8.05.2017

168. Wenecja. odpowiedź dla Macieja




Proszę bardzo.

Zasuwasz uliczkami tak wąskimi, że ludzie normalnych gabarytów z trudem przeciskają się nimi, a i to wyłącznie dzięki temu, że ostatni posiłek jedli nad Czechami (albo może Austrią, pokrywa chmur pozwala zobaczyć tylko wizerunki Czterech jeźdźców apokalipsy, a i to wyłącznie oczyma wyobraźni). 

Naokoło Ciebie zasuwa tłum – prostopadle do Ciebie, równolegle do Ciebie, a nawet tu i ówdzie oraz tędy i owędy do Ciebie. Wszyscy szemrzą, chichoczą, wydają zrozumiałe (gdy po polsku albo rosyjsku) i niezrozumiałe (w większości innych języków) okrzyki zachwytu albo nie (ale raczej zachwytu). Skręcasz w kolejną uliczkę uginającą przestrzeń i masę, tynk albo gołębie guano sypie się z góry, ale trafia próbującą wyprzedzać Cię Chinkę. Przyczajony chichot, ukryty szloch.

Nie dajesz się porwać nurtowi ludzi, albo dajesz mu się porwać – wszystko jedno. I tak strzałki namalowane na zmurszałych murach rozczapierzają się na absolutnie wszystkie strony wszechświata, a każda twierdzi, że pokazuje drogę do Placu Świętego Marka. 

No to idziesz. Od zapachu pizzy do migotania magnesów, od niedyskretnej woni skórzanych cudeniek sygnowanych logami wartymi miliony do wyszczerzu błyszczącego na ciemnym obliczu kolesia sprzedającego Ci coś, co wygląda identycznie, ale kosztuje grosze. Dużo groszy, owszem, ale jednak groszy. Jego kumpel ciska ci przed stopy różowego gluta. Glut nie chce umierać. Pęcznieje i od tego pęcznienia nabiera nie tylko kulistości, ale zyskuje też oczy i mordę z kreskówki, To jakaś nowa moda, zabawka za niewielką sumę euro, której nie poznasz, bo już uciekasz w kolejną uliczkę ciaśniejszą od cienia. Przemykasz między dwiema cukierniami próbującymi oślepić cię ciastkami we wszystkich kolorach tęczy zalanymi takimi ilościami słodkości, że gdybyś spojrzał na nie o ułamek sekundy dłużej, powypadałyby ci zęby, a dziąsła zgniły i wyemigrowały. Z kościoła grzmi Vivaldi, ale zaraz zagłuszy go akordeonista. W uliczce ciasnej niczym horyzonty polityków splączą się te wszystkie dźwięki w zapasach z szemrzeniem, chichotami i okrzykami uniesień turystów i smutnym a trochę zuchwałym mamrotaniem chłopca, którego połowa twarzy porośnięta jest jakby wilkołaczą sierścią. Ten nie sprzedaje nic, poza okazją do uniesienia się własną litością. Ale potrafi się teleportować, skubany, albo też wszystkie małe placyki powścibiane między plątaniny kanałów po których pływają te czarne trumienne łódki, na których nikt nie śpiewa, zaludniają jego klony.

Znów skręcasz i trafiasz między magnesy i bibeloty, między jubilerskie pyszności rozświetlające niemrawy półmrok uliczki węższej niż ucho igielne, przez które spróbują się przeciskać nadaremno finansiści z łolstrit. Drepczesz przez zaułki, nie wierzysz już strzałkom wskazującym wszystkie kierunki naraz, ale podobno ten sam cel. Ale wszystko Ci jedno. Boisz się zawrócić. 

I nagle, niespodziewanie wyłazisz na piękną przestrzeń. Wielką, jasną. Już wiesz po co lazłeś. Przed tobą światło i szeroka woda. Na lewo, na białych kolumnach litery układają się w słowo: Bosch, a Ty wiesz, że wyjątkowo nie chodzi o reklamę wiertarek, czy jakiegoś innego głośnego sprzętu dla wrogów ciszy i spokoju, ale o coś piękniejszego.

Napierasz powietrza w płuca, robisz krok w stronę światła i widoku i przestrzeni.

I wtedy w sam środek tego wszystkiego wpływa pieprzony transatlantyk, wcale nie piękny jak Titanic, ale przypominający osiedle z PRLu, pływający Kurdwanów. Obsiadł go las ludzi. Oni się gapią, Ty się gapisz, nic nie widzicie.

Ale, rozumiesz, zanim pływające osiedle przesłoniło Ci widok, dostałeś swój moment światła. Mógł Ci się przytrafić gdzie indziej, ale wypadł akurat tutaj. I dla niego akurat warto, tak myślę, przejść przez ten cały labirynt tak zapchany sklepami i turystami, że może umknąć Ci wspaniałość sztuki i historii. Warto podreptać za strzałkami, w cieniach, może bez wiedzy o cudach podczas tego rekonesansu. Bo taki moment światła to dobra rzecz.

4 komentarze:

  1. No to jestem już przekonany, że nie bardzo mam ochotę odwiedzić Wenecję. Dzięki :D

    Całość przypomina mi próbę zobaczenia Kiyomizu dery w Kioto w czasie szczytu (to ta świątynia z wielkim tarasem) - tysiące / dziesiątki tysięcy ludzi dookoła, szeroka (jak na japońskie standardy) ulica całkowicie zakorkowana turystami w obydwie strony. Jedni mają już dosyć bo choć widzieli świątynię to jednak liczba turystów na m^2 skutecznie zniechęciła; drudzy, wciąż jeszcze nieświadomi piekła, pchają się ku głównej atrakcji miasta. A ja? Jako większy cwaniak jak tylko zobaczyłem, że policja już nie daje rady kierować ruchem skorzystałem z wiedzy o okolicy świątyni i uskoczyłem w malutką boczną uliczkę by cichaczem ominąć główne korki.

    Pojechałbym do Japonii, ale już nie do Kioto :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętaj, że to był taki przebieg przez Wenecję. Nie świadomego turysty, który miał czas zobaczyć choćby jedną galerię, ale kolesia przybyłego tu na obrady projektu unijnego. Miałem więc po parę pokonferencyjnych godzin dziennie, by zanurzyć się w uliczki wspólnie z koleżanką robiącą zdjęcie każdemu kanałowi. To nie było zwiedzanie, ale ganianie z wywieszonym językiem.
      Wenecję powinno zwiedzać się dla galerii. Dla wnętrz kościołów. Nie dla przelewania się uliczkami z falami turystycznych tłumów. Jeśli tu wrócę, to właśnie tak. Na dłużej, ciszej i spokojniej.
      Zatem ta impresja jest prawdziwa, ale to spojrzenie kaleki.

      Usuń
    2. Ok - teraz rozumiem szerszy kontekst tyle tylko nie do końca jestem przekonany czy przy takim oblężeniu ulic miasta galerie również nie będą przepełnione co trochę kłóci się jak dla mnie z ideą odwiedzania tego typu miejsc. W kościołach może być jeszcze gorzej - ale kto wie, może poza sezon nie będzie tak źle.

      Jak wyglądała kwestia kosztów na miejscu? Znajomi, którzy wybrali się do Wenecji wspominali, że najlepiej załatwić nocleg z dala od miasta i przyjeżdżać do niego na cały dzień w celu zwiedzenia. Ponoć koszty przerażają: wejściówki, jedzenie, że o noclegu nie mówiąc :/

      Coś mi blogspot wariuje i nie pozwala pisać komentarzy przez konto na wordpressie :/

      Usuń
    3. Znajomi mieli rację. Przy czym nie trzeba chyba mieszkać jakoś strasznie daleko (Huberath opowiadał, że nocował na jakichś campingach, a plotem łapał na stopa przepływające statki). Ja nocowałem w Meste (taka niezabytkowa dzielnica), gdzie hotelików jest od groma i pewnie można znaleźć jakiś tani, jeśli nie robi się rezerwacji w ostatniej chwili (jak ja, ale to był wyjazd służbowy i tydzień przed nim jeszcze nie wiedziałem z kim jadę).
      Miejscówka miała ten plus, że do pętli tramwajowej miałem trzy minuty drogi. Tramwaj dojeżdżał do samiuśkiego centrum Wenecji w 15 do 20 minut. A po drodze można było zahaczyć sporo tanich pizzerii.
      Żarcie, jeśli nie pchało się do restauracji w samiuśkim centrum nie było drogie (nawet w tym samiuśkim centrum dało się znaleźć przyzwoicie wyceniające żarcie trattorie, albo nawet ciut słabsze smakowo, ale ciągle niezłe jadłodajnie w których za nieduże pieniądze jadłeś aż do przesytu). A jakby wynająć jakieś mieszkanko poza centrum, to pewnie można by jeść pysznie z lokalnych produktów własne obiady za grosze.
      Wynajęty tzw. apartament ma jeszcze i tę zaletę, że naprawdę niezłe wino w ichniejszej jakby biedronce kosztuje za 0.75 tyle samo, co lampka wina w knajpie:).

      Usuń