10.03.2025

300/ trzy dni, trzy wyjazdy w to samo miejsce


 

A zatem Ostrawa, miasto o którym tambylcy mówią coś w stylu: "No... Eee... Nie bardzo", gdy człowiek powie im, że tak, ich miasto też jest bardzo ładne. Używam słowa "też", ponieważ te rozmowy zaczynały się zwykle od: "Skąd jesteście?". "Z Krakowa". "O rany, jakie to piękne miasto!". Po tym padała nasza uwaga o Ostrawie i tambylcza odpowiedź po chwili zawahania.

Ok, raz facet zareagował inaczej. Siedział przy barze w knajpie, z powodu której przyjechaliśmy w piątek. Na odpowiedź: "z Krakowa" oznajmił, że mieszkał przez jakiś czas w Polsce i nauczył się tam jednej polskiej piosenki. Po czym odśpiewał nam otwarcie "Misia Uszatka".

Ostrawa jest bardzo ładnym miastem. Nie w każdym miejscu, oczywiście. Nie istnieje chyba miasto ładne w absolutnie każdym swoim zakątku. Ostrawa jest otoczona wianuszkiem niepięknych hut i kopalni, jej osiedlowe blokowiska bywają radośnie wielobarwne, ale trudno je nazywać "uroczymi". Ale cała jej starówka to jeden wielki festiwal modernizmu, jakby albo ktoś wyburzył całe stare miasto, żeby zbudować je od nowa w jednym stylu, albo jakby nic wcześniej tam nie było, póki nie przyszli moderniści. Po modernistach spróbowali dodać coś od siebie także socrealiści, a po nich brutaliści. Tym ostatnim zdecydowanie wyszło lepiej. Co więcej, dziś w Ostrawie łączy się supernowoczesną architekturę (zobaczcie plany rozbudowy ich filharmonii) z zabudową już zabytkową i chyba nie widziałem miasta, w którym udawałoby się to lepiej. Teatry, budynki uniwersyteckie - wszystko to bawi się mieszanką starego z nowym i chciałby, by podobnie wychodziły podobne igraszki np. w Krakowie. Do tego ma Ostrawa przynajmniej jedno miłe wzgórze, zdecydowanie miłą rzekę, która jednak potrafi wpaść w szał i zalać miasto. Ma światła przyjazne dla pieszych o ile okażą się sprinterami (poważnie, zielone światło trwa tam jakieś mgnienie oka) i oczywiście knajpki. Te dzielą się na te dla ludzi, takie typowe czeskie hospudki porozrzucane po całym mieście, takie również dla turystów, czyli te w centrum miasta oraz siedzące na skrzyżowaniu mniej więcej dwóch ulic rozpustnice, na których w piątki szaleje czesko-romsko-polska młodzież odziana przeważnie lśniąco i olśniewająco, skacząca, pijąca, paląca w cotygodniowym szaleństwie karnawału. Tam wylądowaliśmy podczas pierwszej wyprawy. Wędrowaliśmy nieco zagubieni przez cekinowo szminkowy chaos, póki z jednego z zaułków nie wyszedł do nas barczysty romski Jezus raczej dziarsko niosący solidny krzyż i odczytujący całemu temu tańczącemu tłumowi wersety z Pisma Świętego. Niestety, nie wsłuchałem się w nie wtedy, a kto wie, może była to zapowiedź Apokalipsy? Cztery dni później rzeka wezbrała i zalała miasto

Oprócz tych trzech rodzajów knajp jest Hobit. Wciśnięty w kamienicę, która kiedyś była pewnie pełniejsza życia (na piętrze wciąż widać reklamy innej piwnej knajpy), a teraz bywa zamykana na niemal cały tydzień (cała kamienica, nie tylko knajpa), by otwierać podwoje w czwartki i piątki. W soboty już nie. Soboty są w Ostrawie spokojniejsze od piątków i nawet na ulicach cudów, gdzie przez ocean cekinów brnie romski Jezus, soboty się są rak rozbawione. A Hobit wówczas całkiem milczy.

Weszliśmy do niego, trzy wyjazdy wcześniej, ponieważ szukaliśmy takiej właśnie knajpy, ponieważ wejście do niego znajdowało się dokładnie naprzeciwko drzwi naszego hotelu, ponieważ zainteresowała nas nazwa. Okazał się być knajpą tolkienowsko-heavy metalową, choć z pamięci o Śródziemiu, pozostała w nim chyba tylko nazwa i obrazek - mapa Śródziemia z puzzli ułożonych i zaramkowanych na ścianie. Heavy metalu jest więcej.

W internecie przeczytacie o nim, że to miejsce klimatyczne, a obsługa nienawidzi klientów. Przy barze, jak należy, siedzą ci stali. Kiedyś na ścianie naprzeciwko baru wisiały ich prywatne kufle. Popisane. Dziś wiszą za barem. Może to efekt powodzi, a może klienci je kradli, nie wiem. Podczas pierwszego wieczoru pierwszego wyjazdu barman był nierychliwy ale uprzejmy. Podczas drugiego wieczoru rzeczywiście, jego zmiennik okazał się być typem mrukliwym i niezbyt chyba przyjaźnie nastawionym do świata. Podczas drugiego wyjazdu odkryliśmy ową dwudniowość Hobita i nie zakosztowaliśmy jego gościnności, dlatego na trzeci wyjazd wybraliśmy się w piątek. Za barem stały tym razem heavy metalowe panie, jedna młodziutka, druga nie. Obie miłe. Tą młoda nieco mniej spotkaliśmy potem stojącą za ladą w heavy metalowym sklepie, do którego zachodzimy, bo moi towarzysze podróży lubią ten rodzaj muzyki. Pani na nasz widok zawołała: "Wczoraj piwko, dziś zakupy! Super!"

Co się tyczy zakupów, to trzeba je robić prędko. W piątki niewiele sklepów jest otwartych po 17 (w każdym razie w centrum), zaś w soboty niewiele sklepów jest otwartych w ogóle, a te nieliczne zamykają się zwykle o 12.00. Z miłym wyjątkiem pewnej winiarni, w której na zapleczu, stali klienci sączą sobie winka przy stoliczkach. Ta jest czynna do 14.00. Przejezdni mogą narzekać, ale mnie podobało się to podejście nie pędzenia za wzrostem PKD, nie zapierdalania od świtu do nocy. Jakoś gospodarka Czech nie upada od tego, że w Ostrawie ludzie mają czas by odpocząć i cenią sobie życie pozapracowe.

Może i dlatego pojechaliśmy tam już po raz trzeci. Żeby posiedzieć w Hobicie, który waży w piwnicy własne piwo, a jest ono przepyszne. Żeby najeść się zdrowej dla psychiki czeskiej kuchni (tym razem w knajpie dedykowanej Czterem Pancernym zjadłem po raz pierwszy w życiu serowego tatara i daję słowo, jest on dla mnie powodem, aby tam wrócić), żeby napić się świetnego a niedrogiego piwa i kupić świetne a niedrogie morawskie wina. Żeby powłóczyć się morawskich zamkach i tawernach. Żeby pouśmiechać się czytając rozmaite czeskie napisy (jak np. "smesny odpad" na śmietnikach) i odetchnąć tak bliską nam przecież niezupełną swojskością. Każdy wyjazd to rodzaj karnawału, żyjemy podczas nich inaczej, inaczej się zachowujemy. Turystyka to eskapizm, karnawałowy właśnie aż do przesady. Możliwe, że dlatego takie tłumy teraz turyszczą. Nie po to, żeby zobaczyć coś ciekawego, może pięknego, może starożytnego, ale by uciec od codzienności tak daleko, jak się da.

Może więc pojedziemy do Ostrawy po raz czwarty. A może nie? Miejsc na świecie jest mnóstwo, warto zapełniać skoroszyty wspomnień nowymi obrazkami. Ale coś mi mówi, że Hobit, bliskośc tego miasta a mnie dodatkowo serowy tatar, jeszcze pobudzą pokusę.




9.03.2025

299 coś jakby Si

 Tak naprawdę Sztuczna Inteligencja nie musi być zła. Może być nawet czymś zarąbistym.

Na przykład siedzę teraz po powrocie z Ostrawy, zmęczony i zadowolony, sączę taniego reslinga (większość win w tamtejszych sklepach jest niedroga, nawet te droższe, ale te kupowane w plastikowych butelkach zapełnianych z kraników w ścianie są niedrogie wyjątkowo). Wczoraj, gdy doczłapałem do noclegowni Sting, w której zajmowałem pokój "single", resling ów nie wydawał mi się porażający. Właściwie wydał mi się nijaki. To pewnie wina tych sześciu piw wypitych przedtem. Spokojnie, nie na raz, nie w szalonym maratonie. To było spokojne, powolne picie. Pierwsze wypiłem o jedenastej przedpołudniem.

Hm, tak, chyba lepiej przejdźmy do SI.

No więc, siedzę sobie, za oknem nocnieje, sączę dobrego niedrogiego reslinga i nagle - ping, wiadomość.
To algorytm noclegowni Sting chce wiedzieć jak mi się podobało i czy jestem zadowolony.

Algorytmy o mnie dbają. Zawsze pamiętają o moich urodzinach i podpowiadają mi sympatyczne promocje z tej okazji. Życzeń świątecznych składają mi więcej niż rodzina, co ważniejsze pamiętają też o urodzinach moich krewnych i znajomych, dzięki czemu mogę błysnąć przed nimi uczuciowością i pamiętaniem (nie mówcie, że też tak nie macie). Tak więc algorytmy robią mi dobrze. Za miesiąc albo dwa przypomną mi o tym wyjeździe. A za pięć lat na pewno. I pod koniec miesiąca, gdy mapy google wyświetlą mi trasy spacerów, a ja ucieszę się, że tym razem nie były wyłącznie do i z pracy.

I oczywiście, to wszystko komercyjne wyrazy sympatii, wykalkulowana finansowo troska. I to właściwie straszne - wiedzieć, że one, algorytmy, cały czas gdzieś tu (i tam) są, że zgadują co jadłem dziś na obiad, gdy translatorem tłumaczyłem sobie menu (no dobra, nie muszą się domyślać - zapłaciłem kartą, ale moją kartę podgląda inny algorytm niż mój telefon), ale to taka miękka dominacja. Owszem, zmierza do niewoli, ale czy z tłumu złych rzeczy nie wolałbym tej czułej skrycie toksycznej niewoli od nadymania się pomarańczowego polityka za którego plecami rechocze niczym przydupas kreskówego złola oligarcha? Swoją drogą, ten konkretny Musk kilka lat temu ostrzegał przed SI. Patrząc na niego teraz nie mogę oprzeć się wrażeniu, że po drodze chyba go dopadły, skoro teraz ostrzega przed ofiarami napaści. Najwyraźniej to, co mu zrobiły, nie było ani aksamitne, ani czułe ani miękkie.

A skoro przy rechotaniu jestem, to czy tych dwóch nie przypomina bohaterów kreskówki MTV sprzed wieków? Z tych czasów, kiedy "Music Television" oznaczało jeszcze, że puszczali tam muzykę. Oczywiście, nie pamiętam jak się nazywali (nie byłem fanem), ale algorytmy natychmiast mi ich znalazły.

Słodki cyberpunku, jeden był nawet trochę pomarańczowy!



14.02.2025

298. słowa

 Czytam książkę zmarłego znajomego. Czy on żyje w tych słowach? Przejąłem się nagle, pomiędzy zdaniami, świadomością jego śmierci, jakbym nie czytał już wcześniej zdań napisanych przez umarłych. A przecież wychowywałem się na nich. Ale to byli inni, umarli abstrakcyjnie, pojęcia a nie ludzie; w każdym razie nie dla mnie.

A tego znałem. Ba, rozmawiałem z nim w dniu, w którym umarł, a żaden z nas nie był jeszcze świadomy, co nagle i niespodziewanie przyniosą następne godziny.

Tak więc jego zapisane słowa wybrzmiewają dla mnie inaczej.

Dyskusja o tym, czy prawa matematyczne istnieją, nim je opiszemy jest prastara. Matematycy mogą zadumać się nad ukrytymi w istnieniu liczbami, fizycy nad wzorami opisującymi rzeczywistość, która istniałaby i bez nic. Matematyka jest bez nas i jej bez nas nie ma. Dwa i dwa zawsze będzie równać się cztery, cóż z tego, gdy nie będzie miał tego kto zaobserwować i policzyć. Niemniej, te działania nie są zależne od nas.

Ale słowa...

Słowa bez nas nie istnieją. Drzewo pozostanie drzewem a koń koniem, ale my ich nie nazwiemy i nie opiszemy, jeśli nas już nie będzie.

A skoro słów nie ma bez nas, to czy my żyjemy w nich, gdy już nas zabraknie? W tych napisanych. Pamiętamy o Homerze i Herodocie, ale czy oni istnieją poprzez zdania, które napisali? Herodot pewnie bardziej, jak wszyscy, którzy użyli słowa: "ja" (ewentualnie "on", jeśli byli Cezarami). Ale czy ten mój znajomy zmarły mówi do mnie swoją książką? Czy to on?

W jakiejś części tak. Wymyślił słowa i treści, które są przez nie niesione. Nikt poza nim nie poukładał liter w słowa, słów w zdania, zdań z przekaz tak, jak on je poukładał. Zrozumcie mnie jednak dobrze, nie chodzi mnie o "nie wszystek umrę", nie wierzę w to hasło chyba. Bo co wielkiemu poecie z tego, że jego słowa przetrwały w pamięci ludzi, którzy jego samego nie pamiętają? Czy dostrzegam go w jego słowach? Czy mi się objawia jako człowiek, ot tak idący ulicą pod gorącym niebem po gorącym bruku, zmęczony, ale może szczęśliwy, ale może zatroskany? Nie wiedzę jego, widzę tylko to, co sam czytam poprzez jego słowa.

Ale mojego znajomego pamiętam jako człowieka, mogę sobie wyobrazić jak wypowiada słowa, które napisał. Nie chodzi mi o nieśmiertelność, zbyt wielkim jestem egoistą, by interesowała mnie cudza nieśmiertelność zapisana w słowach, chyba, że w taki sposób, że jest to nieśmiertelność ofiarowana mnie - czytając słowa zmarłego znajomego mniej go tracę. 

Tyle, że to nieprawda.

 Czytam więc książkę napisaną przez zmarłego znajomego, zawierająca jego przekaz, jego myśli i wnioski. Nie wszystkek przez to umarł, ale słowa, które tylko on tak zapisał w takie zdania i treści, są chyba tylko jeszcze jednym testamentem. Gdybym nie znał ich autora, jego cień nie przenikałby przez nie.

A przy tym wszystkim, są jednak słowa i zdania i treści czymś swoiście innym niż największe matematyczne twierdzenia, same w sobie będące przecież pięknym owocem pracy ludzkiego umysłu. Bo bez nas by tych słów i zdań i treści nie było, niechby nawet błahych, mało komu potrzebnych. Powtarzających coś, co ktoś już może napisał.

4.02.2025

 Okazało się, że mierzyłem czas w dniu psem.

Że dziś przez cały dzień podrywam się, bo to już czas, żeby z nią wyjść albo żeby ją nakarmić (co często było powiązane).

Mój zegar przestał więc działać, podział czasu w dzień stracił sens. 

Oczywiście, jest praca. Ale nie chcę takiego sensu.

3.02.2025

Rano głaskałem psa.
Już nie pogłaszczę.

Cały czas zrywam się z krzesła tknięty myślą, że przecież już czas wyprowadzić ją na spacer.

Już nie trzeba.

Umarła (to źle) mi na rękach (czy to dobrze? gdyby szukać jakiegoś "dobrze"? zawsze bałem się, że będzie sama, nie była).

Myślę o oczach weterynarzy. Były w nich łzy.
I ta myśl, najstraszniejsza, jak zawsze: Boże, spraw, żebyś nigdy nie była dla mnie tylko wspomnieniem. Jeśli miałbym umrzeć tej nocy, to właśnie w tej intencji. 

To chyba najstraszniejsze, jak dziś, teraz, mi się wydaje - że ktoś, dla mnie bliski stanie się wspomnieniem.

23.01.2025

297. stary znajomy

Facet, z którym siedziałem przy kawo-herbacie (on przy kawie, która mu nie posmakowała, ja przy herbacie, której nie miałem czego zarzucić) powiedział, że woli jeździć sam., Właśnie dlatego, że wtedy może rozmawiać ze spotkanymi, poznawanymi ludźmi. Przez chwilę patrzył na mnie wtedy, jakby szukał porozumienia w tej podróżniczej samotności. A ja przypominałem sobie jego opowieści o górach Rwandy, oraz opowieści wspólnego znajomego, żartobliwe, porozumiewawcze mrugnięcia okiem i mruknięcia, że nie może go złapać telefonicznie, bo zdaje się, że on włóczy się właśnie po Pakistanie. Tego kraju też nigdy nie zobaczę na własne oczy. jestem zbyt ostrożny, zbyt wygodnicki. A z facetem, z którym wybrałem się na napoje, od słowa do słowa zaszliśmy do jego wspomnienia Syrii. "Chyba mój najpiękniejszy wyjazd" powiedział. 

Czasem zastanawiam się, czy powinienem ulegać sentymentom, jeździć wciąż w te same miejsca, zamiast pozostawiać je wspomnieniom. Wybierać spokój zamiast nowego zachwytu. Mijać rozpoznawalnych z widzenia ludzi, których nigdy nie poznam, zamiast sięgać po namiastki poznawania tych, których pierwszy raz widzę na oczy.

Pamiętam wiele rozmów na dworcach i w pociągach. W poczekalniach, kolejkach do kas z biletami. W kiepskich autobusach podskakujących na nie mniej kiepskich drogach. Na górskich szlakach. W małych schroniskach, w ciasnych salkach przy gorących herbatach. 

Chyba kiedyś byłem bardziej ciekawy ludzi.

Może dlatego, że było to "kiedyś", nie ciągnąłem za język starego znajomego i nie wiem, czy nie poczuł się samotny w moim towarzystwie. Dopiliśmy, poszliśmy. Tydzień później on pojechał na Ukrainę, ja zszedłem do piwnicy z koleżankami z pracy, by z rozbawieniem słuchać jak jedna z nich zaczęła piszczeć na widok myszy. Być może wszyscy dostajemy takie podróże i takie ekscytacje, na jakie zasługujemy. 

Ale może jest inaczej. Sięgamy w ciemność, w nieznane, bo tysiąc internetowych przewodników nie przygotuje nas nigdy na jedną chwilę doświadczenia, gdy wysiadamy z pociągu, samolotu, samochodu i w twarz wieje nam nieoswojone, czy to centrum najbardziej cywilizowanego miasta na świecie, czy wioska, czy bezdroże. Sięgamy w ciemność, wchodzimy w nią i odkrywamy światła. I każde z nas widzi co innego.


20.01.2025

296. po wyjeździe

 

Odkryłem, że nic nie napisałem i pozostała na tym dinozaurze, jakim dziś są blogi, tylko obawa towarzysząca nieoswojenie samotnej wyprawie do zdawałoby się oswojonego urlopowego miasta. 

Obawy bywały uzasadnione, bo najpierw nocowałem w Warszawie, w miejscu, w którym raczej nie chciałbym już więcej nocować. Potem mgnienie oka i oto byłem już w Skopje i poświęcałem godziny w deszczu na odnalezienie kolejnego miejsca do zanocowania. Może się człowiekowi wydawać, że zna Skopje i całkiem sporo jego zaułków, ale ono i tak potrafi zaskoczyć takim zakodowaniem adresu, aby był nieznajdywalny. Bo cóż z tego, że człowiek zna tę ulicę o okolicę, że zna najświętszą zasadę lokowania numerów nieparzystych po lewej a parzystych po prawej, gdy ten akurat parzysty jest po lewej, w dodatku niby, nominalnie, przy owej znanej ulicy, a faktycznie wcale nie przy niej. Nie, żebym był zaskoczony, to nie pierwszy taki przypadek w Skopje. I nie ostatni, jak odkryję za półtora tygodnia.

Potem przejazd, zabawny, w busie, który nie był ani tym rozkładowym o 10 ani tym rozkładowym o 11, ale jakimś pomiędzy nimi. Potem Ochryd i adres też łatwy i tym razem naprawdę łatwy i mieszkanie, w którym poczułem się swojsko, z widokiem na jezioro. I tak, musiałem się uczyć tej nowej topografii przestrzeni. Ale też po raz pierwszy w życiu znalazłem KOCYK. Coś o dotyku równocześnie gładkim, łagodnym i ciepłym.

Potem łaziłem. Łaziłem z końcami, po miejscach znajomych i nieznajomych. Uparcie jadałem w miejscach, w których wcześniej nie jadałem. Znajdywałem codziennie inną drogę na wzgórze, pod twierdzę, gdzie w przeważnie pustej knajpie siadywałem na godziny mniej więcej trzy i starałem się kończyć pisanie powieści. Trzeciego dnia pani kelnerka i pani sprzedająca pamiątki zerkały na mnie niekoniecznie bardzo ostrożnie zza baru, zastanawiając się co ja tu u licha znowu robię, w tym lokalu, do którego zaglądają albo stali klienci na specjalne imprezy (wiem z netu) albo tylko raz w życiu turyści, którzy wspięli się na wzgórze, wykupili bilety wstępu do twierdzy i odkryli, że nie ma w niej nic poza pięknymi widokami na cała okolicę. Napstrykali więc zdjęć i nie wrócą tu już może nigdy, a na pewno nieprędko. Sam przecież byłem tam przedtem prawie dziesięć lat wcześniej, a potem już wcale. A teraz proszę, trzy dni. Po mniej więcej trzy godziny.

Następnego dnia poszedłem już do innej knajpy, by patrzeć na świat z drugiego brzegu jeziora. Dobrze zrobiłem, bo później przeczytałem na fejsie, że lokal właśnie się pozasezonowo zamknął na dwa tygodnie.

Łaziłem więc dalej. Z braku przyjaciół, rozmawiałem z obcymi w niedoskonale znanych językach. Nasłuchałem się o albańskiej mafii, o układach, o tym, że rząd bardziej dbał o tamtych, niż o tych, o tym, że świat bywa piękny, ale bywa też i smutny, a miastu nad jeziorem pozostała już głównie przeszłość, bo większość młodych wyjeżdża do lepszych światów. Słuchałem więc o przeszłości: o starożytnych murach i cudach, po których zostały głównie odkrycia historyków i archeologów. Odwiedzałem kościoły i knajpy. A potem pożegnałem się z kocykiem, wsiadłem do lepszego autobusu, przejechałem przez góry, w których sypał już śnieg, lecz w których jak co roku żegnała mnie tęcza. Znów nie bez trudu odnalazłem tajemniczo zaadresowany nocleg w Skopje, wziąłem prysznic, pogapiłem się na gasnące góry za oknem i pozmagałem z samym sobą: iść na koncert serbskiej gwiazdy pop, czy nie iść? Poszedłem. Lało, lało jak nigdy wcześniej w Skopje, poza tą katastrofą sprzed dziewięciu lat, gdy też przemokłem. Wierząc nadaremno w swoją znajomość miasta i wyczucie kierunku wędrowałem przez nocne zaułki, w jakie nie zapuszczałbym się w Krakowie, z obawy, że ich już nie opuszczę. Przekraczałem oceany kałuż i jeden most wyłączony z użycia, lecz wreszcie dotarłem na koncert, gdzie schłem nie na swoim miejscu (moje było okropne) i bawiłem się dobrze. Potem powrót suchą już na szczęście nocą a przez kolejne dni włóczenie się, rozmowy z obcymi ludźmi, kupowanie olbrzymiej liczby papryczek.

I już po wszystkim, jak zawsze. Zostały tęsknoty, obawa przed oglądaniem zdjęć, by nie stały się furtką ucieczkową od rzeczywistości, złudzeniem, w którym bym się zamykał. Zresztą, iloma nowymi ścieżkami bym nie chodził, zdjęcia są te same, co zawsze, z dowolnego zakątka świata: słońce i szczęśliwe widoki, których tak naprawdę nie ma. Bo co dla mnie jest wytchnieniem, dla tamtych obcych ludzi, z którymi rozmawiałem, jest powszedniością, z której pewnie tak samo chętnie by czasem czmychali, jak ja z mojej. Może zresztą, czmychaliby, żeby powłóczyć się po moich powszednich ulicach? Przecież też mieszkam w turystycznym mieście.