2.11.2011

168. dzień dobry, barbarzyńco

Jak dawniejsi żeglarze wyglądali gwiazdy przewodniczki, tak mój brat wędrując między cmentarzami kierował się myślą o oscypku – tej określanej wymiarami paneuropejskimi bryle sera uformowanej z mleka ukradzionego owcy, hen, na hali. Juhasi mogliby zagnać owcę z hal, by nieopodal bacówki, pod czujnym okiem brodatego bacy pykającego sobie z wystruganej własnoręcznie fajeczki owcę wydoić, mleko odlać, dodać zaczynu, zamieszać… Bardzo dawno temu potrafiłbym to wszystko opisać fachowym słownictwem, ale teraz zapomniałem już zbyt wiele, co gorsza terminy podhalańskie mieszają mi się z rumuńskimi. Wszystko to nieważne, istotny jest oscypek, który zdominował część świętozmarłych myśli mojego brata, gdyśmy wspólnie żeglowali po archipelagu grobów.

By nie oszukać, muszę zaznaczyć, że myśl brata była krytyczna, wręcz prześmiewcza. Przy czym była to prześmiewczość smutno po-postmodernistyczna, prześmiewczość autorefleksji przemielonej karykaturami dekonstrukcji, prześmiewczość człowieka zanurzonego w multikulturze konsumpcji i świadomego tego; równocześnie ironizującego na temat przycmentarnego oscypka i szukającego go. Pożeranie bryły sera, który pewnie hali ani bacy nie widział stało się aktem postbuntu. Wgryzienie się w ser stanowiło śmianie się z samego siebie, smutne śmianie się, bo kapitulanckie. Bo skoro już oscypek zawędrował pomiędzy miodziki we wszystkich kolorach tęczy, skoro już obśmialiśmy jego obecność, to czemu go nie zjeść? Nie pochodzimy przecież z innego, pozaoscypkowego świata, pozaoscypkowej kultury.

Nad oscypkiem powiewały kolorowe balony przedstawiające nadmuchane misie i króliki, unosił się wokół zapach waty cukrowej, frytek, gofrów, a przy jednym z cmentarzy i kebabu. Harcerze sprzedawali papierowe chorągiewki, zapamiętałem, że jeden ze szczepów nosił odpowiednią nazwę – „Uroczysko”.

Gdy mój brat wgryzał się w oscypka, moja siostra stawiała na grobie dziadków niewielką buteleczkę z paskudnie woniejącym mlekiem dla dziecka.

„Jak Cyganie” – zażartowała. – „Jemy na grobach.”
„Jak Słowianie!” – zaprotestowaliśmy zgodnie z bratem. – „To słowiański zwyczaj dzielić pokarm z umarłymi.”

Co to jest – „barbarzyńca”? Wymawiamy to słowo i oczyma wyobraźni widzimy brodacza z maczugą, bądź jego współcześniejszy odpowiednik – usymbolizowany w dres i kij bejsbolowy, który nigdy nie widział żadnej piłki i pewnie do żadnej by nie pasował. Oba te obrazy są prawdziwe i nieprawdziwe. Barbarzyńca, to słowo wymyślone, by w jeszcze jeden, pejoratywny, sposób określić „nie naszego”. Nienasz – barbarzyńca, typ, który nie rozumie czemu chodzimy na grobu, zamiast wydrążyć dynię i postawić świeczkę w niej, zamiast na płycie z marmuru. Nienasz, który dziwuje się procesjom smętnie zawodzących staruszek, wyciu na stadionach, polewaniu wodą w deszczowy dzień, spluwaniu przez lewe ramię na widok czarnego kota i gorączkowe chwytanie za guzik przy spotkaniu z kominiarzem. Nienasz może powiedzieć zdziwiony: „wy, Polacy, nie umiecie się bawić bez wódki i śpiewacie wyłącznie smutne piosenki”. Barbarzyńca. Barbarzyńca, czyli ten, który żyje wedle własnych zwyczajów i dziwi się naszym, dla niego barbarzyńskim. Barbarzyńców wymyślili podobno starożytni Grecy, by podkreślić własną wyjątkowość. Ci sami Grecy, którym mitycznie zdarzało się składać w ofierze własne dzieci, by wyprawa łupieżcza się udała, albo wróg nie zdobył murów. Brodaty barbarzyńca z obcego Grekom plemienia miał z tym samym gestem problem, no ale on był zacofany i ubogi w bogów.

To bardzo prawackie – czuć opór przed takim barbarzyństwem. Człowiek niemoherowy, odległy od kategoryzujących nieładnie starożytnych Greków, powinien nieść w sercu zalążek relatywizmu – wiedzieć, że barbarzyńcy także kochają swe dzieci, że chcą po prostu żyć w spokoju i dostatku. Ten relatywizm nie musi sięgać aż do ukochania barbarzyńców, uwznioślania samoańskich modeli wychowawczych, czy budowania w domach ołtarzyków których kształty pożyczyliśmy z tego, co barbarzyńsko nazywamy „orientem”, jakby mieszkańcy „orientu” nie mieszkali, jak my, w pępku własnego świata. Nie, wystarczy wiedzieć, że „inny znaczy, co do istoty, „taki sam”. Że „inny” kocha swoje dzieci. Wiedzieć, że światu służy wielobarwność, że korzystamy z wymiany międzykulturowej.

Nie jadamy już z umarłymi. Odebraliśmy im dodatkowe nakrycie przy wigilijnym stole, by oddać je „nieznajomemu”. Miodki sprzedawane raz do roku przy cmentarzach ssiemy sami, nie skrapiamy grobów alkoholem, chyba, że chcemy je wypucować. Jeszcze chadzamy gromadnie na cmentarze, zachwycamy się tysiącami ogników zniczy po zmroku. Jeszcze gniewamy się na przycmentarne waty cukrowe, kebaby, frytki i nawet na oscypki, które pożeramy uśmiechając się autoironicznie. Jeszcze gniewają nas te balony fruwające nad grobami, choć przecież odwracają uwagę naszych dzieci od nudy śmierci. Jeszcze trochę dziwią, ale raczej nie oburzają nas dynie stawiane na grobach. Początek listopada powinien być świętem zabawy, a nie ponurackim wpatrywaniem się w pustą wieczność, tak brzmiące (choć nie dosłownie tak przekazane) hasło usłyszałem w jednej ze stacji radiowych.

Przemiany kultury to nic nowego. Ponad tysiąc lat temu mnich z Konstantynopola opracował nam pismo, którego pierwsza ślady można znaleźć, o ile dobrze pamiętam, w Macedonii, gdzie na wsiach do dziś jada się z umarłymi na grobach, a pogrzeb stanowi okazję do obdarowywania przybyłych. Konstantynopol ugiął się później pod inną kulturą i innym alfabetem, ale mnisie pismo to zawitało i do mojego miasta. Wyparł je jednak inny alfabet i chrzest w innym obrządku zapoczątkował wycinanie świętych gajów. Starzy bogowie zamiast umrzeć po cichu zmienili się w licha i demony, stare rytuały odnalazły miejsce w nowej wierze i przetrwały z górą tysiąc lat, by zacząć ostatecznie wymierać dopiero niedawno, akurat, gdy niektórzy wymyślili, że staną się poganami. I to nic nowego, że gdy kultury kontaktują się między sobą, jedna z nich zawsze okazuje się silniejsza i zaczyna dominować, a później przekształcać drugą. Wiem, że nic w kulturze nie umiera ostatecznie, że nawet gdy jestem tym, który poddaje się dominacji, jakaś część mnie przetrwa i wpisze się w nieostateczny triumf zdobywcy. Ale wiem też, że dziś jestem barbarzyńcą. Gdy uśmiecham się z politowaniem w cieniu balonów, między kebabem a frytkami, to zachowanie barbarzyńcy, jeszcze opierającego się zwycięskiej cywilizacji. To ja jestem typem z karykatury - uzbrojonym w maczugę i zaciągającym żonę za włosy do jaskini.

A jest znacznie gorzej.Bo gdy staję przed lustrem, by raz na jakiś czas przystrzyc lub zgolić brodę, patrzy ma mnie facet, który wie przecież, że bogactwo wielokulturowości stanowi zaletę. Który wie, że zmiany zawsze w końcu przychodzą i daremnym jest stawianie oporu temu, co już nastąpiło. Facet, który docenia współczesność, który nie opiera się przemianom obyczajowym, bo widzi ich miejsce i sens.

Gdy ścinam zarost jednorazówką, wspominając, że jeszcze mój dziadek golił się brzytwą i zastanawiając się, gdzie też może ta dziadkowa brzytwa znajdować się obecnie, patrzy na mnie i facet, którego gniewa chamstwo przebranego za motyla butnego chamidła biegającego wokół starowinek przeżywających rzeczywistość modlitwą, niechby i zawodzoną monotonnie a smętnie. Który najchętniej poprzebijałby te wszystkie balony przy cmentarzach, który nie chce się poddawać zmienianiu każdego ważnego w chrześcijańskim kalendarzu dnia w wielkie święto wzrostu sprzedaży.

Ja się golę, a oni dwaj patrzą na mnie i na siebie nawzajem i mówią do siebie i do mnie, jak w tytule tej notki. I każdy z nich wie, że ma rację.

10 komentarzy:

  1. Czyli jak? Relatywizować czy nie relatywizować? Multikulti cacy czy be?

    Czy nie chodzi po prostu o "znanie proporcją" (mocium panie)? Fajnie, kiedy są różne kultury, ale jeszcze fajniej, kiedy mieszkają każda w swojej enklawie.

    O dziwo, prawdziwe multikulti realizowane jest w krajach tzw. Trzeciego Świata (barbarzyńskich) - może tam ludzie mają ważniejsze sprawy? Scena z Tajlandii, gdzie sąsiedzi-buddyści czekają pod kościołem, aż wyjdą ich sąsiedzi-katolicy i razem pójdą świętować Boże Narodzenie (parę tygodni później katolicy dołączą do buddystów podczas obchodów Nowego Roku).

    OdpowiedzUsuń
  2. Hehe, no właśnie sam nie wiem:). Stoję taki zaniewiedziały i czekam, co będzie.
    Oczywiście, "znanie proporcją" jest najlepsze, tyle, że jak wskazuje doświadczenie, najprędzej po pysku dostają ci "propocjonalni", bo nie należą do żadnej właściwej partii.

    To, co piszesz o "trzecim świecie" znane i praktykowane było też "u nas". Bodaj w Złotym Stoku na przemian dominowali protestanci i katolicy. Zależnie od tego, kto akurat wygrywał inna opcja dostawała duży kościół, a inna małą kaplicę. Nie przeszkadzało to aktualnym zwycięzcom dzwonić na nabożeństwa tych drugich, bo kaplica nie miała ani dzwonnicy ani dzwonu. Dało się.

    Nie zmienia to faktu, że nad cmentarzami powiewały wczoraj balony przedstawiające postaci z kreskówek. A to już nie spotkanie dwóch, czy więcej religii, tylko inwazja jednego stylu bycia w drugi.
    Fajnie jest być oświeconym i tolerancyjnym. Ale powiewające nad cmentarzem balony sugerują, że nasza tożsamość kulturowa dostaje ostro po pupie, ostrzej nawet, niż się wydawało dwie dekady temu protestującym przeciw wciskaniu McDonalda w zabytkowe krakowskie kamieniczki. Tak więc ja chciałbym być multikulti, ale serce mnie boli na widok dyń na grobie, nad którym powiewa Scooby Doo :P.

    OdpowiedzUsuń
  3. agrafku, dziś na pejsatym booku prawacy ekscytują się tym:
    http://www.youtube.com/watch?v=RiajXQUppYY
    Film o sztuce, nie cmentarzach i przemijaniu, ale pokazuje, że "inwazja" idzie szerokim frontem.

    OdpowiedzUsuń
  4. Kurna, agrafku, broniłem się przed tym ręcyma i nogyma, ale nie wyszło i muszę to napisać: wpis totalny, jedna z lepszych rzeczy, jakie w ostatnich dniach czytałem.

    Słabość do niektórych przejawów rumuńskości kazała mi się zastanawiać, dlaczego nazwy podhalańskie mylą Ci się z rumuńskimi, ale przed końcem notki o tym zapomniałem.

    Notabene ktoś (chyba Studyta, o którym tylko słyszałem) ostatnio pod blogaskiem Twardocha -- IMO, mimo całej mojej głoszonej wszem wobec atencji wobec autora, przesadnie -- stwierdził, że ST popełnił być może najciekawszy tekst postkonserwatywny od czasów Gabisiowej "Manifiesty"; przypomniał mi się ten komentarz, chyba nie bezpodstawnie, przy czytaniu powyższego wpisu, choć nie wiem, czy nie uznasz tego za obrazę :P Przeto jako jedynemu na świecie Okazjonalnemu Paleogabiście trzeba mi zapytać, jak się na Gabisia zapatrujesz ;-)

    M.

    OdpowiedzUsuń
  5. @Ziuta - z prawactwem mam problem większy niż z lewactwem. Jedno i drugie oszałamia i otępia, tych, którzy je zażywają, ale ci prawaccy powinni mi być (tak mi się wydaje) mi bliżsi, a otępienie bliskich zawsze boli bardziej. Tak naprawdę bunt przeciw urokliwym inwazjom jest trudny, może nawet jałowy, chyba, że jest buntem indywidualnym. Tak naprawdę najbardziej "prawackim", czy konserwatywnym działaniem wydaje mi się nie jakiś ruch, ale porozumienie indywidualistów, którzy cenią sobie siebie, to, co udało im się może nie samym wypracować (bo to chyba niemożliwe), ale co współwypracowywali kształtując siebie. Tu widziałbym odróżnienie od konsumpcjonistycznej "lewicy", która na piedestał wynosi przyjmowanie cudzych ofert, nie bacząc na to, że część darów przynoszą Grecy. Strzeliłem tu właśnie tezę krzywdzącą i bardzo ogólną, chętnie bym sobie o niej z Wami porozmawiał, może kiedyś się uda.

    @ Mówił do siebie..."Manifesta" budzi we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony trafia do mnie to, co jest w niej napisane, momentami mam wrażenie, że mogę się w tym tekście przeglądać (co jest dość przykre), jednak nie mogę przyjąć "Manifesty" z otwartymi ramionami, bo zbyt gorzkie wydają mi się płynące z niej wnioski. Najchętniej podpisałbym się chyba pod fragmentem mówiącym, że "stare dobre czasy są teraz":).
    Mam wrażenie, że Gabiś, w tych jego tekstach, które czytałem, buduje diagnozę konserwatyzmu, ku której chętnie się przychylam, ale przed którą się bronię. Bo z jednej strony mamy tę "rewolucję konserwatywną", wobec której jestem podejrzliwy choćby z tego powodu, że czuję sympatię do demokracji, z drugiej mamy postkonserwatystę, wobec którego czuję sprzeciw, bo mam wrażenie, że to postawa bliska westchnieniu "to nie mój świat".

    Inna sprawa, że wydaje mi się, iż myśliciele, choćby i najrozsądniejsi, poświęcający swój czas postawom i ideologiom, skupiają się na elitach umysłowych. Który z analityków idei cytuje Dodę, albo "pana Kazia" wyrzucającego w kamerę co myśli o tym i owym? Tymczasem w demokracji celebrytów (bo politycy celebrystycznieją w straszliwym tempie) nie ma miejsce na konserwatyzm, czy socjalizm intelektu, a może nawet i ducha. Tu wraca link Ziuty - żyjemy w świecie idei emocji i estetyki, a obie muszą być proste i wyraziste. Ludzie deklarujący się dziś jako "lewica" bądź "prawica", jako "konserwatyści" bądź "rewolucjoniści" dokonują wyboru przede wszystkim emocjonalnego, nie stoją za nimi ani lektury "ojców założycieli", ani refleksje nad korzeniami idei. Współcześni deklaratywni konserwatyści bądź socjaliści wpadają w gniew i w zachwyt i na tej podstawie deklarują swoją przynależność.

    Oczywiście, tak było zawsze.Charyzmatyczni przywódcy i ideolodzy nie porywali mas intelektem, czy trafnością sądów. Tyle, że w demokracji opartej o mass media masy wpływają na przywódców i ideologów w stopniu nie mniejszym, niż oni na masy. Cóż z tego, że mówisz mądrze, skoro nikt Cię nie czyta, bo nie mówisz chwytliwie, nie mówisz językiem, który znają adresaci Twoich słów? Jeżeli chcesz zaistnieć, używasz języka, który znają - emocji i estetyki.

    OdpowiedzUsuń
  6. I w tym wszystkim zapomniałem o odpowiedzi na pytanie pierwsze, tej prostszej odpowiedzi.

    W szczęśliwych studenckich czasach brałem udział w przygotowaniu i przeprowadzeniu badań na temat rytuałów związanych z wypasem owiec. Przygotowywaliśmy się na materiałach dotyczących Podhala, ale na same badania pojechaliśmy do Rumunii. I choć poruszaliśmy się tam na terenach zamieszkiwanych przez mniejszość polską, to przeniknęliśmy terminologią rumuńską na tyle, że np. do dziś zdarza mi się użyć słowa "styna" zamiast bacówka.

    OdpowiedzUsuń
  7. I tym samym otworzyłeś świeżo zasklepioną ranę w formie wyrżniętego scyzorykiem na czole napisu "znowu nie pojechałem w Fogarasze" :P

    Co do spraw mniej istotnych: ja też, rzecz jasna, nie podpiszę się pod każdym słowem "Manifiesty", z czego zresztą bardzo się cieszę, bo to okrutnie przykre w pełni z kimś się zgadzać. Niemniej poznałem ten tekst niedługo po ugruntowaniu w sobie przeświadczenia, że raczej bywam, niż jestem, i pewnie ta okoliczność -- wraz z doskonałością formy i gronem spostrzeżeń w ten lub ów sposób mi bliskich -- sprawiła, że jeżeli już mimo sceptycyzmu wobec wszelkich wspólnot i jedności koniecznie muszę wrzucić się do jakiegoś worka, mówię, iż "bywam postkonserwatystą" :P (Z kolei ze trzy miesiące temu Gabiś "postkonserwatyzm" porzucił jako za mało radykalny, czego ja robić nie chcę; stąd paleo w moim -- okazjonalnym -- gabizmie). Zaciekawiło mnie natomiast Twoje zdanie "zbyt gorzkie wydają mi się płynące z niej wnioski" -- to, co u mnie budzi w stosunku do "Manifiesty" największą podejrzliwość, to właśnie zbyt duże natężenie -- gorzkich co prawda -- pogodności i optymizmu.

    Co do filmu Scrutona -- z jednej strony, w dużym stopniu podpisuję się pod walką z tym, z czym on walczy, trudno mi jednak zaakceptować -- może to moja naiwność -- takie platońskie, idealistyczne pojmowanie sztuki i przeciwstawienie pięknu brzydoty, jakie Scruton zdaje się wyznawać. Zwykłem tu raczej stosować taką brzytwę, że iżby coś było dziełem sztuki, musi wymagać wyjątkowego nakładu (proporcje do dyskusji) pracy i talentu. Jeżeli jakiś obraz/rzeźbę/utwór potrafiłoby, jeśli tylko wpadłoby przypadkiem na taką myśl, wytworzyć (by nie rzec: stworzyć) 30 albo 90% ludzkości, to jaka to sztuka?

    OdpowiedzUsuń
  8. Myślę, że "bywanie" stanowi kwestię kluczową i że w kwestiach światopoglądowych właśnie raczej "bywamy" niż "jesteśmy". Pod warunkiem, że w ogóle się nad tym zastanawiamy.

    Co do "Znowu nie wybrałem się w..." nie jesteś sam:). Przytrafia mi się to każdego roku, co gryzie mnie tym bardziej, że przydarzyło mi się zawrócenie z drogi na Moldoveanu i do dziś nie powróciłem na nią. A to uwiera.

    OdpowiedzUsuń
  9. @mb: nie znam się na filozofii ani kulturze. Jestem dość klasycznym przypadkiem ścisłowca zainteresowanego humanistyką. Moja wiedza w tych tematach jest bardzo amatorska. Coś zasłyszę, coś przeczytam i złożę to w nadziei, że znajomość matematyki na to pozwala. Więc być może "totalny platonizm" jest i przestarzały i niepraktyczny, a ja się zachwycam jak neofita. To możliwe, nie raz tak mi się przydarzało.
    Ale wtedy gotów jestem uznać platoński idealizm za artystyczny zakaz stadionowy. Jak kibole demolują miasto, to nikt się nie cacka, tylko posyła pały i armatki wodne. A jeżeli oberwie przy tym jakiś Bogu ducha winny Hulebek – to cóż, nie ma wojny bez ofiar, tnijcie równo, Bóg pozna swoich.

    @agrafek: mnie się podoba gabisiowa manifiesta. Gdyby było w Polsce jakieś stronnictwo czestertonowsko-gabisyczne, tobym piał z zachwytu.
    To "stare dobre czasy są teraz" mam za świetny przytyk do prawaków rodzaju Grzędowicza. Grzęda co miesiąc pisze w magazynie, że świat schodzi za psy, bo mu nie wolno kopcić w knajpie. Albo Pilipiuk, który udowodnił, że kapitalizm jest dobry, bo każdy może sobie w nim postawić lepiankę 30 metrów kwadratowych. Czemuż oni obaj nie poszli do Sieraka pisać te pierdoły w Krytyce politycznej...

    Sytuacja konserwatyzmu w Polsce jest obecnie beznadziejna. Ostatnio takie nastroje były w 1995, gdy Kwach wygrał wybory. W warstwie fizycznej mamy coraz bardziej sekciarski PiS (jak miesiąc temu była jeszcze nadzieja, że da się z partii Kaczyńskiego wyhodować coś sensownego) oraz Platformę, która niedługo sprowadzi na nas totalną katastrofę. W podobnym rozkładzie są wszystkie instytucje, świeckie i religijne.
    Zaś w warstwie idei tak samo źle. Degrengolada polskiej inteligencji, która robi wszystko, żeby przebić sarmatów w dyscyplinie "rozwałka narodu".

    OdpowiedzUsuń
  10. "Gdyby było w Polsce jakieś stronnictwo czestertonowsko-gabisyczne, tobym piał z zachwytu" -- zaprosiłbym do Polskiego Przymierza Pantagruelicznego Postprawactwa, ale dwie z jego licznych zalet znacząco to utrudniają. Zaleta pierwsza (moja ulubiona): PPPPost nie istnieje; zaleta druga: ma w nieistniejący status wpisaną jednoosobowość ;-)

    Nie wiem, czy jednej z istot konserwatyzmu nie stanowi fakt, że jego -- konserwatyzmu, a nie faktu -- sytuacja jest beznadziejna.

    OdpowiedzUsuń