15.04.2018

280. oswajani



Ilekroć zbierałem się, by napisać coś o marcowym wypadzie do Istambułu i zastanawiałem się jak ugryźć ten temat, przed oczami stawał mi Mostar. Nie cały, nawet nie ten znany z pocztówek czy ogromnej fototapety ozdabiającej ścianę, pod którą przysiedliśmy z Rorem w jedynej knajpie w okolicy, o której wiedzieliśmy na pewno, że leją tam piwo, prowadzonej przez Bośniaka około sześćdziesiątki. Pisząc krótko: nie Mostar ukazany jako widok na kamienny most, spienioną rzekę wiele metrów pod nim i pamiętające średniowiecze kamieniczki poprzyklejane do skalnych ścian i siebie nawzajem, szczerzące dziesiątki balkoników i ogródeczków restauracyjnych. Nie, Mostar, który wyskakiwał mi z pamięci ilekroć zastanawiałem się, co by tu napisać o tygodniowym wypadzie do Istambułu, to była ta ciemniejąca uliczka, na której zasiedliśmy z Wanatem ot tak, na jedno wieczorne piwo, gdy Roro zdychał w gorącym pokoju z powodu zatrucia arbuzem. Kupili ten arbuz  podczas męczącej podróży przez Bośnię przypominającą tego dnia wnętrze stosu atomowego: rozświetloną jak cholera i gorącą jak cholera. Ja przysypiałem na tylnym siedzeniu, oni coś tam gaworzyli z przodu i nagle wypatrzyli sprzedawcę arbuzów z boku drogi. Zjechali, zahamowali, pobiegli rozentuzjazmowani jak dzieci, zjedli po kawałku pełnym wody i słodkim i dokupili wielką ciężką kulę, która nie chciała się potem zmieścić w mini lodówce. Bo gorętszy od pieca pokój, w którym mieliśmy przenocować, a do którego dotarliśmy przez uliczki gorsze od labiryntu, bo nie dość, że pozakręcane i wąskie, pełne zakazów i nakazów zakrętów,  to jeszcze strome, ten pokój miał tylko mini lodówkę, do której mieściły się z trudem nie więcej niż cztery butelki piwa, a wielki arbuz nie wszedłby do niej nawet w strzępach.



Tak więc Roro zdychał w pokoiku, w którym go zostawiliśmy by najpierw spróbować zwiedzić Mostar, zjeść obiad w ogródku tuż nad rzeką i wrócić po Rora. Ale on wciąż żył i wciąż umierał,  więc wyskoczyliśmy na jedno wieczorne piwo, przysiedliśmy przy stoliczku na ulicy, którą powoli przestawali chodzić turyści (tym bardziej, że nie była to jedna z tych najgłówniejszych turystycznie ulic) i gapiliśmy się na dziewczyny. Upał już zniknął ustępując wieczornemu gorącu. Zrobiło się ciemno i miasto - nie wystawa dla turystów - zaczęło ożywiać. A to oznaczało, że setki, a może nawet i tysiące dziewcząt, którym ani w głowie było przesłaniać twarze i ukrywać włosy (Mostar to nie Sarajewo), wyległy na ulice by powędrować nimi w poszukiwaniu zabawy. Gorąco nie pozwalało im okrywać się szczelnie, a moda nakazywała oblepiać skąpe letnie stroje czymkolwiek błyszczącym. Iskrzyły więc odbiciami świateł latarni, sklepowych witryn, jakiegoś bladoczerwonego neonu a może i nawet jaśniejących od ich widoku spojrzeń Wanata, moich i sześćdziesięcioletnich kumpli właściciela knajpy. Szczebiotały, pokrzykiwały, kołysały się na kolorowych butach, a jakże - błyszczących. Wyglądało na to, że w tych właśnie chwilach czuły się jeśli nie szczęśliwe, to przynajmniej zadowolone. Dokładnie tak samo jak my dwaj.



Wielka fototapeta w knajpie z dala od centrum Istambułu nie pokazywała tych dziewcząt, mogłem za to z łatwością odnaleźć na niej stolik, przy którym siedzieliśmy z Wanatem, gdy Roro konał od zatrucia. Wypiliśmy piwo, drugie, trzecie aż uznaliśmy, że napatrzyliśmy się tej części miasta, do której wybraliśmy się, by przekonać się: "dokąd zawiezie nas tramwaj jadący w tamtą stronę".  Okazało się, że zawiózł nas do mniej turystycznej części tego gigantycznego bazaru, jakim jest Istambuł, gdzie twarze przechodniów były ciut ciemniejsze, częściej dało się słyszeć arabskie nawoływania, a ceny okazały się zdecydowanie niższe, tak w knajpach jak i kantorach. Nie zapuściliśmy się w  nią głęboko, wystarczała nam ta pierwsza znaleziona jadłodajnia z piwem.



Wieczorami snuliśmy się po knajpach z czasem nabywając umiejętności ignorowania naganiaczy, którym zdarzało się rozpoznawać nasze gęby, w związku z czym zagadywali do nas niczym do starych znajomych. Zapadaliśmy w jednej wybranej, albo wędrowaliśmy od jednej do drugiej, w zależności od dzielnicy. W tej położonej najbliżej najcenniejszych zabytków poczuliśmy się drugiego dnia na tyle pewnie, by skręcić z prostego szlaku i poleźć bocznymi uliczkami, przy których gziły się i biły koty w cieniu rozpadających się porzuconych domów z drewna a zdarzało się, że i kury wyłaziły z podwórek. Z grubsza tylko orientowaliśmy się mniej więcej gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy. Szliśmy, pstrykaliśmy zdjęcia i jeśli jeden z nas poczuł niepokój, że zapędzimy się za daleko, drugi natychmiast go gasił. Tego akurat dnia siąpiło, to dogasały przedpołudniowe deszcze. I właśnie podczas tego spaceru pomyślałem, że  miejsca oswajają nas sobie. 



Przywykamy do nich mimochodem. To, co jeszcze dzień wcześniej mogło się nam wydawać niezwykłe, może nawet i egzotyczne, staje się znajome. My przestajemy być obcy dla tych kur i kotów a uliczki kładą nam się pod stopy prawie przyjaźnie, z pewną poufałością charakterystyczną dla ludzi i miejsc, którzy przeżyli już parę wspólnych spacerów. Zaułki już nas nie onieśmielają. Nawet jeśli wchodzimy w nie tak naprawdę po raz pierwszy w życiu, wydają nam się powszedniejsze niż przedtem i wstępujemy w nie bez lęku, czy nawet oczekiwania niezwykłości. I to nie my czynimy sobie ziemię poddaną, to nie my podporządowujemy sobie te wszystkie miasta, ale one nas oswajają. Przenikają nas, nakładają na nas swoje cienie i mapy aż tak bardzo przesiąkniemy nimi, że to inne miejsca będą wydawać się nam obce. Rzymianie zgreczeli oswojeni przez kulturę spod znaku Aten, a barbarzyńcy, którzy przybyli spustoszyć Rzym porzymieniali od samego chodzenia po ulicach splądrowanego ale wciąż wiecznego miasta. To, co miało być niezwykłe bądź barbarzyńskie stało się swojskie. Ale to nie oni podbili owe miasta pożarte przez dekadencję, lecz zostali przez nie pochłonięci.



Dlatego Turcy nie tracili czasu na przesadne demolowanie zdobytego Konstantynopola. Pododawali do cerkwi trochę minaretów, powywieszali znaki swojej wiary i zaczęli budować domy opierające się o bizantyjskie mury. Po blisko pięciuset latach nadal to robią i całkiem nowe kamienice wyrastają obok tych starszych, porzuconych i ruiniejących (w tym mieście najwyraźniej nie wyburza się domów, tylko je porzuca), tuląc się do murów wznoszonych jeszcze w czasach Bizancjum. Miasto oswoiło swoich zdobywców. Nas też zaczęło.Wprawdzie przenosiliśmy się z dzielnicy do dzielnicy, a każda była inna, i zawsze czuliśmy się gośćmi. Roro powtarzał, że choć chce tu wrócić, nie mógłby tu raczej zamieszkać. Jednak przecież poszczególne fragmenty Istambułu (bo nie całe miasto, jest na to zbyt wielkie) stopniowo nas sobie oswajały. I tak chyba jest - to nie my zdobywamy miejsca, ale one nas. Wiem, że przerabiamy krajobrazy, zmieniamy biegi rzek i kształty gór. Wycinamy lasy pod domy i autostrady. Ale koniec końców liczy się miejsce. 



Najpierw przestajemy się dziwić odmienności ulic, potem przywykamy do watah psów śpiących na nich całymi dniami i kotów przyglądających nam się z dystansem ze śmietnika (nie potrafię pozbyć się wrażenia, że oberwałoby nam się gdybyśmy spróbowali podejść, to były właśnie takie spojrzenia, coś koło ośmiu kocich spojrzeń: "tolerujemy cię tu, ale tylko podejdź a koniec taryfy ulgowej"), później okazuje się, że dysponujemy indywidualnymi mapami szlaków, którymi chodzimy i potrafimy nanosić na nie topografię wspomnień. Koniec końców należymy już do jakiegoś miejsca. Przecież rok temu nie wróciliśmy z Rorem do Orikum dlatego, że mają tam najlepsze restauracje pod słońcem. Po prostu ten kawałek Albanii zawłaszczył nas sobie, bo spędziliśmy tam wystarczająco wiele czasu, by zostać przezeń oswojeni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz