnie zwyczajnie. Na placach ustawiano budy z żarciem dla turystów. Reklamowała się jakaś pizzeria. Okrągła tleniona blondyna o policzkach napastowanych różem udawała, że jej kantor nie przyjmuje eurasów. Jakiś facet, który nie zdołał posadzić gołębia na mojej dłoni, zapewniał mnie, że jego pasją jest kolekcjonowanie złotówek. 

Wśród magnesów z ikonami maryjnymi znalazłem i naszą, częstochowską. Kusiło mnie, by zapytać o nią którąś z kobiecin w chustach, ale nie znalazłem dość śmiałości. Jeszcze by mi ją sprzedały. Na pewno nie potrafiłbym odmówić. Nie w tych zacienionych świątyniach, na których ścianach wojownicy z chwalebnej historii mieszali się ze świętymi. Nie wśród wielkookich dziewczyn o zasłanianych na różne sposoby włosach modlących się cicho, wśród mężczyzn przytulających usta i czoła do ikon. Nie, gdy inne kobieciny zeskrobywały wosk z podłóg poddających się tym pieszczotom od ponad tysiąca lat. Kupiłbym wszystko - i magnesy i kubek tak pomaziany złotą farbą, że aż zęby bolały od samego patrzenia i pewnie nawet jedną z długich świec. A może i nastroszona palmę, bo to był akurat czas palm.

Na lotnisku sprawdzili, czy nie jestem terrorystą. Nawet to nie wydało mi się egzotyczne.

Prawie nie zauważyłem, jak stamtąd wyjechałem.

(obrazek z pixabay/katesib0/ CC0 Public Domain )

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz