14.08.2025

301. nie w tej samej rzece


 

 "Zróbmy to" - powiedział Roro - "Pojedźmy tą samą trasą w to samo miejsce, co dziesięć lat temu. Znów zabierzemy mojego syna, ale tym razem będzie miał dziewiętnaście lat a nie dziewięć i będzie mógł to wszystko zobaczyć na nowo i może tym razem zapamięta".

Nie zrobiliśmy tego. Na początek pojechaliśmy inną drogą, żeby uniknąć wściekłej, szalonej bitwy zwanej też "przejazdem przez granicę węgiersko-serbską". Machnęliśmy się rzutem z Krakowa do Osijeku, który okazał się być tej nocy młodzieżową (acz może dla nas wszystko poniżej czterdziestki jest już "młodzieżowe"?) imprezownią, która wzbudziła w nas eksplozję zachwytu. Tam też siedliśmy na podwórku z Serbem, który dyskutował z nami o losie politycznym swojej ojczyzny, póki jakiś zirytowany współmieszkaniec nie pogonił nas wszystkich z podwórka do łóżek w okolicach czwartej nad ranem. Z Osijeku przeskoczyliśmy do Mostaru, gdzie uroda kobiet zapierała nam dech w piersiach, a ja wychodząc na poranne zakupy zabujałem się w sąsiadce o czarnych kręconych włosach od jednego rzuconego przez nią "ciao" i gdzie wędrowaliśmy przez galerię graffiti, ze szczególnym wskazaniem na te namalowane na murze naszego sąsiada - więzienia. Tam, oczywiście, sami wiecie: jedna z najpiękniejszych znanych mi rzek prująca wartko przez miasto, tłumy turystów, uliczne rakije, mosty mniejsze i większe i na koniec pub z lokalnym rzemieślniczym piwem droższym od wszystkich piw w okolicy i ta nieduża barmanka, oczywiście czarnowłosa, oczywiście żywe srebro, oczywiście znająca albo poznająca wszystkich przy stolikach knajpy, w której nocą słoweński zespół z chudą jak śmierć rudowłosą wokalistką ogłuszał ulicę bałkańskim rockiem, do którego wszystko nam się kołysało w głowach.

I zaraz potem rajd do Orikum przez albańskie drogi, które potrafią być piękne i prędkie, ale potrafią też stawać się warkoczem splecionym z dziur i progów zwalniających prowadzących, już po zmroku (wszędzie docieraliśmy po zmroku, bo nasze optymistycznie dyktowane przez google marszruty nie uwzględniały rzeczywistości) do zabarykadowanego mostu. W minionym listopadzie (czy w ogóle istniał?) pokonałem taki zabarykadowany most w Skopje, ale wtedy byłem sam i pieszo. Tym razem zawróciliśmy, klnąc cicho i smutno, znów na warkocz dziur i progów, pokonani prze czas i niecierpliwość, świadomi, że do kolejnego noclegu dotrzemy w nocy.

A zaraz po przebudzeniu jechaliśmy do Grecji, by odebrać z lotniska rorową małżonkę. Nie odebraliśmy, bo nie wzięliśmy pod uwagę zmiany czasu i gdy my płynęliśmy promem na wyspę odwiedzoną niegdyś przez Odyseusza, ona już wysiadała z samolotu. I znów wędrowaliśmy przez ciepłą noc, pachnącą korzennie, rozwrzeszczaną cykadami. Uwierzyłem we wszystkie opowieści Odyseusza jadąc nocnym autobusem wypełnionym po brzegi ciemnookimi pięknościami. Potem lekkie zagubienie, taksówkarz pytający czy na pewno chcemy wysiąść w miejscu, w którym nie ma nic prócz cmentarza. I kolejne przebudzenie, kolejny bieg przez upał, kolejny przebłysk kobiety pięknej jak sny żeglarzy, opartej o framugę ledwie co otwartej tawerny, prom, samochód, albańskie drogi, zdziwienie na widok knajpy: "polskie jedzenie" i ponownie Orikum, tym razem na trwającą półtorej tygodnia chwilę oddechu, podczas której kołysało nami morze, od rana do wieczora. Chyba, że akurat, w imię "zróbmy to samo, co dekadę wcześniej" wybierałem się na krótki spacer przez te same wzgórza ku tej samej piaszczystej drodze, by ujrzeć pośrodku niczego na tle gór wyglądających jak forpoczta lodowca ten sam starożytnie kamienny kościółek. Tak, wtedy nie kołysałem się morzem, ale uginałem pod ciężarem słońca zdumiony, że ta droga tak trwa i trwa. Nie tak to pamiętałem. Zwątpiłem w istnienie kościółka, aż zobaczyłem go wreszcie, znacznie później, niż się spodziewałem. Starszy Albańczyk wytłumaczył mi po włosku jak tam dotrzeć omijając morze wysokich traw splecionych z podle przyczajonymi krzakami ostrężyn, ale chyba nie zrozumiałem go dość dobrze, bo gdy zobaczył mnie wspinającego się na najeżone kamieniami wzgórze zaczął krzyczeć z oddali, że nie tędy droga. Machał rękami, że powinienem zawrócić, a gdy to robiłem, krzyczał: "vai, vai, vai!". Przegrałem z tą drogą, nie odnalazłem jej, wbrew bowiem tablicy informacyjnej nie wiodła ani pod wzgórzem (szedłem tamtędy dziesięć lat temu, ścieżkami żółwi i owiec, gdy jeszcze aż tak teren nie zarósł) ani samym wzgórzem, ale naokoło wzgórza. Tę prawdziwą, nową (dla mnie) drogę dostrzegłem dopiero w domu, gdy obejrzałem co nakręciłem dronem. Za to jeden odłamek historii mi się powtórzył - kiedy szedłem w kierunku morza dołączył do mnie, jak dziesięć lat temu, pasterski pies pilnujący tym razem nie owiec, ale nieco zagubionego cielaka, który odłączył się od stada. Zamiast jednego jeźdźca na osiołku spotkałem trzech, konnych, siedzących w najbardziej kolorowych siodłach, jakie w życiu widziałem. Oczywiście, nie zrobiłem im zdjęć.

Inaczej niż kiedyś, udało nam się dotrzeć do archeologicznych stanowisk odsłaniających miasto starsze od rzymskiego imperium, choć także przez owo imperium rozbudowywane. Otoczone zasiekami mieści się teraz na terenie bazy Albańskiej Marynarki Wojennej, co jest jakąś kontynuacją tradycji, zważywszy, że bili się o nie Cezar z Pompejuszem.

Oczywiście, w Albanii zakochiwaliśmy się w Albankach, zupełnie innych w naszych oczach, niż Albanki sprzed dekady. Ale nie tylko w nich, bo Orikum pełne było Włoszek, przybywały do niego też Francuzki, Czeszki, Niemki, trafiły się jakieś Angielki. Możliwe, że towarzyszyli im jacyś mężczyźni, ale tego nie jestem pewien. Z pewnością było międzynarodowo, co dowodzi, że nie mogło nam się udać "zrobienie tego samego", bo wówczas, za pierwszym razem, tej całej wielobarwnej międzynarodówki w miasteczku nie było. Może nie byliśmy jedynymi cudzoziemcami, ale prawie. Przybyło knajp, kawiarni, sklepów i sklepików. Prawie wszyscy mówili po angielsku (prawie nikt nie mówił po angielsku dziesięć lat temu). Ceny z "niewiarygodnie tanio" wywindowały do "wciąż niedrogo".

Jeszcze nie wyschliśmy od morza, jeszcze nie spłukaliśmy z siebie soli, a już jechaliśmy do Czarnogóry, by wsadzić żonę Rora do samolotu, a potem pognaliśmy do Belgradu, by przybyć doń przed zmrokiem (udało się!) i prędko wyjść na miasto (nie udało się). Nie mogłem jednak nie iść na miasto, choć zbliżał się już następny dzień. Nieszczęsny Roro powlókł się za mną przez nocne miasto obrosłe gąszczem graffiti. Był zmęczony, a ja jak zwykle w tym mieście odzyskałem natychmiast siły. Naokoło nas zamykały się, ku naszemu zdumieniu, knajpy - przecież to sobotni Belgrad w samym środku lata - ale znaleźliśmy jedną otwartą niedaleko naszego ogromnego mieszkania. "Tylko gotówka" - oznajmił znudzony barman - "I zaraz zamykamy". Mieliśmy gotówkę (ha!) i szybko piliśmy zimne piwo po całym dniu jechania w upale. Ruszyliśmy dalej. O jedną przecznicę od Domu Zgromadzenia Ludowego, pod którym od blisko roku koczują studenci, Roro przeżył kryzys i oznajmił, że musimy zawrócić. Powiedziałem, że ok, zawracamy, zaprowadzę go do domu (tylko jeden komplet kluczy), a potem wrócę tutaj, bo mnie nosi, bo nie wysiedzę z Belgradem, niechby i nocnym, za oknem. Westchnął ciężko, ruszył za mną. Dotarliśmy do studenckich namiotów na ulicy i policyjnego obozu w parku, do przegrodzonych ulic, do wzmożonych patroli policyjnych i przez nie do kolejnej czynnej knajpy, gdzie na wejściu oszczekał mnie pies, jeszcze wtedy nie wiedziałem, że po rosyjsku. Przy długim barze po lewej ciemnowłosa właścicielka psa gawędziła  barmanem w różowo kwiaciastej koszuli. Po prawej rozpływała się na barze lokalna Marylin Monroe a dym z papierosa przeciekał jej między palcami. Zamówiliśmy po lanym piwie, pies łasił się do nas. Gdy zamieniliśmy kilka zdań z tubylcami, okazało się, że to wszystko Rosjanie. Knajpa znów zmierzchała zamknięciem, barman na pożegnanie poczęstował nas nalewką malinowo-miętową, wyruszyliśmy w głąb miasta w poszukiwaniu czynnego lokalu. Nie znaleźliśmy. Zdumiało nas to, wręcz zatrwożyło. Postanowiliśmy sami otworzyć w Belgradzie, najwyraźniej nie tym samym, po którym potrafiłem się włóczyć niegdyś do świtu, knajpę czynną po krakowsku, może nie do poranka, ale z pewnością sobotnio czynną dłużej niż belgradzkie (nie otworzymy). Byłem gotów szukać dalej, ale tym razem zlitowałem się nad Rorem. Zaciągnąłem go tylko w jedną, ostatnią uliczkę, gdzie przed laty mieścił się całodobowy sklep. Nadal się mieści. Wydaliśmy trochę gotówki, obiecaliśmy wrócić nazajutrz. Nie wróciliśmy. Z żalem obejrzałem się w głąb ulicy, przy której Mirek Kutrzeba w "Wojnach przestrzeni" walczył z upiorami janczarów. Wiedziałem, że idąc nią w dół doszedłbym aż do Dunaju, a tam na pewno coś byłoby otwarte. Ale wiedziałem też, że Roro naprawdę nie ma już sił i że poświecił się dla mnie wędrując aż tak daleko.

W domu odkryłem, że komin w toalecie niesie dźwięki piosenek, których słuchają pracujący nocą piekarze w burkowni na parterze. Trochę tam postałem.

Rankiem weszliśmy w targ naprzeciwko naszego noclegu, nacieszyliśmy się jego harmidrem, kupiliśmy burki na drogę, kupiliśmy wina na pamiątkę i pomknęliśmy ku Oradei przebudowanej ze slumsów, jakie pamiętałem sprzed lat trzydziestu, w miasto światła olśniewające odnowionymi budowlami, bulwarami i iskrzeniem uśmiechów ciemnookich kobiet o zmysłowo powolnych gestach. Znów włóczyliśmy się ciepłym wieczorem, ale tu już nie było ani morza, ani cykad ani powietrza pachnącego oliwkami i ziołami. Były za to ceny krakowskie i kosz na śmieci pod zlewem, więc mogłem się poczuć jak w domu, choć niespecjalnie tego pragnąłem. 

I tyle. Jeszcze tylko droga przez Węgry, których właściwie nie zauważyliśmy, niespodziewana wizyta w Lewoczy, by słuchając słowackiego przewodnika-showmana poznać historię Mistrza Pawła, co to być może u Wita Stwosza pobierał nauki i już Kraków. Ani przez moment nie tęskniłem.

Nic nam prawie nie wyszło ze "zróbmy to samo". Każde z miejsc było już inne, żadne z nich o nas nie pamiętało, a my pamiętaliśmy je inaczej, więc tak naprawdę nie pamiętaliśmy. Zresztą, zaraz ten wyjazd tez zatrze mi się w pamięci. Pozostaną strzępy - wrażenia zapachów, ciemnych spojrzeń pięknych kobiet, szumu fal, upału, jakiegoś zmęczenia, jakiegoś pobudzenia. Być może za dziesięć lat któryś z nas powie: "zróbmy to samo". I nawet jeśli zrobimy, to nie zrobimy. Jak tym razem. 

 

 

 

10.03.2025

300/ trzy dni, trzy wyjazdy w to samo miejsce


 

A zatem Ostrawa, miasto o którym tambylcy mówią coś w stylu: "No... Eee... Nie bardzo", gdy człowiek powie im, że tak, ich miasto też jest bardzo ładne. Używam słowa "też", ponieważ te rozmowy zaczynały się zwykle od: "Skąd jesteście?". "Z Krakowa". "O rany, jakie to piękne miasto!". Po tym padała nasza uwaga o Ostrawie i tambylcza odpowiedź po chwili zawahania.

Ok, raz facet zareagował inaczej. Siedział przy barze w knajpie, z powodu której przyjechaliśmy w piątek. Na odpowiedź: "z Krakowa" oznajmił, że mieszkał przez jakiś czas w Polsce i nauczył się tam jednej polskiej piosenki. Po czym odśpiewał nam otwarcie "Misia Uszatka".

Ostrawa jest bardzo ładnym miastem. Nie w każdym miejscu, oczywiście. Nie istnieje chyba miasto ładne w absolutnie każdym swoim zakątku. Ostrawa jest otoczona wianuszkiem niepięknych hut i kopalni, jej osiedlowe blokowiska bywają radośnie wielobarwne, ale trudno je nazywać "uroczymi". Ale cała jej starówka to jeden wielki festiwal modernizmu, jakby albo ktoś wyburzył całe stare miasto, żeby zbudować je od nowa w jednym stylu, albo jakby nic wcześniej tam nie było, póki nie przyszli moderniści. Po modernistach spróbowali dodać coś od siebie także socrealiści, a po nich brutaliści. Tym ostatnim zdecydowanie wyszło lepiej. Co więcej, dziś w Ostrawie łączy się supernowoczesną architekturę (zobaczcie plany rozbudowy ich filharmonii) z zabudową już zabytkową i chyba nie widziałem miasta, w którym udawałoby się to lepiej. Teatry, budynki uniwersyteckie - wszystko to bawi się mieszanką starego z nowym i chciałby, by podobnie wychodziły podobne igraszki np. w Krakowie. Do tego ma Ostrawa przynajmniej jedno miłe wzgórze, zdecydowanie miłą rzekę, która jednak potrafi wpaść w szał i zalać miasto. Ma światła przyjazne dla pieszych o ile okażą się sprinterami (poważnie, zielone światło trwa tam jakieś mgnienie oka) i oczywiście knajpki. Te dzielą się na te dla ludzi, takie typowe czeskie hospudki porozrzucane po całym mieście, takie również dla turystów, czyli te w centrum miasta oraz siedzące na skrzyżowaniu mniej więcej dwóch ulic rozpustnice, na których w piątki szaleje czesko-romsko-polska młodzież odziana przeważnie lśniąco i olśniewająco, skacząca, pijąca, paląca w cotygodniowym szaleństwie karnawału. Tam wylądowaliśmy podczas pierwszej wyprawy. Wędrowaliśmy nieco zagubieni przez cekinowo szminkowy chaos, póki z jednego z zaułków nie wyszedł do nas barczysty romski Jezus raczej dziarsko niosący solidny krzyż i odczytujący całemu temu tańczącemu tłumowi wersety z Pisma Świętego. Niestety, nie wsłuchałem się w nie wtedy, a kto wie, może była to zapowiedź Apokalipsy? Cztery dni później rzeka wezbrała i zalała miasto

Oprócz tych trzech rodzajów knajp jest Hobit. Wciśnięty w kamienicę, która kiedyś była pewnie pełniejsza życia (na piętrze wciąż widać reklamy innej piwnej knajpy), a teraz bywa zamykana na niemal cały tydzień (cała kamienica, nie tylko knajpa), by otwierać podwoje w czwartki i piątki. W soboty już nie. Soboty są w Ostrawie spokojniejsze od piątków i nawet na ulicach cudów, gdzie przez ocean cekinów brnie romski Jezus, soboty się są rak rozbawione. A Hobit wówczas całkiem milczy.

Weszliśmy do niego, trzy wyjazdy wcześniej, ponieważ szukaliśmy takiej właśnie knajpy, ponieważ wejście do niego znajdowało się dokładnie naprzeciwko drzwi naszego hotelu, ponieważ zainteresowała nas nazwa. Okazał się być knajpą tolkienowsko-heavy metalową, choć z pamięci o Śródziemiu, pozostała w nim chyba tylko nazwa i obrazek - mapa Śródziemia z puzzli ułożonych i zaramkowanych na ścianie. Heavy metalu jest więcej.

W internecie przeczytacie o nim, że to miejsce klimatyczne, a obsługa nienawidzi klientów. Przy barze, jak należy, siedzą ci stali. Kiedyś na ścianie naprzeciwko baru wisiały ich prywatne kufle. Popisane. Dziś wiszą za barem. Może to efekt powodzi, a może klienci je kradli, nie wiem. Podczas pierwszego wieczoru pierwszego wyjazdu barman był nierychliwy ale uprzejmy. Podczas drugiego wieczoru rzeczywiście, jego zmiennik okazał się być typem mrukliwym i niezbyt chyba przyjaźnie nastawionym do świata. Podczas drugiego wyjazdu odkryliśmy ową dwudniowość Hobita i nie zakosztowaliśmy jego gościnności, dlatego na trzeci wyjazd wybraliśmy się w piątek. Za barem stały tym razem heavy metalowe panie, jedna młodziutka, druga nie. Obie miłe. Tą młoda nieco mniej spotkaliśmy potem stojącą za ladą w heavy metalowym sklepie, do którego zachodzimy, bo moi towarzysze podróży lubią ten rodzaj muzyki. Pani na nasz widok zawołała: "Wczoraj piwko, dziś zakupy! Super!"

Co się tyczy zakupów, to trzeba je robić prędko. W piątki niewiele sklepów jest otwartych po 17 (w każdym razie w centrum), zaś w soboty niewiele sklepów jest otwartych w ogóle, a te nieliczne zamykają się zwykle o 12.00. Z miłym wyjątkiem pewnej winiarni, w której na zapleczu, stali klienci sączą sobie winka przy stoliczkach. Ta jest czynna do 14.00. Przejezdni mogą narzekać, ale mnie podobało się to podejście nie pędzenia za wzrostem PKD, nie zapierdalania od świtu do nocy. Jakoś gospodarka Czech nie upada od tego, że w Ostrawie ludzie mają czas by odpocząć i cenią sobie życie pozapracowe.

Może i dlatego pojechaliśmy tam już po raz trzeci. Żeby posiedzieć w Hobicie, który warzy w piwnicy własne piwo, a jest ono przepyszne. Żeby najeść się zdrowej dla psychiki czeskiej kuchni (tym razem w knajpie dedykowanej Czterem Pancernym zjadłem po raz pierwszy w życiu serowego tatara i daję słowo, jest on dla mnie powodem, aby tam wrócić), żeby napić się świetnego a niedrogiego piwa i kupić świetne a niedrogie morawskie wina. Żeby powłóczyć się morawskich zamkach i tawernach. Żeby pouśmiechać się czytając rozmaite czeskie napisy (jak np. "smesny odpad" na śmietnikach) i odetchnąć tak bliską nam przecież niezupełną swojskością. Każdy wyjazd to rodzaj karnawału, żyjemy podczas nich inaczej, inaczej się zachowujemy. Turystyka to eskapizm, karnawałowy właśnie aż do przesady. Możliwe, że dlatego takie tłumy teraz turyszczą. Nie po to, żeby zobaczyć coś ciekawego, może pięknego, może starożytnego, ale by uciec od codzienności tak daleko, jak się da.

Może więc pojedziemy do Ostrawy po raz czwarty. A może nie? Miejsc na świecie jest mnóstwo, warto zapełniać skoroszyty wspomnień nowymi obrazkami. Ale coś mi mówi, że Hobit, bliskośc tego miasta a mnie dodatkowo serowy tatar, jeszcze pobudzą pokusę.




9.03.2025

299 coś jakby Si

 Tak naprawdę Sztuczna Inteligencja nie musi być zła. Może być nawet czymś zarąbistym.

Na przykład siedzę teraz po powrocie z Ostrawy, zmęczony i zadowolony, sączę taniego reslinga (większość win w tamtejszych sklepach jest niedroga, nawet te droższe, ale te kupowane w plastikowych butelkach zapełnianych z kraników w ścianie są niedrogie wyjątkowo). Wczoraj, gdy doczłapałem do noclegowni Sting, w której zajmowałem pokój "single", resling ów nie wydawał mi się porażający. Właściwie wydał mi się nijaki. To pewnie wina tych sześciu piw wypitych przedtem. Spokojnie, nie na raz, nie w szalonym maratonie. To było spokojne, powolne picie. Pierwsze wypiłem o jedenastej przedpołudniem.

Hm, tak, chyba lepiej przejdźmy do SI.

No więc, siedzę sobie, za oknem nocnieje, sączę dobrego niedrogiego reslinga i nagle - ping, wiadomość.
To algorytm noclegowni Sting chce wiedzieć jak mi się podobało i czy jestem zadowolony.

Algorytmy o mnie dbają. Zawsze pamiętają o moich urodzinach i podpowiadają mi sympatyczne promocje z tej okazji. Życzeń świątecznych składają mi więcej niż rodzina, co ważniejsze pamiętają też o urodzinach moich krewnych i znajomych, dzięki czemu mogę błysnąć przed nimi uczuciowością i pamiętaniem (nie mówcie, że też tak nie macie). Tak więc algorytmy robią mi dobrze. Za miesiąc albo dwa przypomną mi o tym wyjeździe. A za pięć lat na pewno. I pod koniec miesiąca, gdy mapy google wyświetlą mi trasy spacerów, a ja ucieszę się, że tym razem nie były wyłącznie do i z pracy.

I oczywiście, to wszystko komercyjne wyrazy sympatii, wykalkulowana finansowo troska. I to właściwie straszne - wiedzieć, że one, algorytmy, cały czas gdzieś tu (i tam) są, że zgadują co jadłem dziś na obiad, gdy translatorem tłumaczyłem sobie menu (no dobra, nie muszą się domyślać - zapłaciłem kartą, ale moją kartę podgląda inny algorytm niż mój telefon), ale to taka miękka dominacja. Owszem, zmierza do niewoli, ale czy z tłumu złych rzeczy nie wolałbym tej czułej skrycie toksycznej niewoli od nadymania się pomarańczowego polityka za którego plecami rechocze niczym przydupas kreskówego złola oligarcha? Swoją drogą, ten konkretny Musk kilka lat temu ostrzegał przed SI. Patrząc na niego teraz nie mogę oprzeć się wrażeniu, że po drodze chyba go dopadły, skoro teraz ostrzega przed ofiarami napaści. Najwyraźniej to, co mu zrobiły, nie było ani aksamitne, ani czułe ani miękkie.

A skoro przy rechotaniu jestem, to czy tych dwóch nie przypomina bohaterów kreskówki MTV sprzed wieków? Z tych czasów, kiedy "Music Television" oznaczało jeszcze, że puszczali tam muzykę. Oczywiście, nie pamiętam jak się nazywali (nie byłem fanem), ale algorytmy natychmiast mi ich znalazły.

Słodki cyberpunku, jeden był nawet trochę pomarańczowy!



14.02.2025

298. słowa

 Czytam książkę zmarłego znajomego. Czy on żyje w tych słowach? Przejąłem się nagle, pomiędzy zdaniami, świadomością jego śmierci, jakbym nie czytał już wcześniej zdań napisanych przez umarłych. A przecież wychowywałem się na nich. Ale to byli inni, umarli abstrakcyjnie, pojęcia a nie ludzie; w każdym razie nie dla mnie.

A tego znałem. Ba, rozmawiałem z nim w dniu, w którym umarł, a żaden z nas nie był jeszcze świadomy, co nagle i niespodziewanie przyniosą następne godziny.

Tak więc jego zapisane słowa wybrzmiewają dla mnie inaczej.

Dyskusja o tym, czy prawa matematyczne istnieją, nim je opiszemy jest prastara. Matematycy mogą zadumać się nad ukrytymi w istnieniu liczbami, fizycy nad wzorami opisującymi rzeczywistość, która istniałaby i bez nic. Matematyka jest bez nas i jej bez nas nie ma. Dwa i dwa zawsze będzie równać się cztery, cóż z tego, gdy nie będzie miał tego kto zaobserwować i policzyć. Niemniej, te działania nie są zależne od nas.

Ale słowa...

Słowa bez nas nie istnieją. Drzewo pozostanie drzewem a koń koniem, ale my ich nie nazwiemy i nie opiszemy, jeśli nas już nie będzie.

A skoro słów nie ma bez nas, to czy my żyjemy w nich, gdy już nas zabraknie? W tych napisanych. Pamiętamy o Homerze i Herodocie, ale czy oni istnieją poprzez zdania, które napisali? Herodot pewnie bardziej, jak wszyscy, którzy użyli słowa: "ja" (ewentualnie "on", jeśli byli Cezarami). Ale czy ten mój znajomy zmarły mówi do mnie swoją książką? Czy to on?

W jakiejś części tak. Wymyślił słowa i treści, które są przez nie niesione. Nikt poza nim nie poukładał liter w słowa, słów w zdania, zdań z przekaz tak, jak on je poukładał. Zrozumcie mnie jednak dobrze, nie chodzi mnie o "nie wszystek umrę", nie wierzę w to hasło chyba. Bo co wielkiemu poecie z tego, że jego słowa przetrwały w pamięci ludzi, którzy jego samego nie pamiętają? Czy dostrzegam go w jego słowach? Czy mi się objawia jako człowiek, ot tak idący ulicą pod gorącym niebem po gorącym bruku, zmęczony, ale może szczęśliwy, ale może zatroskany? Nie wiedzę jego, widzę tylko to, co sam czytam poprzez jego słowa.

Ale mojego znajomego pamiętam jako człowieka, mogę sobie wyobrazić jak wypowiada słowa, które napisał. Nie chodzi mi o nieśmiertelność, zbyt wielkim jestem egoistą, by interesowała mnie cudza nieśmiertelność zapisana w słowach, chyba, że w taki sposób, że jest to nieśmiertelność ofiarowana mnie - czytając słowa zmarłego znajomego mniej go tracę. 

Tyle, że to nieprawda.

 Czytam więc książkę napisaną przez zmarłego znajomego, zawierająca jego przekaz, jego myśli i wnioski. Nie wszystkek przez to umarł, ale słowa, które tylko on tak zapisał w takie zdania i treści, są chyba tylko jeszcze jednym testamentem. Gdybym nie znał ich autora, jego cień nie przenikałby przez nie.

A przy tym wszystkim, są jednak słowa i zdania i treści czymś swoiście innym niż największe matematyczne twierdzenia, same w sobie będące przecież pięknym owocem pracy ludzkiego umysłu. Bo bez nas by tych słów i zdań i treści nie było, niechby nawet błahych, mało komu potrzebnych. Powtarzających coś, co ktoś już może napisał.

4.02.2025

 Okazało się, że mierzyłem czas w dniu psem.

Że dziś przez cały dzień podrywam się, bo to już czas, żeby z nią wyjść albo żeby ją nakarmić (co często było powiązane).

Mój zegar przestał więc działać, podział czasu w dzień stracił sens. 

Oczywiście, jest praca. Ale nie chcę takiego sensu.

3.02.2025

Rano głaskałem psa.
Już nie pogłaszczę.

Cały czas zrywam się z krzesła tknięty myślą, że przecież już czas wyprowadzić ją na spacer.

Już nie trzeba.

Umarła (to źle) mi na rękach (czy to dobrze? gdyby szukać jakiegoś "dobrze"? zawsze bałem się, że będzie sama, nie była).

Myślę o oczach weterynarzy. Były w nich łzy.
I ta myśl, najstraszniejsza, jak zawsze: Boże, spraw, żebyś nigdy nie była dla mnie tylko wspomnieniem. Jeśli miałbym umrzeć tej nocy, to właśnie w tej intencji. 

To chyba najstraszniejsze, jak dziś, teraz, mi się wydaje - że ktoś, dla mnie bliski stanie się wspomnieniem.

23.01.2025

297. stary znajomy

Facet, z którym siedziałem przy kawo-herbacie (on przy kawie, która mu nie posmakowała, ja przy herbacie, której nie miałem czego zarzucić) powiedział, że woli jeździć sam., Właśnie dlatego, że wtedy może rozmawiać ze spotkanymi, poznawanymi ludźmi. Przez chwilę patrzył na mnie wtedy, jakby szukał porozumienia w tej podróżniczej samotności. A ja przypominałem sobie jego opowieści o górach Rwandy, oraz opowieści wspólnego znajomego, żartobliwe, porozumiewawcze mrugnięcia okiem i mruknięcia, że nie może go złapać telefonicznie, bo zdaje się, że on włóczy się właśnie po Pakistanie. Tego kraju też nigdy nie zobaczę na własne oczy. jestem zbyt ostrożny, zbyt wygodnicki. A z facetem, z którym wybrałem się na napoje, od słowa do słowa zaszliśmy do jego wspomnienia Syrii. "Chyba mój najpiękniejszy wyjazd" powiedział. 

Czasem zastanawiam się, czy powinienem ulegać sentymentom, jeździć wciąż w te same miejsca, zamiast pozostawiać je wspomnieniom. Wybierać spokój zamiast nowego zachwytu. Mijać rozpoznawalnych z widzenia ludzi, których nigdy nie poznam, zamiast sięgać po namiastki poznawania tych, których pierwszy raz widzę na oczy.

Pamiętam wiele rozmów na dworcach i w pociągach. W poczekalniach, kolejkach do kas z biletami. W kiepskich autobusach podskakujących na nie mniej kiepskich drogach. Na górskich szlakach. W małych schroniskach, w ciasnych salkach przy gorących herbatach. 

Chyba kiedyś byłem bardziej ciekawy ludzi.

Może dlatego, że było to "kiedyś", nie ciągnąłem za język starego znajomego i nie wiem, czy nie poczuł się samotny w moim towarzystwie. Dopiliśmy, poszliśmy. Tydzień później on pojechał na Ukrainę, ja zszedłem do piwnicy z koleżankami z pracy, by z rozbawieniem słuchać jak jedna z nich zaczęła piszczeć na widok myszy. Być może wszyscy dostajemy takie podróże i takie ekscytacje, na jakie zasługujemy. 

Ale może jest inaczej. Sięgamy w ciemność, w nieznane, bo tysiąc internetowych przewodników nie przygotuje nas nigdy na jedną chwilę doświadczenia, gdy wysiadamy z pociągu, samolotu, samochodu i w twarz wieje nam nieoswojone, czy to centrum najbardziej cywilizowanego miasta na świecie, czy wioska, czy bezdroże. Sięgamy w ciemność, wchodzimy w nią i odkrywamy światła. I każde z nas widzi co innego.